Bertrand236 postanowił relację dokończyć, a ja w tej intencji zacząć - ku przybliżeniu i dla zdrowotności – cytując klasyka z Wetliny: trzymaj się Niedźwiedziu, PSIAKREW!
Bywa tak czasem, że trzeba się wyrwać, choćby na dwa dni, na nocki dwie, żeby odepchnąć myśli złe, żeby mieć siły na dalsze trwanie w ryzach codzienności, żeby spojrzeć z dystansu i spróbować przemyśleć dalsze kroki, które w większości i tak stawiane są po omacku i w gęstej życia mgle. Drogę znaleźć tą właściwą, tą, która łatwa i prosta nigdy nie jest i pozostawia, nie wiem jak to nazwać..., na duszy, jestestwie, bruzdy, a raczej koleiny jak po LKT, na całe pewnie życie. A czy właściwą jest, to trzeba mieć nadzieję, że choćby i po wielu latach, ale się okaże. W ciężki ton troszkę popadłem, ale taki mniej więcej stan ducha przed dwoma laty, porą wczesnowiosenną spowodował mój wyjazd w Bieszczady na samotną przebieżkę. Plan wędrówki jakby sam mi się ułożył, podświadomie stanowiąc niejako odbicie, echo przemyśleń i odczuć. Taki plan odszukania śladów historii, czegoś, co było, pełnią życia kipiało, ludziom służyło i zniszczone zostało. Z nienawiści, z zawiści, z głupoty, z czasu przemijania. Postanowiłem odwiedzić chatę, a raczej miejsce po niej. Tą według mnie najpiękniej położoną, w której zawsze się czułem wspaniale, tą, która powodowała, że pomieszkując w niej, czuło się więź z otaczającą przyrodą, z lasem, z wiejącym wiatrem,... tą z widokiem na Halicz. Tą, która ponoć się sama ze wstydu spaliła, wiedząc, że w pobliżu pojawiła się nowa, świeżą farbą lśniąca, z kominkiem grzewczym i dla zwykłych ludków-turystów zamknięta jej następczyni. Przypadkiem się spaliła, zaraz po wybudowaniu nowej. Ale wiadomo, życiem często rządzą przypadki, trwaniem chatek pewnie też. Później chciałem żelazną drogą pospacerować, drogą, po której również niewiele zostało. Kilka poskręcanych szyn, rozmyte przez czas i nurt bystrego, górskiego potoku przyczółki i nasypy mostków, a na jej końcu resztki ponoć jedynej w tym rejonie gór klauzy, takiej mini klauzy, ale za to podobno trzystopniowej.
Na dzień następny zaplanowałem przejście grzbietem, na którym w sierpniu 1944 roku kilkadziesiąt osób, zwykłych mieszkańców pobliskiej wioski, porzuciwszy swoje gospodarstwa, szukało ocalenia od nacjonalizmem oślepionych barbarzyńców spod znaku tryzuba. Niestety, nie ocaleli.
Taki był plan mojej wędrówki, mniej więcej. A jak wypadła jego realizacja? O tym w następnych odcinkach...
Zakładki