DSCN2008.jpgDSCN2012.jpgDSCN2018.jpgDSCN2021.jpgDSCN2022.jpgDSCN2023.jpgDSCN2025.jpgDSCN2026.jpgDSCN2027.jpgDSCN2123.jpg
Dzień 11 i 12:
Ponieważ tego dnia opuszczamy już Karpaty, w zasadzie wypadało by zakończyć też relację na forum niniejszym, które dotyczy przecież jak sama nazwa wskazuje wschodniego łuku Karpat. Trudno jednak tak przerwać opowieść w Jasini i pozostawić czytelników w niepewności co się dalej wydarzyło, tym bardziej, że do końca tej relacji zostało już bardzo niewiele.
Ale wracając do tematu: Zgodnie z tym, co wcześniej planowałem o 8.25 rano mieliśmy z Jasini autobus relacji Sołotwino - Kamieniec Podolski ( być może komuś przyda się w przyszłości ta informacja, jeśli chciałby wędrując po Wschodnich Karpatach zahaczyć też w drodze powrotnej o Kamieniec; celowo piszę "we Wschodnich Karpatach" a nie "w ukraińskich Karpatach", ponieważ np. również Ci, którzy wędrują sobie po rumuńskim Maramureszu mogą mieć to połączenie na uwadze i zamiast wracać bezpośrednio z Sołotwina pociągiem do Lwowa, może wybiorą wariant przez Kamieniec).
Tak więc rano kupujemy w kasie na przystanku autobusowym bilety i wsiadamy do autobusu, który punktualnie o czasie odjeżdża z Jasini. I znów, tak jak dnia poprzedniego przejeżdżamy przez przełęcz Jabłonicką (Tatarską), tym razem omijając jednak Worochtę i drogą główną kierując się na Jaremcze. Pogoda znów dopisuje i po porannych chłodach w autokarze robi się powoli gorąco.
Za Jaremczem kierujemy się na Kołomyję, po czym za Śniatyniem mijamy granicę obwodów Iwano-Frankowskiego i Czerniowieckiego, czy też jak kto woli dawną polsko- rumuńską (w Śniatyniu przed budynkiem chyba urzędu miejskiego zauważamy jeszcze uszykowane pięknie flagi ukraińskie przeplatające się z polskimi - pewnie z okazji wizyty jakiejś "naszej" delegacji).
W Czerniowcach nasz autokar krąży z dobrą godzinę po przedmieściach, po czym wtacza się w końcu na dworzec autobusowy. Między Czerniowcami a Chocimiem kilka razy zatrzymujemy się, by zabrać przygodnych pasażerów. I tu ciekawostka: wchodzący do autobusu podróżni już nie dziękują kierowcy zwyczajowym ukraińskim "diakuju" tylko rosyjskim "spasiba". Cóż, w międzyczasie przejechaliśmy kolejną niewidzialną granicę - tym razem dawną Cesarstwa Austro-Węgierskiego i Imperium Rosyjskiego. Język rosyjski jest używany na tych terenach równie często, jak ukraiński (czasami nie wiemy nawet, którm z tych języków posługuje się nasz rozmówca, prawdopodobnie większość jak to się brzydko nazywa "chachłaczy", czyli używa mieszanki języków ukraińskiego i rosyjskiego.).
Za Chocimiem przekraczamy w końcu most na Dniestrze, mijając z kolei granice obwodów Czerniowieckiego i Chmielnickiego, czyli przedwojenną granicę rumuńsko - radziecką, a jescze wcześniejszą I Rzeczpospolitej i Hospodarstwa Mołdawskiego, uzależnionego od Turcji (można powiedzieć granicę polsko - turecką). Żeby więcej nie utrudniać napiszę po prostu - wjeżdżamy na Podole.
Muszę się tu zwierzyć, że zupełnie inna myśl zaprzątała mnie w tamtym momencie - otóż mój pierwotny, chytry plan zakładał, że po zwiedzaniu Kamieńca następnego dnia udamy się nocnym pociągiem sypialnym do Odessy, po czym po kąpieli w morzu Czarnym i zwiedzeniu centrum tego miasta ruszymy kolejnym nocnym pociągiem, tym razem z powrotem - do Lwowa. Tym sposobem, oszczędzając na dodatkowych noclegach miałem zamiar upiec kolejne "pieczenie na jednym ogniu". Ponieważ, jak wiadomo, na ukraińskich kolejach są kłopoty z dostępnością biletów, w celu zrealizowania tego planu mieliśmy zamiar udać się bezpośrednio po dojechaniu do Kamieńca na dworzec kolejowy, aby od razu zakupić bilety - na dzień następny relacji Kamieniec - Odessa, oraz na kolejny - Odessa - Lwów. Tak też robimy, gdy nasz autobus, jakieś 1.5 godziny przed czasem wjeżdża do Kamieńca. Do "Że-De Wokzału" (jak tu z rosyjska nazywają mieszkańcy dworzec kolejowy) nie jest daleko. Dworzec jest ogromny (jak na tak niewleką, a zwłaszca z aż tak niewielką liczbą połączeń miejscowość), w stylu chyba "chruszczowowskim", z marmurowymi posadzkami. Kierujemy się od razu do kasy. Pani w kasie jest niestety typu, jak to się kolokwialnie mówi "bez kija nie podchodź". Z wielką niechęcią udziela odpowiedzi na temat dostępności miejsc w pociągach, udeje, że nas nie rozumie i każe sobie napisać o co nam chodzi na kartce (!). Z wysiłkiem rysuję więc "bukwy" (oj, łatwiej się mówi, niż pisze, zwłaszcza jak od szkoły średniej nie używało się cyrylicy), po czym dowiaduję się, że z Kamieńca na jutro, owszem zostały jeszcze, ale z Odessy do Lwowa na czwartek miejsc nie ma. Postanawiemy na razie odłożyć więc sprawę "ad acta" i przyjść tu ponownei jutro - może coś się zmieni.
W niewesołych humorach opuszczamy dworzec i wsiadamy do pierwszej-lepszej marszrutki, jaka podjeżdża. Jadąc do Kamieńca nie sprawdzałem nawet, jakie są tu możliwości noclegowe, pamiętam jednak z przewodnika, że jakiś hotel jest zdaje się na ulicy Łesi Ukrainki. Prosimy więc kierowcę, żeby wysadził nas możliwie najbliżej tego miejsca. Na szczęście okazało się, że przejeżdża w pobliżu tej ulicy i kiedy wysiadaliśmy - wskazał nam kierunek. Szczerze mówiąc nie miałem pojęcia, czy dobrze robimy wysiadając w upale, z plecakami w tym miejscu, gdy nie miałem pewności czy cokolwiek znajdziemy do spania i czy moja pamięć co do hotelu mnie nie myli.
Ruszamy jednak we wskazanym kierunku i po kilkudziesięciu metrach, na rogu ul. Łesi Ukrainki faktycznie, jest! Na sporym terenie położonych jest kilka budynków, a nad bramą prowadzącą do tego wszystkiego zachęca napis "Hotel Gala". Pędzimy więc do recepcji, w której otrzymujemy klucze od pokoju typu "ekonom" - jak się okazało był to dory wybór, ponieważ pokój ten położony był na piętrze w osobnym drewnianym budynku, na którego parterze mieściła się sauna, a nam z góry dawał możliwość podziwiania całego kompleksu hotelowego (szczególnie, kiedy wieczorem z winkiem zasiadaliśmy na tarasie).
Ponieważ jeszcze przed wieczorem tego dnia chcieliśmy przejść się na stare miasto i zjeść jakąś (po "odchudzającym" pobycie w górach) porządną kolację, najchętniej z widokiem na zamek, niezwłocznie opuszczamy więc hotel. Jako że ja już byłem raz w Kamieńcu (2006 rok) jestem więc przekonany, że wiem jak stąd dostać się na starówkę. Ruszamy więc jak mniemam, w kierunku nowego mostu, kiedy orientuję się, że nasza ulica całkiem niespodziewanie "wyrzuca nas" w jak się okazało przeciwnym kierunku. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, dzięki temu idąc "na skróty" trafiamy na fajnie położony w parku na skarpie Smotrycza taras z widokiem na południową część starego miasta z koszarami de Wittego na pierwszym planie. Trochę klucząc parkiem, dochodzimy w końcu do nowego mostu, którym nad fascynującym skalistym jarem Smotrycza przeprawiamy sie do starego miasta. Ponieważ jest już dosyć późno, przemykamy tylko wzdłuż katedry (zwiedzanie zostawiamy sobie na jutro) i mijając ratusz polski i kościół Trynitarzy dochodzimy do mostu tureckiego prowadzącego na twierdzę. Widok stąd zapiera dech w piersiach - nad przepaścią, otoczony z trzech stron zakręcającą w tym miejscu rzeką Smotrycz stoi sobie zamek, o wyglądzie zupełnie jak z bajki (chciało by się nawet powiedzieć "Disneyland"
). Ponieważ przy wejściu na most turecki znajduje sie knajpa z widokiem na fortecę, nie możemy sobie odmówic tej przyjemności i siadamy tam na kolację. Część tego lokalu położona jest na otwartym powietrzu, za daszek "robią" tylko płożące się na specjalnym ruszcie winogrona. Kiedy siadamy, okazuje się, że przy sąsiednim stoliku zajmują miejsca czterej mężczyźni, z których jeden, wyraźnie już podchmielony, przez cały czas gada, pozostali trzej jedynie go słuchają i odpowiadają tylko, gdy tamten ich wyraźnie o coś zapyta. Ponieważ dzisiaj jest wigilia obchodzonego uroczyście na całej Ukrainie dnia niepodłegłości (24 sierpnia) - i to nie byle jaka rocznica, bo okrągła dwudziesta - facet z sąsiedniego stolika sili się na jakieś okolicznościowe mowy, ale że jest już solidnie wcięty, przeradza się to trochę w bełkot (szczerze mówiąc to ochrzciliśmy go w myślach "kierownikiem kołchozu", sądząc po jego powierzchowności i protekcjonalnym tonie do pozostałych trzech współbiesiadników, na pewno jego podwładnych). Jeden z jego współtowarzyszy stołu pali cały czas nerwowo papierosa i co chwila wychodzi, sprawdzić, jak sam mówi, czy samochód , którym przyjechali, jeszcze na pewno stoi
. Muszę przyznać, że "kierownik" jest jednak bardzo pocieszny i kilka razy próbuje też coś do nas zagadać, do mojej żony, najwyraźniej widząc, że nie jeteśmy miejscowi, zwracając się przez "madame"
. Na koniec biesiady zamawia jeszcze szampana, którym wznosi toast za "Dien Nezależnosti", a po szampanie domawia jeszcze dla każdego po ... czekoladzie
( przypomniałem sobie dzięki temu, że tu na wschodzie ciągle w modzie jest zamawianie na deser w restauracji zamiast ciastka bombonierki bądź czekolady właśnie). Nasi sąsiedzi jeszcze ucztują, kiedy my wychodzimy.
Ponieważ słońce właśnie zachodzi za twierdzę, robimy pare fotek, po czym ruszamy w drogę powrotną do naszego hotelu. Po drodze, już poza obrębem starego miasta, w dzielnicy "nowy plan" wstępujemy na chwilę do sklepu i pytamy, czy nie ma stąd jakiejś maszrutki w potrzebnym nam kierunku. Pani sklepowa odpowiada, że co prawda jest, ale jeździ rzadko, można więc śmiało iść pieszo, bo po drodze jest jeszcze ogród botaniczny i ogólnie jest "szczo posmatrit". Zbudowani postawą pani sklepowej ruszamy więc pieszo, po drodze mijając faktycznie bramę ogrodu botanicznego (nie wiedziałem, że coś takiego w Kamieńcu istnieje) i szereg ciągnących się wzdłuż ulicy budynków z przełomu XIX i XX wielku, przeważnie parterowych, bardzo charaktaerystycznych dla prowincjonalnych miast rosyjskiego imperium.
Następnego dnia po śniadanku, które w hotelu "Gala" jest w cenie (och, co za cudowna odmiana po turystycznych serkach topionych), ruszamy znów w kierunku starego miasta. Dziś jest dzień niepodległóści Ukrainy, i już po drodze widać w wielu miejscach przygotowania do tego święta. Wchodząc na nowy most naszym oczom ukazuje się kierujący się w naszą stronę pochód, z wielką ukraińską flagą, na którego czele suną na nas Kozacy. Orkiestra, która pochodowi towarzyszy, rypie na całego pieśń "Nalewajmy bracia" znaną m in. z filmowej wersji "Ogniem i Mieczem" ( http://www.youtube.com/watch?v=542XpqBy4kY - to tak dla przypomnienia, o co mi chodzi; gdyby jednak zamieszczenie tego linka było niezgodne z regulaminem forum, proszę niniejszym moderatora o usunięcie go). Staje mi natychmiast przed oczami ów filmowy obraz, kiedy kozackie zastępy pod wodzą Chmielnickiego szły prosto na polski obóz pod Żółtymi Wodami i robi mi się trochę nieswojo. Kiedy jednak dochodzimy do czoła pochodu, okazuje się, że wielką flagę Ukrainy niosą poprzebierane w stroje ludowe dzieci, a idący za nimi kozacy wyglądają (gdyby nie strój) jakby przed chwilą wstali od biurka.
W pierwszej kolejności udajemy się na zwiedzanie katedry, przed którą stoi minaret - "pamiątka" z czasów tureckich (kiedy w 1672 roku Turcy zajęli miasto, zamienili katedrę w meczet, dobudowując minaret; warunkiem przekazania Kamieńca Polsce z powrotem w wyniku pokoju Karłowickiego było m in. pozostawienie tego minaretu, ale nasi sprytni przodkowie wybrnęli z tego tak, że na szczycie umieścili figurę Matki Boskiej). Po zwiedzeniu katedry ruszamy na zamek. Po drodze mija nas wycieczka z Polski, do której, naszym starożytnym z żoną zwyczajem (wstyd się przyznać, ale czasem zdarza się nam tak postąpić), na chwilę się dołączamy, ponieważ jednak jej przewodnik opowiada głównie jakieś "bajki z lasu" ruszamy sami dalej.
Po zwiedzeniu twierdzy jedziemy marszrutką na Że-De-Wokzał, dowiedzieć się, czy coś nie zmieniło się z dostępnością biletów na pociąg z Odessy do Lwowa. Na miejscu okazuje się, że niestety, miejsc brak (moglibyśmy ryzykować jazdę z Kamieńca do Odessy, bo zazwyczaj przed samym odjazdem są jakies zwroty i w końcu bilet zazwyczaj się dostanie, ale ponieważ musimy po weekendzie wracać do pracy, nie możemy sobie jednak za barzdo na takie ryzko pozwolić). Wracamy więc podłamani do hotelu, po drodze zastanawiając się, co robić. Możemy jeszcze dziś jechać popołudniowym autobusem do Lwowa, ale ponieważ dociera on na miejsce dopiero po 22-giej, odstrasza nas myśl o szukaniu po nocy noclegu. Postanawiamy więc jeszcze na jeden nocleg zostać w Kamieńcu i następnego dnia ruszyć do Lwowa porannym autobusem. Wracamy więc do hotelu, po czym po raz drugi tego samego dnia udajemy się na stare miasto. Tym razem wybieramy jednak miejsca mniej uczęszczane turystycznie, czy też jak kto woli "niekomercyjne". Snujemy się trochę bocznymi uliczkami wzdłuż dawnych murów miejskich, oglądając jak wygląda zagospodarowywanie zniszczonej przestrzeni starego miasta "made in Ukraine". Otóż w niektórych miejscach pojawiają się, otoczone jak to tutaj w modzie wysokimi płotami, wille - sądząc po gabarytach - jakichś ukraińskich bogaczy. Na szczęście nie wszędzie tak jest - niektóre stare uliczki, wykładane "kocimi łbami" ominął ten los, nic się na nich od dawna nie zmieniło i dzięki temu są dalej urokliwe. Idziemy więc na tyłach rynku ormiańskeigo w kierunku zachowanej dzwonnicy ormiańskiej, a następnie na dół, w kierunku zrujnowanych koszar de Wittego. Po drodze mija się zaciszne zaułki, stare domki oplecione winem, a na niewielkich placykach nawet blaszane "magaziny" jakby żywcem przeniesione z jakiejś karpackiej wioski. Jakże inny jest ten Kamieniec od tego pozostawionego na górze - z nowymi hotelami, straganami, willami bogaczy i całym tym hałasem ulicznym. Robimy sobie rundkę dookoła miasta i idąc ciągle wzdłuż dawnych murów dochodzimy na przeciwległy jego kraniec - do baszty Batorego. Po drodze zaczepia nas pewna zgarbiona staruszka, wyglądająca na obłąkaną i pyta, czy nie widzieliśmy jej syna. Odpowiadamy, że nie i staramy się oddalić, ale staruszka, widząc, że jesteśmy "zamiejscowi" pyta skąd pochodzimy. "Z Polszy" - odpowiadam. -"O z Polszy! Moj dieduszka iz takiego naroda, kotory żywiut mieżdu Polszu a Giermańcami". "Jaki naród między Polską a Niemcami, o co jej chodzi?" zastanawiam się i przed oczami stają mi Serbowie Łużyccy, kiedy babcia przypomina sobie: "Uże znaju, Ślązacy!". Opowiada nam jeszcze o swoich problemach z synem, którego szuka milicja, o astrologii, którą zainteresowała się w czasach Gorbaczowa i pewnie jeszcze o wielu innych rzeczach, których niestety nie rozumiemy. Ponieważ robi się późno, a my chcemy jeszcze coś zjeść, udaje się nam wreszcie pożegnać tą ciekawą, aczkolwiek nieszczęśliwą osobę i udajemy się na kolację, po czym wracamy do hotelu.
Wieczorkiem wychodzimy sobie jeszcze na piwko do hotelowej knajpki na wolnym powietrzu, kiedy w pewnym momencie zwracją naszą uwagę nietypowi goście siadający przy sąsiednim stoliku. W tym miejscu mała retrospekcja - na początku naszego pobytu na Ukrainie zastanawialiśmy się z żoną, czy docierają tu gdzieś Japończycy. Ja doszedłem do wniosku, że pewnie bywają w Kijowie, Odessie, może we Lwowie. A tymczasem właśnie dziś okazało się, że docierają też do Kamieńca Podolskiego, a nawet siadają przy stoliku obok.
Z biegiem wieczoru nasza knajpa coraz bardziej się zaludnia - wielu miejscowych postanowiło właśnie tutaj świętowac dzień niepodległości Ukrainy. Nasz ostatni dzień w Kamieńcu kończy pokaz sztucznych ogni, puszczanych późnym wieczorem z okazji dwudziestej rocznicy uzyskania przez Ukrainę niepodległości.
A jutro - niestety już nasz ostatni dzień w tym pięknym kraju...
c.d.n.
P.S. Zdjęcia z Kamieńca:
1) widok z tarasu nad Smotryczem na stare miasto
2) twierdza zachodzącego słońca
3) takim głębokim i groźnym jarem Smotrycza otoczony jest stary Kamieniec
4) pochód z okazji dnia niepodległości
5) dzieci niosą flagę...
6) ...a za nimi ciągną kozacy
7) brama tryumfalna do katedry...
8 ) ...i jej fragment z napisem ku czci króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego
9) katedra kamieniecka od strony bramy...
10) ...i od strony murów



Odpowiedz z cytatem
Zakładki