Poczatkowo planujemy nasza trase przez Połoniny Hryniawskie zacząc w Burkucie i zakończyć w Kraśniku, acz zeszłoroczna przygoda Jarka i jego ekipy, których nie przepuscili przez zastawę w Szybenem dała mi do myślenia.. Pewnie by nas puścili, ale po co kusić los? Lepiej odwrócic trase- pójdziemy z Kraśnika do Burkutu! Więc zastawe miniemy „od tyłu” :) Poza tym jakby został czas to można isc jeszcze na Popa Iwana.
Nasz plan dojazdu zostaje już na samym początki dosyć pokrzyżowany- w piątek nie jedzie pociag Wrocław- Lwów :( Nie wiedziec czemu od początku września jezdzi co drugi dzien.. Jest to tym bardziej niepojete, że zawsze był w nim komplet pasażerów.. Biorąc pod uwage jego cenę i obłożenie chyba nie mógl być nierentowny dla PKP... No więc na samym starcie jestesmy jeden dzień w plecy...
Wyjeżdzamy zatem w piatkowe popoludnie tym samym pociagiem, który miał ciągnac nasze lwowskie wagony, ale jedziemy tylko do Krakowa. Początkowo mamy plan spać w PTSMie, ale na dworcu wpadamy przypadkowo na znajomych z forum beskidzkiego- Pete'a i Mata oraz ich kolege Tomka z Rzeszowa. Cała trojka obecnie studiuje i mieszka w Krakowie. Z radoscia porzucamy myśl o schronisku gdzies po drugiej stronie miasta i lokujemy się na noc w przytulnym mieszkanku na Żabińcu. Wieczór mija na miłych pogawędkach o górach i urokach studenckiego życia. Impreza nie trwa długo ponieważ czeka nas wczesne wstawanie, o szóstej :( My z toperzem suniemy dalej ku granicy a reszta ekipy jedzie na podbój Gorców.
W busie do Medyki jakas baba się awanturuje, ze mój plecak leży w przejsciu. Kierowca reaguje bardzo własciwie: „A gdzie mam ten plecak połozyc? Może pani na kolana?”
Na granicy przeżywamy szok!! Na pieszym przejściu jest pusto. I to w obie strony.. Zamkneli granice czy co? Może znowu jakas świnska grypa panuje? Wszystko jednak po staremu- tylko ludzi gdzies wymiotło.
Ukrainska celniczka nie wiedziec czemu pyta mnie czy przypadkiem nie przewoże jakiś lekarstw.. Robi mi się słabo.. Nikt nigdy o to nie pytal! Oczyma wyobraźni już widze jak wyciąga z plecaka moją 2kg apteczke i rozwłócza po metalowym stole misternie zawininiete w kolorowe woreczki tabletki, maści, kropelki. Jak muszę je odwijac i opowiadac, które na ból zęba a które na sraczke. Jak muszę jej tłumaczyc, ze rzeczywiście 5 rodzajów antybiotyków zabieram jedynie na uzytek własny a nie na handel obwoźny.
Otrząsajac się z niemiłej wizji odpowiadam: -„Nie..tylko parę lekarstw na użytek własny”.- „A
jakich na przykład?”- „No aspiryne, witamine C, węgiel..”
W marszrutce panuje bardzo wesoła atmosfera. Jedzie dużo Polaków i jakos wszyscy dosyć sympatyczni. Z jedna dziewczyna wymieniamy wrazenia z Woodstocku, z chłopakiem gadamy o Krymie, inny facet opowiada o znajomych z Doniecka, do których jezdzi co roku i wraz z nimi zwiedza wschodnia Ukraine. Jeszcze inny próbuje nas namówic do porzucenia górskich planów i poleca swojego przyjaciela Bułgara, że może nas zawieść do Warny przez Grecje.
Oprócz tego w marszrutce jest bardzo duszno, ciasno i potwornie się wlecze.. Wydaje mi się, ze kiedys marszrutki do Lwowa jechaly półtorej godziny. Ta jechała 2.5.
We Lwowie czeka już na nas Piotrek i Grześ. Przy dworcu uderza nas smutna rzeczywistość- zniknęły z powierzchni ziemi barakobary. Już nie będzie gdzie smacznie, tanio i całodobowo zjeść przy samiuśkim dworcu. Trzeba będzie siedziec o suchym pysku albo leciec do rynku :( Patrze więc na kupkę gruzu i wciąż mam przed oczami nasz listopadowy pobyt, energiczną barmanke, śpiewy i tańce miejscowych bywalców i skromna acz smaczną solianke z mortadelą...
Przebijamy się przez turystyczne centrum, pełne wycieczek i nowych knajp. Suniemy do naszego ulubionego baru na ul.Chmielnickiego- zamawiamy klasycznie: pielmieni, jajeczka, kanapke ze śledziem, piwo w grubych kuflach, herbate i wódeczke miodową. Atmosfera jak na razie na szczęscie bez zmian :)
Tu idealnie pasuja słowa piosenki: „Za to wieczorem gdy w r z e s i e n duszny. Okna otworzy na oścież. Gwiazdy wpadają do pełnych kufli poobgryzanych jak paznokcie”.
Na nocleg udajemy się do hotelu „Arena”- wszedzie blisko, tanio i klimat jakiego poszukuje Niestety pech chce, ze mimo wszelakich starań dostajemy wyremontowany pokój. Ale za to mogę się do woli nacieszyć pokojem Grzesia- ze ścianami wytapetowanymi plakatami z pobliskiego cyrku. Cyrk już od lat nie działa, ale ze ścian hotelowych wciąż usmiechaja się malowane klauny, szczerza zęby lwy, a foki machaja ogonami.
Chyba nam jakoś źle z oczu patrzy bo pani korytarzowa zapowiada surowym głosem, ze jak pójdziemy na miasto to musimy wrócic przed północa bo wtedy zamykaja drzwi i już nikogo nie wpuszczaja. I co najwazniejsze- zebysmy przypadkiem„nie szumieli”- bo jak będzie hałas i alkohol to zaraz wezwie policje Ja tam kiwam głowa na znak, ze przyjełam wszystko do wiadomości i akceptuje fakt, ze to ona sprawuje bezwzgledna władzę na tym korytarzu, ale Piotrek i Grześ patrzyli akurat w inna stronę i jej nie słuchali z należyta uwaga- co wywoluje u babki wielki wybuch oburzenia
W hotelu „Arena” korzystanie z prysznica jest płatne – kosztuje 6 UAH. (za to umywalki są w każdym pokoju, nawet najtańszym). Prysznice, o których krążą już legendy i mity, znajduja się w podziemiach. Nie sposob nie zwiedzic tego miejsca. Uiszczam opłate w recepcji, w ręce dla niepoznaki trzymam mydło i recznik, a w kieszeni spodni aparat Babka z recepcji prowadzi mnie schodami do piwnicy, następnie przez korytarz pełen plątaniny grubych rur i dziwnych kabli. Na boki rozchodzą się jakieś pomieszczenia o zakratowanych wejsciach. Pomieszczenie łazienki właściwej pamieta jeszcze zapewne lata 50te, o ile nie wczesniejsze. Acz trzeba przyznac, ze jest wyjatkowo czysto. Babka, aby mi to udowodnic, przeciera biała szmatka sciane i podłogi, tłumacząc , ze brązowy rozprysk na kafelkach to lakier a nie co innego Dostaje też dokladne instrukcje jak używac kraników do cieplej i zimnej wody, aby żaden nie został mi w ręku oraz o która scianke działowa się nie opierać. Poczatkowo nie zamierzałam korzystac z prysznica, ale babka podczas prezentacji calkowicie opryskała mi sandały w których az chlupocze, więc widac to znak aby się tu wykąpac. Babka po moim wyjściu dokladnie sciera podlogę mopem ,wyciera szmatka wszystkie scianki oraz sprawdza czy nie zepsułam zadnego mechanizmu
Rano musimy wstac wczesnie i suniemy na pociag do Iwanofrankiwska. Prowadnik ma w sprzedazy tylko dwa piwa. Chce również wykorzystac nasze telefony komorkowe do zgrywania jakiś piosenek i nie może wyjsc z szoku, ze mamy stare telefony bez mozliwosci odtwarzania mp3. W Worochcie jak zwykle nie mozemy znalezc nic dobrego do jedzenia. W czasie oczekiwania na autobus widac wyraznie skutki wprowadzenia na Ukrainie zakazu spozycia alkoholu w miejscach publicznych
Spotykamy na przystanku Deszcza1 z forum bieszczadzkiego wraz z dwoma dziewczynami- jada w tą sama strone co my, bo my do Krasnika a oni do Szybenego. Chwile pogadalismy bardzo sympatycznie, ale nie udaje się nam zalapac na ta sama marszrutke- kolezanki Deszcza strasznie dlugo robia zakupy i marszrutka odjezdza.
Wysiadamy w Ilci i mamy nadzieje, ze Deszczu przyjedzie następna marszrutka- ale o dziwo, z nastepnej także nie wysiadaja ani nie widac ich w srodku. W Ilci robimy sobie zasluzony odpoczynek pod sklepem. Obserwujemy lokalne życie, mini handelek po drugiej stronie ulicy, oraz lokalne współgranie „nowego” i „starego”, które zdają się życ tu w bardzo dobrej komitywie.
W budynku sklepu, po drugiej stronie mieścila się kiedys restauracja „Połonina”. Obecnie jest już opuszczona, acz pamietam, ze ponad 10 lat temu jadłam w niej pyszne kotlety, w atmosferze dawnego baru mlecznego.
Słonce zaczyna się już chowac za góry, gdy wyruszamy w dalsza droge. Dzisiejsza trasa wiedzie pylista drogą jezdną w góre Czarnego Czeremoszu. Czasem mija nas jakieś rozpedzone auto, wzbijajac tumany kurzu, który natychmiast zaczyna zgrzytac w zębach. Czasem auto musi zwolnic, bo krowa chyba nadal ma tu pierwszenstwo. Droga jest pylista, dziurawa, żwirowa, o zarośnietych poboczach- taka , jakie kocham najbardziej.
Mimo, ze nie mamy już wiele czasu do zmroku- atakuje nas jeszcze jeden sklepik. Jak się nie zatrzymac w takim uroczym miejscu choc na jedno piwo? Rodzinka z traktoro-kosiarko-wywrotki także przyjezdza tu na wieczorny popas ( czy raczej „popój” )
Namioty rozbijamy nad wsią Kraśnik, na pastwiskach. Wieczorem rozwala mi się zamek w śpiworze- probuje jakos zawijac to miejsce ale i tak pizga zimnem przez szczeline.. No to pieknie.. jak beda zimne noce to chyba zamarzne :(
Zakładki