DSCN1392.jpgDSCN1396.jpgDzień 1/2:
Z Wrocławia (gdzie mieszkamy) w sobotę 13.08 odjeżdżam wraz z moją żoną Asią punktualnie o 16.20 pociągiem relacji Wrocław Gł.- Lwów. Początkowo jest w całym wagonie tylko nasza dwójka w jednym przedziale i jeszcze jakaś rodzinka w kolejnym. Wygląda na to, że tak może być do końca trasy, bo na kolejnych stacjach nikt się nie dosiada .
Aż tu naraz w Krakowie ( gdzie pociąg ma ponad godzinny postój) zaczynają wsiadać ludzie... .Do naszego przedziału dosiada się sympatyczna młoda Ukrainka imieniem Anna, jak się wkrótce w trakcie rozmowy okaże studiowała w Polsce i obecnie pracuje na jakimś kierowniczym stanowisku w polskiej firmie, która (ogólnie rzecz ujmując) produkuje wyposażenie wnętrz. Anna odpowiada tam za kontakty z rynkami wschodnimi, często więc jeździ do Moskwy (gdzie mają biuro) i na Ukrainę, ale tym razem po prostu jedzie na wakacje do domu rodzinnego. Postanawiam ją zapytać, czy nie wie przypadkiem, z którego dworca - podmiejskiego czy głównego we Lwowie - odjeżdża poranny (7.01 ) pociąg do Mukaczewa, którym to mamy w planie dostać się do Wołowca (pociąg ten co prawda figuruje w rozkładzie jako podmiejski, ale też w osobnej rubryce jako " pojazd pidwiższonego komfortu"). Anna obiecuje, ze pójdzie z nami już we Lwowie do kasy i zapyta.
Kontrola graniczna w naszym pociągu to bajka w porównaniu z tym, co dzieje się np. przy przekraczaniu granicy ukraińskiej autokarem. W Przemyślu wchodzą polscy "wopiści' i szybko oglądają paszporty, za nimi wkracza celniczka i zadaje retoryczne pytanie "państwo nic nie przewożą?" i nie czekając na odpowiedź szybko zamyka drzwi . Za chwilę ruszamy. To co prawda środek nocy, ale ja nie mogę się powstrzymać i wyglądam przez okno na podświetlone bocznice kolejowe, na których stoją niezliczone rzędy ukraińskich wagonów towarowych czekających na przeładunek. Czekam aż miniemy Medykę , żeby nie przegapić polskich i ukraińskich słupów granicznych. Niestety albo ich tam nie ma, albo ze względu na jakiś remont (po polskiej stronie wygląda jakby wzmacniali płot graniczny ... brrrr...) zostały chwilowo usunięte. Już po ukraińskiej stronie odprawa równie szybka, jak po polskiej.
Punktualnie o 6.03 wtaczamy się na dworzec główny we Lwowie. Idziemy z Anną do kasy - i okazuje się, że się nie myliłem - pociąg do Mukaczewa odjeżdża z dworca głównego. Kupujemy bilety i żegnamy się z Anną - pierwszy raz na ukraińskiej ziemi słyszymy tradycyjne tu na "do widzenia" życzenia szczęścia - jakże często jeszcze bedą one nam w dalszej wędrówce towarzyszyć!
Wracamy na peron i tuż przed siódmą wchodzimy do naszego pociągu. Bilety mamy numerowane - dostaliśmy miejsca w wagonie z bufetem. Wszystkie miejsca w tym wagonie położone są po dwa rzędy naprzeciwko siebie, a rozdzielone stolikiem - z czego za chwilę skwapliwie korzystamy, rozkładając się ze swoim śniadaniem. Postanawiam w bufecie dokupić do kompletu jeszcze herbatkę - idąc po nią zastanawiam się, ile może ona w tym skłądzie "pidwiższonego komforta" kosztować. Herbatka to oryginalny Lipton w torebkach i jak się za chwilę okazuje kosztuje okrągłe dwie hrywny ( dla porównania w "naszym" polskim sypialnym - 5 złotych) .
Zgodnie z rozkładem o 10.25 pociąg zatrzymuje się w zakarpackim Wołowcu, gdzie wysiadamy. Ponieważ jest niedziela, żadne autobusy w kierunku Pikuja, który to ma być naszym pierwszym celem (czyli do Biłaszowic, Żdeniowej etc.) nie kursują, musimy więc przystać na propozycję pana, który oferuje nam podwiezienie swoją osobową Ładą za jedyne 100 hrywien, ale cóż, to w końcu 25 kilometrów. Jeszcze we Wrocławiu zadecydowałem, że naszą pierwszą miejscowością "noclegową" będzie Żdeniowa - tu w porównaniu z Biłasowicami jest oprócz turbazy jeszcze kilka kwater, w przypadku gdyby ta pierwsza była zamknięta. Zresztą - pensjonaty w Żdeniowej (tak myślę) są nastawione na pewno na sezon zimowy (znajduje się przy nich wyciąg) więc latem na pewno świecą pustkami. Na miejscu okazuje się jednak, że wspomniane pensjonaty są pozajmowane do cna przez tkz. "nowych ruskich", którzy zajeżdżając tu swoimi nowymi czarnymi wielkimi Suv-ami cały czas spędzają na wygrzewaniu się na słoneczku, oraz wizytach w saunie i restauracji . W jednym z tych penjonatów o nazwie "Żdy-na-Ewo" (nie do końca chyba dobrze przetłumaczoną na angielski "Wait for me, Eva" ) zamawiam Asi kawę, sam mając zamiar udać sie do turbazy "Forel" zapytać, czy są wolne pokoje, kiedy zaczepia mnie jeden z pracowników pensjonatu, jak się potem okazało o imieniu Jurij z pytaniem, skąd jesteśmy. Kiedy dowiaduje się że my "z Polszy" i nie znaleźliśmy miejsca w "jego" pensjonacie chwyta za komórkę i zaczyna gdzieś wydzwaniać. Czekam chwilkę i dowiaduję się, że na jedną noc to by sie pokój znalazł - ale nam jest potrzebny na dwie. Jurij znów więc gdzieś dzwoni, prosząc mnie żebym jeszcze zaczekał. Ja mu na to, żeby się nie przejmował, bo i tak mieliśmy iść do turbazy, tylko tutaj usiedliśmy sobie odpocząć. Kiedy to usłyszał, odpowiedział, że jeśli nie znajdziemy pokoju to on nam na pewno jakoś pomoże. Dziękuję i ruszam w końcu w kierunku Forela. Na wejściu do turbazy zaczepia mnie strażnik i na pytanie o wolne miejsca odpowiada, że zostały tylko "ljuksy" i "półljuksy" z łazienkami, ale bez ciepłej wody, bo wczoraj pękła rura, można się jednak kąpać u niego w budce, gdzie są dwa prysznice z gorącą wodą. Kiedy mówię, że nam to nie przeszkadza, wręcza mi klucz od "Półljuksa" i melduje nas na dwa noclegi.
Jest jeszcze wcześnie, więc postanawiamy się przed jutrzejszym dniem ( a mamy w planie atak na Pikuja) trochę rozchodzić. Ruszamy więc do sąsiedniej wioski (Zbyny) przekonując się po drodze, że teren na którym położone są pensjonaty + turbaza "Forel" (pomiędzy Żdeniową a Zbynami) wyraźnie odcina się od okolicznych miejscowości. Po pierwsze na odcinku bezpośrednio przylegającym do pensjonatów droga jest wyremontowana, a do tego latarnie uliczne są tu pomalowane na złoty (!) kolor. Po drugie wszystki budynki w tej okolicy położone są za wysokimi płotami (pewnie to dacze "nowych ruskich") z napisami "teren prywatny". Na jednym z takich płotów widnieje dodatkowo napis "wstęp 50 hrywien" i jak sie później okazuje znajduje się za nim kort tenisowy i basen,z którego korzystaja "nowi ruscy" wypoczywający w okolicznych pensjonatach. Wędrując dalej doliną odchodzącą ze wsi Zbyny w kierunku Połoniny Równej i Ostrej Hory natykamy się na kolejną ciekawostkę - okazuje się, że pokaźny, zalesiony fragment południowych zboczy Ostrej Hory jest ogrodzony, a wstępu na ten teren strzeże budka strażnicza opatrzona napisem "wstęp wzbroniony - ostre psy" (następnego dnia dowiadujemy się od jagodziarzy z połoniny Pikuja, jak również od "naszego" Jurija, że właścicielem tego terenu jest niejaki Medwedczuk, były deputowany Rady Najwyższej, jeden z najbardziej wpływowych na Ukrainie ludzi ze styku biznesu i polityki). To wszystko zaczęło mnie jakoś napawać niechęcią do tego miejsca i popsuło na krótko (na szczęście) nasz humor. Powrócił on jednak dość szybko, gdy wyszedłszy na jedno z okolicznych wzgórz po raz pierwszy tego dnia zobaczyliśmy cel naszej jutrzejszej wędrówki - szczyt Pikuja wraz z ciągnącymi się od niego na północny- zachód połoninami Szerdowską i Bukowską. Ten widok oraz wieczorna kolacja w pensjonacie "Żdy-na-Ewo", podlana dodatkowo kufelkiem "Lwiwskiego" podniosły nasze morale i znacząco wzmocniły nasz optymizm co do sukcesu jutrzejszego ataku na najwyższy szczyt całych Bieszczadów.
c.d.n.
P.S. Niestety zdjęć z pierwszego dnia nie ma za dużo - jedynie te dwa - dla porównania polskiego pociągu sypialnego i ukraińskiego o "pidwiższonym komforcie" . W następnych odcinkach jednak obiecuję poprawę .
Zakładki