Tato.
Przemawiasz do mnie
bladoróżowym kwiatem jabłoni
szczepionej Twoją ręką sękatą.
Jest cząstka Ciebie w liściach leszczyny,
którą sadziłeś za węgłem domu,
w kącie ogródka, Tato.
Zapalam znicze, poprawiam kwiaty
na Twej mogile w Czarnej,
jednak wciąż wierzę, że choć spocząłeś
w t e j ziemi marnej,
to tak jak chciałeś przez całe życie
“na swoje wrócić”,
nad Sołokiją choć bezcielesny,
wesoło nucisz.
Szczepan nie mógł się przyzwyczaić do widoku uniesionego w górę horyzontu. W którą stronę nie spojrzał, dalszy widok zasłaniały mu góry. Wschodzące z lewej strony domu słońce , wdrapywało się na najwyższą z nich, a gdzieś tam daleko za nią była miła jego sercu i dłoniom ziemia – czarna, żyzna, swoja. Ona odwdzięczała się bogatymi plonami zbóż, warzyw, sadem pełnym owoców. Nie to co tu..
Pola pięły się stromo by opadać nagle do wąskich, zimnych potoków, które wzbierały po gwałtownych deszczach i nie sposób było przez nie przejechać wozem na kołach z drewnianymi szprychami. Wiele razy, z zaciśniętymi zębami tarmosił zmierzwione siano czy snopki po wywrotce. Przyzwyczajony do płaskiego terenu i odległego horyzontu, nabierał doświadczenia mocując się z nowymi trudnościami.
Opowiadał kilkuletniej córce o swoim sadzie z soczystymi gruszkami, o uginających się od nadmiaru krzakach pomidorów, o takim urodzaju ogórków, że nie było wiadomo co z nimi zrobić. Słuchała go uważnie nie dowierzając jednak trochę. Tu można było zbierać jedynie cierpkie gruszeczki wielkości wiśni, które nabierały słodyczy i beżowego koloru dopiero po długim leżeniu w sianie. Na pokrzywionych jabłoniach czasem nie zdążyły dojrzeć małe, plamiste owoce, zaskoczone przedwczesnym przymrozkiem. Bywało, że i w maju nagle zakurzyło śniegiem i bydło musiało zostać w oborach.
Grzybów tylko był wielki dostatek a poziomki czerwieniły się całymi połaciami, ale w zamian las dostarczał nowych zmartwień przez zapuszczające się, aż do zagród, wilcze hordy. Czasem biegły równolegle do drogi w niewielkiej odległości spoglądając buńczucznie na zaprzęg. Nie pomagał krzyk i strzelanie z bata. Znikały kiedy same uznały za stosowne. Ileż źrebiąt zagryzły na pastwisku. Pozostawiały całą resztę zadowalając się jedynie wygryzionym miękkim brzuchem zwierzęcia.
Nie miał jednak czasu na załamywanie rąk, narzekanie. Zmurszały, słomiany dach domu przeciekał w wielu miejscach a na bielonym wapnem suficie, pojawiały się coraz to nowe rude plamy zacieków. W czasie deszczu pobrzękiwały na różne melodie kapiące, do podstawionych wiader, krople .Dorywcze łatanie dziur nie na wiele się zdawało. A przecież był to najlepszy budynek w zagrodzie, którą mu przydzielono. Stało tu wiele chat krytych strzechą ale bez podłóg, kurnych . Dorodne pokrzywy zasłaniały ich maleńkie okienka a inne zielsko szybko uporało się z wydeptanymi przez t a m t y c h ludzi ścieżkami.
Zaraz po przesiedleniu ruszył z córką na obchód po opuszczonych chyżach. W niektórych snopki od strony izby były czarne od dymu, którym jeszcze zalatywało. W innych rozsiadły się ogromne ,bielone piece z bocznymi schodkami. Tam gospodarze spali zimą, suszyli zioła. Z czasem chałupy rozebrano na budowę mostków i kładek, na łatanie drogi, którą trudno było przejść a co dopiero
Zakładki