A dalej okazało się, że nasz oczekiwany towarzysz wędrówki poszedł sobie troszkę gdzie indziej i spotkamy się dopiero następnego dnia. Ruszyliśmy więc grubo po 20oo z Przemyśla w strugach deszczu byle do najbliższego lasu. Tam rozbiliśmy obóz i doczekaliśmy poranka. A rano udaliśmy się w kierunku punktu zbornego, jednego z fortów Twierdzy Przemyśl. Ku naszemu zaskoczeniu miast oddalać się od Przemyśla raz jeszcze do niego weszliśmy:



ale bez poważnych konsekwencji. Spotkanie z "tym trzecim" nastąpiło w umówionym miejscu:



Po chwili odpoczynku i zwiedzeniu fortu, który miejscami bardziej przypominał podzwrotnikową dżunglę niż dzieło rąk ludzkich:



potoczyliśmy się dalej. A dalej były widoki:



był Krasiczyn (który jaki jest każdy widział), były zaskakujące zwroty szlaku i jedno rozstanie. Nasz towarzysz po obiedzie ponownie wybrał własną drogę Wędrowaliśmy w koszmarnym upale, przy wilgotności przekraczającej granice rozsądku, w błocie i pokrzywach po szyję. Było fajnie A wieczorem, znów w komplecie, posiedzieliśmy przy ogniu pod wielką skałą. Pogadaliśmy, popatrzyliśmy w rozgwieżdżone niebo i koło północy udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. To był długi dzień, spod Przemyśla wędrowaliśmy prawie 12 godzin (w tym długi postój przy forcie, potem przy bunkrze linii Mołotowa i jeszcze obiad w Krasiczynie).