Niema co żałować dziewczynie,od nadmiaru wódki ,gorszy jest TYLKO ........brak wódki...
Niema co żałować dziewczynie,od nadmiaru wódki ,gorszy jest TYLKO ........brak wódki...
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną - cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam.. "
na wiecznych wagarach od życia...
a może to Twoja wątróbka napisała ???..../ ma dość kagorów, winek itd itd /
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną - cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam.. "
na wiecznych wagarach od życia...
Aj,waj wielki hałas od razu do lekarza
nawet ciepła wódka lepsza od jej braku ...
Buba w razie czego jak się spotkamy to podleje twoją wątobę neleweczką - i już nie będzie się logować
pamiętajcie o mnie do castingu na zakapiora ... :)
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną - cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam.. "
na wiecznych wagarach od życia...
"Uwaga, zakapior! Menel czy twardziel?" - coś lekkiego w temacie, do poczytania przy kawie
żeby nie znikłoUwaga, zakapior! Menel czy twardziel?
Figurę bieszczadzkiego zakapiora można oczywiście interpretować tak: menel, alkoholik, cham, megaloman. Ale można też widzieć go inaczej: to twardziel, który nie lęka się groźnej bieszczadzkiej przyrody ani jeszcze groźniejszych tutejszych mózgotrzepów
Zakapior kobiety traktuje brutalnie, ale przynajmniej taka kobieta wie, że ma do czynienia z prawdziwym chłopem. Owszem, czasem śmierdzi, ale to dlatego, że gardzi wynalazkami sanitarno-drogeryjnymi. Ma wysokie mniemanie o sobie, ale za to jak opowiada! A że zdarza mu się dla żartu strzelić do sławojki, w której siedzi turysta? Ot, poczucie humoru.
- Nigdzie słowo "zakapior" nie brzmi tak dumnie jak w Bieszczadach - przekonuje 71-letni Zdzisław Pękalski, artysta ludowy z Hoczwi. - To ktoś, kto szuka wolności. To wytwór kulturowy, ewenement. Magia tego terenu wyzwala taki, a nie inny sposób zachowania. Zakapior ma swój etos, honor, kodeks postępowania. Podzieli się tym, co ma - choć ma niewiele. Często przy tym to artyści, którzy tworzą bieszczadzką sztukę. A że nieraz do tego dochodzi alkohol w nadmiarze? Ja to rozgrzeszam. Niektórzy potrzebują takiej podniety twórczej.
- Ciągle słyszę o tym zakapiorskim honorze, ale na czym on konkretnie polega? - naciskam.
- No choćby taki Jasiek z Łupkowa - Pękalski jest trochę zniecierpliwiony, że musi tłumaczyć mnie, miastowej, co to znaczy honor. - Założył się o litr spirytusu, że sobie własnoręcznie odrąbie lewą dłoń siekierą.
- I odrąbał? - Odrąbał. I jeszcze poszedł na trzy lata do więzienia za samookaleczenie. Ale jak wrócił, kumple honorowo postawili mu butelkę.
Kowboj
Zbój w Bieszczadach urzędował zawsze. Dawniej w tutejszych puszczach grasowali tołhaje i beskidnicy. O tym, czym były w czasie II wojny i tuż po niej bandy UPA, nie trzeba przypominać. A kiedy po akcji "Wisła" tereny kompletnie opustoszały, skrywali się tu przestępcy.
- Koniec lat 50. Domy zarośnięte krzakami stoją w zupełnej ciszy. Ani psa, ani koguta, ani dymu z komina. Żeby dostać się do studni, musieliśmy wyrąbać krzaki. Spod nóg uciekały chmary żmij. Łapaliśmy je i sprzedawaliśmy w skupie - snuje studenckie wspomnienia Pękalski.
"Ło Jezus Maria!" -krzyczą dziś kuracjuszki z Polańczyka, gdy Zdzisław w swojej piwnicznej galerii wali w stół czaszką z rogami. Przy blasku świec wygląda jak prawdziwa diabelska, choć jest tylko drewnianym rekwizytem, który Pękalskiemu służy do odprawiania czarnych spektakli przetykanych opowieściami z dawnych czasów. - Do smaku im opowiadam moje przygody mrożące krew w żyłach, kiedy w poupowskich bunkrach ukrywali się groźni przestępcy. Kiedyś zatrzymaliśmy się z kumplami w starej chałupie. Oświetlaliśmy ją łuczywami ze świerkowych korzeni zawieszonych na sufitowej belce. Pewnej nocy śpimy na strychu, nagle słyszymy na dole zgrzyt zawiasów u drzwi... - Pękalski złowróżbnie zawiesza głos. - Uchylam właz nad drabiną, a tu trzech facetów z latarką! Szukają nas! Załadowałem pistolet. Otworzyłem klapę z hukiem i... Puściłem im taką wiązankę, że... Jeszcze dwa strzały oddałem dla wiwatu. I przepędziłem! Zaraz zresztą sami stamtąd zwialiśmy, bo niechybnie zbóje by wróciły. Chcieli nas spalić - kończy z powagą.
- Turyści uwielbiają te opowieści. Jeszcze puszczę im trochę muzyki - dodaje, skrzypiąc drzwiczkami od starego pieca. - To robi wrażenie zwłaszcza na dzieciach i starszych paniach.
Ranczo Texas
Pękalski przyjechał tu w 1962 r. z Przemyśla, żeby uczyć w wiejskiej szkole. Równocześnie zaczął malować i rzeźbić kapliczki, Madonny i anioły. Władze prowadziły wtedy akcję propagandową, zachęcając Polaków, by osiedlali się w Bieszczadach i podejmowali pracę przy wycince lasu lub wypasie bydła. W 1959 r. na ekrany wszedł film Wadima Berestowskiego "Rancho Texas", który wykreował legendę bieszczadzkiego Dzikiego Zachodu. Za jego sprawą region ten został uznany za krainę kowbojską. A Pękalski zaczął do swoich obrazów przybijać podkowy.
"Wiele przyjeżdżało tu, aby przeżyć przygodę. Bieszczadzki zakapior obowiązkowo musiał mieć konia, kapelusz kowbojski, ortalion opasany skórzanych pasem, za którym był nóż lub bagnet, i spodnie wpuszczone w cholewy butów. Nosili długie włosy i bujny zarost. Bo zakapior to także człowiek lasu - opisuje na swoim blogu Michał Andrzej Cimek, miłośnik Bieszczad. - Na początku poszukiwacz przygody dostawał służbowego konia, stary namiot i surowicę przeciwżmijową. Księgowy pegeeru, gdy zapisywał ich nazwiska, pytał, czy to ksywa, czy prawdziwe. Bo różni tam przyjeżdżali - ci, którzy byli na bakier z prawem i swoje grzechy chcieli ukryć w bieszczadzkiej głuszy, alimenciarze, których ścigały sądy, artyści poszukujący weny, życiowe rozbitki. Ale wytrzymywali nieliczni twardziele".
"Chciałem sobie pokowboić, a tu trzeba krowy doić" - śpiewał w filmie "Rancho Texas" Jerzy Michotek.
Do niedawna jeszcze bieszczadzki turysta mógł wykupić przejazd kolejką wąskotorową z napadem zbójeckim i otrzymać na pamiątkę płytkę DVD z zarejestrowaną przygodą. Zakapiorska legenda ciągle napędza miejscowym pieniądze, choć tych autentycznych zakapiorów już właściwie nie ma.
- Umarł Zdzisiek Rados, wspaniały zakapior rzeźbiarz, który żył sam w lesie - wylicza na palcach Pękalski. - Janusz Zubow skończył zatruty skażonym alkoholem. Wpadł pod samochód Jędrek Polanina, który kiedyś po pijaku szarżował na koniu na autobus, do knajpy wjeżdżał konno, a jak stracił konia, to chodził z siodłem i w knajpie rzucał je na stół. Henio Wiktorini, który dublował Bogusza Bilewskiego w "Rancho Texas", ma prawie osiemdziesiątkę i nie rozmawia z mediami. Cały czas jest jednak ciśnienie młodszych mężczyzn, żeby dostać się do naszej grupy. Uciekają z miasta, fascynują się Bieszczadami i patrzą z zazdrością na nas, prawdziwych zakapiorów. Bo ja też mam zaszczyt być w tej grupie. Chociaż, Bogiem a prawdą, nie spełniam wszystkich kryteriów. Mam rodzinę, emeryturę, prowadzę działalność gospodarczą i nie zbieram runa leśnego - przyznaje skromnie.
Ze słowem "zakapior" zrobił się dziś spory bałagan. Stosuje się je potocznie do wszystkiego, co pachnie bieszczadzkim folklorem. Jest oberża Zakapior, szlak zakapiorski, kalendarz z zakapiorami i jest nawet zakapiorski król.
Król
Plakaty z podobizną króla Juliusza I wiszą w barach, a w kioskach można kupić pocztówki z jego wizerunkiem. Król Włóczęgów - bo tak się nazywa oficjalnie - to długobrody starzec w drewnianej koronie. Wygląda lepiej niż król. Wygląda jak sam Pan Bóg.
- Julek to bardzo fajna kolorowa postać. Uwierzył w swoją bajkę. Zgodził się zostać naszym królem, ale zażyczył sobie prawdziwej ceremonii koronacyjnej ze świtą i z insygniami. Wyrzeźbiłem więc mu koronę z pustej dziupli. Powiedziałem, żeby sobie nazbierał w jeziorze otoczaków na klejnoty koronne. Przyniósł mi plastikowe wiaderko pełne kamyków - mówi o królu Pękalski.
Do Króla Włóczęgów wybieram się z Inką Wieczeńską, fotografką i dziennikarką, która uciekła z Warszawy w Bieszczady na początku stanu wojennego. To ona stworzyła Festiwal Muzyki Country "Croock" w Ustrzykach Dolnych i współorganizuje coroczne Zloty Leśnych Ludzi, na które przyjeżdżają najciekawsi ludzie Bieszczad. I choć samej Ince wyrwie się czasem: "te nasze zloty zakapiorskie", zaraz gryzie się w język i prosi, żeby z terminem "zakapior" bardzo uważać.
- Etymologicznie to przecież "bandyta" i "oszust". To słowo musi być pojmowane jako negatywne i nie ma co doszukiwać się tu pozytywnego znaczenia - podkreśla. - Dzisiaj Bieszczady mają na tyle silny potencjał i w przyrodzie, i w ciekawych, wartościowych ludziach, że nie muszą się promować przez dawne zakapiorstwo. Ludzie tworzący dzisiejszą bieszczadzką subkulturę to nie zakapiorzy. To bieszczadnicy.
Najpierw widzimy uschnięty dąb wystający z Zalewu Solińskiego jak futurystyczna instalacja, a przy nim zsuwający się ze zbocza sklecony z desek domek. Przed nim starzec z długą brodą ubrany w same gatki, bo upał niemiłosierny, siedzi na tronie z gałęzi i korzeni i prowadzi wykład dla kilku słuchaczek - turystek, które dopłynęły tu rowerkiem wodnym.
- Kim jesteś? - pyta audytorium.
- Kim jest Julek? - starzec po monarszemu przeredagowuje pytanie na trzecią osobę. - Julek jest współczesnym Diogenesem. Mędrcem żyjącym w beczce. Tym, który Aleksandra Wielkiego, gotowego spełnić każde jego życzenie, poprosił tylko: "Bądź uprzejmy lekko się przesunąć, bo mi zasłaniasz słońce".
Wykłady Julka nie mają nic wspólnego z zakapiorstwem. Król jest pacyfistą nawołującym do zniszczenia światowego potencjału nuklearnego. Królem i Diogenesem jest zresztą tylko w sezonie wiosenno-letnim. W zimie nazywa się Juliusz Wasik i wraca do swojego bloku w Olsztynie, do rodziny. Kiedyś był prezesem spółdzielni mieszkaniowej. Jest esperantystą i płetwonurkiem.
Gdy latem robi się chłodniej, ogrzewa swoje łoże kamieniami przyniesionymi z ogniska. Gotuje sobie potrawy z liści i grzybów. Dzień zaczyna od kąpieli nago w jeziorze, a potem poświęca się swojej ulubionej czynności - myśleniu. Chyba że trafią się turyści. Za autograf lub zdjęcie pobiera opłaty.
- Czy to nie wspaniały pomysł na emeryturę? - pyta mnie Inka.
Hipis
- Mogę być zakapiorem, ale pod warunkiem że to oznacza rogatą duszę, a nie żula. Na chleb zarabiam sam, sprzedając swoją sztukę. W walce postu z karnawałem skłaniam się jednak w stronę karnawału - przedstawia się Tomasz Żyto-Żmijewski, malarz i rzeźbiarz ze wsi Polana. - Prawie samouk, bo zacząłem co prawda przed laty studia w WSSP w Gdańsku, ale sam się z nich szybko wyrzuciłem - uściśla uczciwie.
Gdańsk po stanie wojennym. Ruchy surrealistyczno-ekologiczne, które sprowadzały się do płoszenia zwierzyny polującym po lasach prominentom i wymalowania hasła "Żarnowiec Dupa" na fasadzie stoczni. Zaliczył kilka pobić pałką przez ZOMO.
- Wszystko to było zabawne, ale jednak trochę dziecinne. Ktoś powiedział, że świat intelektualny przeniósł się w Bieszczady. Przyjechałem więc tutaj, dołączając do innych młodych uciekinierów. Żona dostała posadę dyrektorki wiejskiej szkoły, a ja zostałem wolnym człowiekiem - opowiada Żyto. - Nosiliśmy się kolorowo, hipisowsko: długie włosy, brody. Konglomerat ludzi z różnych światów. My - młoda bohema, i oni - starzy kowboje, którzy przybyli tu 20 lat przed nami. Jędrka Połoninę poznaliśmy na drugim piwie w Solinie. On się uważał za legendę, a my nawet nie wiedzieliśmy, kto to jest. Piłem z Romkiem Szymańskim, dawnym hersztem bandy siedmiu dziadów. To byli prawdziwi zakapiorzy. Oni tutaj w latach 60. janosikowali. Napadali na pegeery, ukradli krowę, jedli ją z całą wsią i byli bohaterami. Poznałem Artura Lignowskiego zwanego McArthurem, który założył pierwszą komunę hipisowską w dolinie Caryńskiego - wspomina.
Po zmianie ustroju wielu spośród dawnych hipisów skuszonych nowymi możliwościami wróciło do miasta. Tomasz został. Jego obrazy wykraczają poza tematykę bieszczadzką, choć często pojawia się na nich motyw popularnego w górach dmuchawca. Projektuje wnętrza bieszczadzkich gościńców i uzdrowisk, rzeźbi. Namalował dwa wielkoformatowe obrazy dla zabytkowego Dworca Głównego w Tarnowie.
- Dlaczego nie wraca pan do miasta?
- Przede wszystkim z lenistwa.
Mecenas i mistyk
Wszystkie blizny i rozgoryczenia bieszczadzkich osiedleńców - tych dawnych i tych najświeższych - zdają się malować na twarzy Jezusa Frasobliwego autorstwa Żyto-Żmijewskiego, który w postaci zamkniętej w pniu klonu rzeźby zdobi ogród willi Trapera. "Traper" to ksywka zamożnego przedsiębiorcy i mecenasa tutejszych artystów. Jego wykuta w przybrzeżnej skale Chata Trapera pełna jest dzieł kupionych od lokalnych rzeźbiarzy i malarzy. Jest i naszym dobrodziejem, bo to jego jachtem pływamy z Inką po Solinie w poszukiwaniu współczesnych zakapiorów niezakapiorów. A na pokładzie jest z nami jeszcze jeden z nich - pustelnik Jano. Piękna jest przyjaźń Trapera, biznesmena i bon vivanta, z Janem, który od lat, ze zmiennym powodzeniem, realizuje w Bieszczadach swoje marzenie, by zostać świętym. A poznali się ponad 50 lat temu w rzeszowskim przedszkolu.
Ponoć Chrystus objawił się Janowi po raz pierwszy, gdy ten miał osiem lat. W wieku 24 lat Jano rzucił studia na akademii rolniczej oraz zamożny dom rodzinny i przyjechał w góry.
- Zamieszkałem w starym baraku na tej oto wyspie - Jano wychyla się za burtę, wskazując na skalisty klif, przy którym przepływamy. - Zbierałem huby w lesie i co tydzień płynąłem do Polańczyka, żeby je sprzedać i kupić jedzenie.
- Nie było nudno? - pytam.
- Było ciężko - wzdycha pustelnik. - W Rzeszowie byłem duszą towarzystwa. A tutaj zupełna cisza. Chodziłem jak tygrys na wybiegu w zoo. Ale dwa lata wytrzymałem.
Jano przyłączył się do wędrujących po Polsce hipisów. W stanie wojennym przygarnął go do swojej pustelni w Puszczy Białej pastor metodysta. Kiedy pustelnia spłonęła, Jano uznał to za znak boży i wrócił do matki do Rzeszowa. Podjął pracę z dziećmi niepełnosprawnymi, założył rodzinę. Jednak gdy zaczął się kapitalizm, nie potrafił się w nim odnaleźć.
- Miasto mnie zniszczyło. Rozwiodłem się, zostawiłem żonie i dzieciom odziedziczony po rodzicach majątek i wróciłem tutaj. Postanowiłem dokonać żywota jako bezdomny asceta - opowiada. - Ale jak tu żyć w ascezie, kiedy byłem już znany jako zakapior i gdziekolwiek się pojawiałem, każdy częstował mnie obiadem, stawiał piwo i oferował nocleg. Po pewnej imprezie, po której obudziłem się skacowany fizycznie i moralnie, powróciły marzenia o świętości. I wtedy znów ukazał mi się Pan Jezus. Ciekły Mu łzy z oczu, a z ran płynęła krew. Zawziąłem się. Złożyłem przysięgę: zero alkoholu do końca życia. Wkrótce zaczęły się moje ekstazy - wyjścia duszy z ciała, wyjście duszy w czas, ale to już bardziej skomplikowane... Nie pora o tym mówić... W każdym razie trzymam się już dziewięć lat. Choć zimne piwo w upał kusi - mówi, znosząc dzielnie, jak Traper serwuje Ince i mnie drinki z lodem.
Jego pustelnią stała się maleńka kanciapa na parterze poprzedniego domu Trapera. Pewnej wesołej nocy Traper jednak sprzedał ten swój letni dom - razem z Janem -koledze o ksywce "Cobra".
- Rano trochę żałowałem tej transakcji i chciałem przynajmniej odkupić Jana. Ale Cobra odparł, że nie ma mowy, bo Jano jest bezcenny - śmieje się Traper. Tuż przy sprzedanym domu wybudował więc sobie nowy, na którym powiesił szyld "Chata Trapera". Jano zaś pozostał w swojej kanciapie, w której codziennie pracuje nad swoją mistyczną autobiografią. Kiedy pogoda jest piękna, wyruszają we trzech z Traperem i Cobrą na bieszczadzkie safari.
Bo Jano oprócz tego, że jest pustelnikiem, jest także integratorem bieszczadzkiego środowiska. To właśnie on stworzył "zakapiorskie" Zloty Leśnych Ludzi i niestrudzenie wędruje po Bieszczadach w poszukiwaniu nowych ciekawych postaci. Fotografuje i wydaje albumy.
- Słowo "zakapior" należy dziś przedefiniować. To już nie człowiek butelki, ale wręcz przeciwnie - stawia tezę Jano. - To człowiek sztuki i lasu. Realizuje się według własnych marzeń, nie wadząc nikomu.
- A nie lepiej zostawić już to nieszczęsne słowo i wymyślić inne? - dociska Inka.
- Nie chcę rezygnować ze słowa "zakapior", bo jest zbyt zakorzenione w Bieszczadach. I na to nie ma rady - odpiera na to pustelnik.
Krysia
Krystyna Rados na pewno nie jest zakapiorką według definicji Zdzisława Pękalskiego. Ale według definicji Jana - już tak. Wieloletnia szefowa schronisk i córka legendarnego Zdzisława Radosa.
Jeśli znajdziecie w bieszczadzkich galeriach laskę przypominającą żebraczy kostur, to wiedzcie, że jest to właśnie kultowa bieszczadzka radosówka - wzór wypromowany przez ojca Krysi.
W połowie lat 60. porzucił pracę wychowawcy trudnej młodzieży oraz rodzinę w Milanówku, wsiadł w pociąg relacji Warszawa - Sanok i w klozecie spuścił dowód osobisty. Zaszył się w lesie, zbierał do skupu jagody i ślimaki, a jego szałasy regularnie paliła Milicja Obywatelska. Jak pisze o Radosie Andrzej Potocki w książce "Zakapiorskie Bieszczady": "Jego malownicza postać przez ponad 30 lat dominowała w bieszczadzkim folklorze. Brodaty, w kapeluszu, gumiakach, z nieodłącznym kosturem włóczył się po Cisnej w nadziei, że trafi się jakieś towarzystwo do pogadania i wypicia. Każdemu z turystów, który go zagadnął, mówił, że jest królem gór, czasem pokazywał artykuły o sobie z gazet noszone za pazuchą i proponował zakup swoich rzeźb świątków lub choćby tylko radosówki, wycenianej średnio na pięć jaboli".
- Na zlotach przedstawiają mnie "Córka Radosa" i od razu dostaję brawa. - Cholera, wkurza mnie to. Ja jestem sobą, Krysią - denerwuje się Krystyna. - Dla nich ojciec jest jakimś bohaterem, a ja przez niego nie miałam normalnego dzieciństwa. Zawsze wolał od domu kawiarnię. Mama tylko prasowała te garnitury i białe koszule, w których brylował w towarzystwie. Kiedy nas zostawił na dobre, miałam 16 lat. Mama, żeby utrzymać siostrę i mnie, musiała iść pracować do fabryki.
Rados, który czasem przyjeżdżał z Bieszczad do Milanówka, spotkał kiedyś córkę na ulicy. Powiedział: "Jedź ze mną, pokażę ci Bieszczady od kuchni". Pojechała. Poznał ją z gospodarzami schronisk, goprowcami. Zaraził miłością do gór. Dzięki niemu odkryła swoje powołanie - turystykę. Kiedy przyjechała tu na stałe, by objąć schronisko studenckie na Szczerbanówce, jej córka kończyła siedem lat. Zapisała ją do podstawówki w Cisnej.
- Mama i siostra biadoliły, że dziecko do wiejskiej szkoły, a proszę, Ewa dostała się do liceum plastycznego i na studia pedagogiczne do Krakowa! - mówi Krystyna. - Po kilkunastu latach zostałam kierownikiem schroniska Koliba na Przysłupiu Caryńskim i wtedy zaczął się najlepszy okres mojego życia. Kupa ludzi przyjeżdżała wtedy na Kolibę. Byłam w sercu Bieszczad, rano się budziłam i widziałam najpiękniejsze szczyty. I co najważniejsze, zawsze miałam mnóstwo ludzi wokół. W gruncie rzeczy jestem podobna do ojca. Nie mogę żyć bez ludzi i bez przestrzeni. Przełaziłam te góry wzdłuż i wszerz. Na szczycie Połoniny Wetlińskiej, skąd widać caluśkie Bieszczady, mogę siedzieć bez końca.
Dziesięć lat temu na skutek choroby Krysia musiała pożegnać się z Kolibą i przejść na rentę. Ale o powrocie do miasta nawet nie myślała. Wyniosła się do pięknego ustronia we wsi Łupków, gdzie prowadzi prywatną agroturystykę o nazwie Szwejkowo. Niedaleko mieszka jej córka z zięciem i wnukami. Trzecie pokolenie, które wrosło w Bieszczady.
Krysia i Ewa, kiedy czasem wyrwą się ze swojego odludzia do bieszczadzkiego "city", obserwują, jak ich góry z roku na rok obrastają billboardami, szyldami. Komercjalizują się.
- Niedawno usłyszałam, jak gospodarz schroniska na widok turysty powiedział: "O, idą pieniądze!". Boże! Kiedyś jak człowiek widział wędrowców zmierzających do niego, cieszył się, że pozna fajnych ludzi. Kiedyś wszyscy obowiązkowo siadali przy wspólnym ognisku, wykładali na wspólny stół, co kto miał w plecaku. Dzisiaj każdy przycupnie ze swoim prowiantem w kąciku. A przy każdym namiocie pali się osobne ognisko - dziwi się Krysia.
Swoje Szwejkowo nazwała RADOSne, bo nazwisko Rados ciągle jest dla miłośników Bieszczad magnesem. W świetlicy wisi portret Zdzicha pędzla malarki z Cisnej - Agnieszki Kwiatkowskiej, który wcześniej zdobił salę w barze Ludzie z Mgły w Wetlinie. Ewa napisała o dziadku pracę magisterską. Zmienia w niej wykreowany przez piewców zakapiorskiego mitu wizerunek dziadka włóczęgi i pijaka. Udowadnia, że był przede wszystkim artystą i wychowawcą młodzieży.
- Kiedy pomieszkiwał z nami czasem na Szczerbanówce, bez przerwy rzeźbił. To było zaraźliwe, więc ja rzeźbiłam razem z nim. Studenci, którzy u nas nocowali, też zaraz chwytali za dłuto. Pamiętam naszą salkę jadalną, w której goście pod okiem taty uczą się rzeźbić w blokach żółtego sera, którego mieliśmy zawsze niewyczerpane przydziały - mówi Ewa.
Krysia zapewnia, że ojciec nawet jako "włóczęga" nie przestał dbać o wygląd. - Nawet kalosze musiały mu się błyszczeć. Alkoholikiem nie był, po prostu lubił się z ludźmi napić. A do wódki zawsze wsypywał cukier - podkreśla. Twierdzi, że szanowała go jako ojca, ale nigdy się nie zbliżyli tak jak córka z ojcem.
- A jeśli chodzi o zakapiora, to to było jego ulubione określenie, jeszcze w Milanówku! - przypomina sobie nagle. - Często mówił o kimś: "Uważaj, bo to taki zakapior". I bynajmniej nie miało to oznaczać pijaka czy bandziora, ale kogoś zadziornego, skłonnego do awantury, ale i z fantazją. On nadużywał tego słowa. Nawet psa tak nazwał. Mnie się wydaje, że to właśnie tata rozpowszechnił w Bieszczadach pojęcie "zakapior". Ktoś to podchwycił i tak już poszło.
No przecież już podałam link w tym drugim "zakapiorskim" temacie.
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki