Rano wokół wszedzie mgla i dalej leje. Wypełzamy z namiotów dopiero koło 13 gdy się przejaśnia.



Początkowo idziemy w zupelnie zła stronę. Chcemy od razu zejśc w dolinę , nawet może za Burkutem. Droga jest początkowo wyraźna, wyjeżdżona kołami gruzawików. Ale nie schodzi w dolinę. Konczy się nagle, na skraju lasu, w którym widać miejsce po licznych ogniskach i obozowiskach miejscowych. Dalej już tylko gęsty las i skarpa opadajaca w stronę doliny. Porzucamy początkową myśl by schodzić na dziko, jest spora szansa, że możemy być nad przysiółkiem Albin, a z mapy wynika, że zbocza są tu wyjątkowo strome. Chmury się rozchodzą. Widzimy z góry krętą, dzika i bezludna dolinę Czarnego Czeremoszu.



A wokół morze połoninnych gór.





Gdzieś nam uciekają myśliwi, których chcielismy spytac o drogę.

Wracamy do naszej bacówki i próbujemy drugiej, wyraźniejszej drogi, trawersujace kolejne, porosłe wysoką trawą wzgórza.








Kilka razy napotykamy jagodziarzy, którzy rozchodzą się po zboczach z drapaczkami i wiadrami, wracają, uginając się pod ciężarem zbiorów albo ochoczo imprezują przy ogniskach lub pod plandekami gruzawików. Taki zbiór jagód na połoninach jest wyjątkowo dobry dla zapoznawania się młodych par. Kilkakrotnie mijamy objętych nastolatków siedzących na miedzy wśród traw, z dala od bystrych oczu matki zajetej zbiorem- a przy nich puste koszyki na owoce.

Nie możemy znaleźc zadnej ścieżki schodzącej w stronę Burkutu. Załoga mijającego nas gazika sugeruje „tropinkę” wijącą się płowym zboczem, ale jakos na oko zbytnio wykreca ona w stronę Czarnohory.. Mamy do wyboru tą dróżkę i sporo innych, ale schodzących na przeciwległą strone połonin. Idziemy więc tą. Poczatkowo jest bardzo wyrażna, widac nawet głębokie wyjeżdzone koleiny. Wchodzimy w błotnisty las. Ale pojazd nagle zawraca. Dalej już tylko głeboki wąwóz wyschnietego potoku, który raz zamienia się w bagno, raz w wiatrołom lub skarpę. Jego zbocza porastają dorodne paprocie, widłaki, łopiany. Mijamy obrośniete mchem jamy czy nory niewiadomego zwierza w przewróconych, zbutwiałych konarach drzew.





Znajdujemy urocze źródełko, nad którym mamy ochote rozbić namiot bo już się ściemnia, a łażenie po nocy po tym samym lesie co banda podpitych myśliwych nie nastraja optymizmem. Franek i Piotrek jednak decydują się iśc dalej, więc i my idziemy.
Mijając jakąś dziwna platanine grubego drutu zaczynam się zastanawiać jak może wyglądac pułapka na niedzwiedzia albo domowej roboty wnyk
Schodzimy w doline jakiegoś potoku- tym razem już płynacego i dalej idziemy jego korytem.
Przypomina mi się post wildylupulusa z forum sudeckiego na temat nowego sportu, który wymyślili gdzies na zachodzie:
„Chcialem wam napisac o pewnej formie gorskiej rekreacji, ktora sie tutaj uprawia w gorace lato. Nazywa sie to randonnée ruisseau de montagne i jest wspinaniem sie (schodzeniem takze) korytem gorskiego strumienia takze przez wodospady i kaskady.
Potrzebny do tego jest stroj pletwonurka najlepszy taki ktory nie zakrywa calego ciala, jakies trampki lub tenisowki do wspinania (powinny szybko wysychac na stopach) i dupowsporek czyli uprzaz do wspinaczki. Zazwyczaj jest to grupa kilku osob z przewodnikiem, ktory ma tez line wspinaczkowa. W tej eskapadzie na przemian jest sie schladzanym przez wode ze strumienia i pieczonym przez slonce. Trzeba miec takze niezla kondycje fizyczna. U nas na gornej czesci strumienia Coudoulous pokonuje sie okolo 550 metrow roznicy poziomow z kilkoma kaskadami, wodospadami i malymi jeziorkami (plywac tez trzeba umiec). Wspaniala zabawa w gorace lato.”

W Karpatach ukrainskich ten „sport” istniał od dawna, nie wiem czy ma swoja nazwe ale chyba nadal jest bardzo popularny





W pewnym momencie Piotrek znajduje jakas sciezke, więc wyłazimy z potoku i dalej się już jej trzymamy. Sciezka po pewnym czasie zaprowadza nas do wsi. Niestety wsią nie jest Burkut tylko Szybeny. Żesz to szlag!!! Dlaczego ja mam takiego pecha z tym Burkutem?!?!??

Dogadujemy się z grupą Lwowiaków , ze postawimy namioty przed domem, który dosyć wyróżnia się z wiejskiej zabudowy Szybenego, wyglada troche jak dworek, albo dawna szkoła.



Oni tez przyjechali tu w gosci, na wypoczynek. Cieżko się wywiedziec kto naprawdę jest gospodarzem i właścicielem obiektu. Lwowiacy spedzają czas na wycieczkach na Czarnohorę, zbieraniu i oprawianiu grzybów lub czytaniu elektronicznych ksiązek. Kobiety bardzo pilnują aby wszyscy regularnie jadali posiłki. Spora część grupy mówi dobrze po polsku, bo mają rodzine w Krakowie. Jedna dziewczyna bardzo lubi ksiażki Chmielewskiej.
Zostawiamy plecaki przy domu i idziemy do sklepu. W sklepie nam się troche zasiedziało. Po godzinie Lwowiacy przychodza nas szukać, obawiajac się czy nam się cos nie stało, np. nie zamknęli nas pogranicznicy z pobliskiej ”zastawy”