Jest rok 1987. W bytomskim przedszkolu w dzielnicy Szombierki jest właśnie obchodzona Barbórka. Tym razem, oprócz spiewania piosenek o dzielnych górnikach i robienia kartonowych czapek z fontaziem, ogladamy tez film. Film pokazuje życie w zagranicznym okregu przemysłowym, ponoc blizniaczym do naszego Górnego Śląska, okręgu zwanym Donbas. Pokazują usmiechnietych, umazanych węglem górników, którzy z pasja opowiadaja o swojej pracy, prezentuja maszyny i kopalniane sztolnie. Filmowcy odwiedzaja także przedszkole w miejscowosci Szachtarsk. Wesole dzieci opowiadaja o swoim szczesliwym zyciu, z duma prezentując ordery swoich tatusiow, górników i hutników, wyrabiajacych po 150% normy. Z filmu emanuje atmosfera radosci i wiecznego święta. Ludzie po ulicach chodzą usmiechnieci, wszystkie dzieci w przedszkolu zyją w zgodzie i przyjazni, a w miasteczku wszedzie są place zabaw i kwitna kwiaty..
Siedze sobie w kącie (już teraz nawet nie pamietam za co tam trafilam) i rozmyslam czemu u nas nie jest tak samo, jak na tym dziwnym filmie. Przeciez mial to być „bliźniaczy region”? I czy to mozliwe, zeby gdzies wszyscy byli szczesliwi? A może nas troche kłamią na tym filmie?
Ciekawe, jak tam jest naprawdę??
To samo pytanie zadaje sobie w pazdzierniku 2011 siedząc na dolnej półeczce plackartnego wagonu relacji Lwów- Mariupol. Bardzo mało można się dowiedziec o Donbasie. Jakieś enigmatyczne informacje w mediach o duzym bezrobociu, zawalajacych się, niebezpiecznych kopalniach, ogromnym skażeniu srodowiska, epidemii cholery nad Morzem Azowskim i niezmiennym poparciu dla prorosyjskich nurtów politycznych w kazdych ukrainskich wyborach. Polscy turysci tam praktycznie nie jezdzą, najwyzej do większych miast. O donbaskiej prowincji znalazlam na necie tylko jedna relacje- varandeja- chlopaka z Moskwy.
Ciekawe jak tam jest naprawdę??
Zaczynamy jak zwykle czyli od długiego, 10 godzinnego, nużącego przejazdu przez Polske. Tlum jak zwykle po dach. Udaje nam się jakos wcisnąc do przedzialu i tam, razem z gadatliwym chlopakiem i miła babka z siatka pełna kwiatków, narzekamy na PKP i opowiadamy różne swoje barwne przygody zwiazane z polska koleją.
Na granicy dziki tłum. Wszyscy ciagna wózeczki na kółkach, torby podrózne, plecaki, worki o nieznanym, pierwotnym przeznaczeniu i inne paczki, wszystko szczelnie wyładowane dobrem wszelakim nabytym w przygranicznej „biedronce”. Z toreb wystaja szyjki olejów roslinnych, płyny do płukania tranin, ogromne poduszki i kołdry mieszają się z zapachem wędzonej kielbasy, kupowanej chyba na tony.
Mimo tłoku przejscie granicy by poszlo zapewne sprawnie gdyby nie kilku kolesi, którzy tamują ruch. Zachciewa im się nagle kultury i porzadku. Nie pchają się razem z innymi, tylko pokrzykują „powoli, spokojnie, kazdy zdąży, nie pchac sie”. Wynik jest taki, ze wszyscy przechodzą bokiem tylko nie oni.. Unieruchomieni są jednoczesnie ci, którzy stoja za nimi- czyli m.in. my. Na szczescie w koncu tlum unosi i tych nawiedzonych obroncow porzadku, więc wreszcie można się zacząc swobodnie poruszac.
W marszrutce do Lwowa zapoznaje Andrieja i rozmawiamy o smutnej historii jego dzieci. Córka wyjechala za praca do Włoch, tam wyszła za mąż. Dobrze się jej powodzi, ale przestala utrzymywac kontakt z rodziną. Raz w roku przysyla kartke. Syn wyjechal do Rostowa nad Donem i zachorowal na AIDS. Andriej ma jeszcze dwoje mlodszych dzieci. Twierdzi, ze prędzej przykuje je łancuchem do kaloryfera niż wypusci za granice.. Twierdzi, ze za granica jest szatan. Cicho przytakuję i patrze w okno.. Bo co mu powiem? „Szatana tam nie ma, tylko ty masz pecha”?
We Lwowie nocujemy w holelu „Arena”. Wieczorem ruszamy jeszcze na poszukiwanie jedzenia. W wieczornym miescie prawie kazdy facet kroczy w skórzanej, czarnej kurtce, wygladajacej jak zdjeta z mlodszego brata. Dziewczyny tymczasem paradują po rozkopanych ulicach na szpilkach, dochodzacych chyba do 20 cm, przewaznie są to bialo-czarne blyszczace kozaczki. Obcasy grzęzna w piachu prawie do polowy, wpadaja w szczeliny swiezo ulozonych chodnikowych plyt, a silny makijaz na twarzy tlumi emocje zwiazane z pokonywaniem kolejnych krokow.
Rano można obserwowac sympatyczna prace drogowych robotnikow. Aktywnie pracuje srednio jeden na dziesieciu. Reszta bynajmniej się nie nudzi. Na srodku drogi plonie male ognisko, a na przyczepce można co chwile zalac zupke czy herbate goraca woda z bezprzewodowego czajnika. Z kieszeni robotnika biegajacego kolo betoniarki sterczy ogonek apetycznej kielbasy.
Grzecznie przechodzimy wszędzie tylko na zielonym swietle!
Idac do naszej ulubionej knajpki zostajemy niemal rozjechani przez polskich rowerzystow. Z zawrotna predkoscia gnają po chodnikach, krzycząc „uwaga” i „z drogi”. Mam nadzieje, ze im kiedys ktos kija w szprychy wsadzi...
W naszej knajpce załapujemy się na piekne spiewy. Zaczynaja się przy jednym stoliku, potem dołączaja się kolejne. I bynajmniej nie są to jakieś pijackie wrzaski- część ekipy nawet robi wrazenie jakby spiewala gdzies razem zawodowo.
W pociagu fajna prowadnica- wogole nie zamyka kibla, tylko prosi, zeby nie korzystac na stacjach. Naprzeciw mnie siedzi babuszka, o którą rodzina chyba bardzo się martwi jak zniesie podroz, bo co chwile do niej dzwonia. A babuszka powtarza do telefonu jak mantre: „Tak , dobrze spalam. Jest mi wygodnie, nie jestem glodna, nie, nie jest zimno w wagonie”
Kawałek za Donieckiem pociag wjezdza na teren jakiegos kombinatu. Naliczylam ponad 20 kominow. Kolorowe dymy buchają prosto w okna pociągu. Próbuje zrobic zdjecie,ale szyba tak brudna, ze nic nie wychodzi :( Gdzies na tle wysokich kominow pasie się stadko przydymionych kóz. Dalej pociag wjezdza w „osiedle garazy”. Kazdy inny, remontowany i rozbudowywany według fantazji wlasciciela. Obite papą, dyktą, eternitem, blachą, jeden dach wyglada jakby był zrobiony ze skrzydeł samolotu. Zwraca uwagę garaz pomalowany swiezo czerwona farba, a na jego scianie staranne grafitti- goła kobieta w wyzywającej pozie. W jednym z ostatnich garazy miesci się kafe „wstriecza”. Przed kafe 3 stoliki z krzeselkami wygladajace na wyniesione z jakiejs szkoly. Pod stolem skubie zwiędła trawe łaciata koza.
W Dniepropietrowsku i Doniecku mamy dluzsze postoje, ale nikt nie handluje pierozkami. Niech to szlag! Trzeba się było zaopatrzec w zarcie na postoju w Piatichatkach :( I znowu podróż „na glodno”... :(
Do Mariupola dojezdzamy już po zmroku. Od razu kierujemy się do dworcowych „komnat oddycha”.
Miejsca sa- ale ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, babka twierdzi ,ze nie przyjmuja obcokrajowcow. Mowi, ze takie polecenie od naczalstwa i poleca nam hotelik „Azow” polozony blisko dworca. Wydaje nam się to wszystko dziwne , więc idziemy jeszcze zapytac w informacji. Tam potwierdzaja i tez kieruja nas do tego samego hoteliku. Cóż, chyba maja jakiś uklad z tym hotelem... Nie chce nam się już szukac po nocy innego noclegu, więc idziemy tam.. Hotelik był na pewno mily przed remontem..Teraz wszystko jest nowe, ceny również. Smierdzi swieza farba. Wszystko jest tak odpicowane, ze strach plecak przy scianie postawic, babka z recepcji z przerazeniem przenosi wzrok z jasnego dywanu na nasze buty i z powrotem, a po kazdym zabitym komarze zostaje trudny do starcia ślad na sterylnej scianie.. A komarow tu pelno- mimo, ze już polowa pazdziernika! Źródłem wody jest tu prysznic, który wyglada jak panel sterowniczy statku kosmicznego, ale wyprac cos pod nim wymaga ogromnej akrobacji bo leje na wszystkie strony.. Ech.. nie ma to jak lekko zdemolowane , ale funkcjonalne wnetrze lwowskiego hotelu „Arena” :)
Idziemy jeszcze wieczorem do centrum, przekradajac się ciemnymi uliczkami, które zdaja się prowadzic donikąd. Gdzies pod sklepem nachlany facet kopie puszystego kota.. Czasem mi zal, ze nie mam 2 m wzrostu i 150 kg wagi, zeby takiemu przypier*** mimochodem!
W centrum zjadamy pizze przygladajac się zyciu miasteczka. Złota mlodzież sciga się samochodami, biorac zakrety z piskiem opon. Babuszka chodzi z wylinialym pieskiem i żebra, w siatce niesie jakieś patyki, mowi, ze zbiera opał na zime. Wystrojeni w garnitury chlopcy przechadzają się głównymi ulicami z dziewczynami ubranymi w wyjsciowe dresy. Nie widac nigdzie morza. Nie czuc zapachu morza. Nie czuc klimatu nadmorskiej miejscowosci.
Rano mgła, mało co widac. Robie wielką głupote bo wychodzę bez sniadania. W planach jest zjeśc na brzegu morza, ale wszedzie kręci się dużo psów , więc plan wyjecia mielonki nie nastraja optymistycznie (acz kto wie? Może by uciekly?) W nadmorskiej części dominuje wiejska zabudowa. Małe domki położone za wysokimi płotami. Każdy płot jest odzwierciedleniem fantazji własciciela- blacha falista, eternit, deski, a czasem pancerny, gruby metal nieznanego przeznaczenia. Wokół dużo kwiatów, ale niestety tez smieci.
Zagadka- jaki kolor lubią najbardziej mieszkancy tego obejscia?
Na brzegu połamane płyty i różnoksztaltne garaże dla łódek.
W końcu po dwóch godzinach poszukiwań miejsca własciwego na sniadanie wracamy na plaże gdzie spożywamy nasza „konserwe kibica” przywieziona jeszcze z Polski. Ma paskudny chemiczny smak, ale nie mamy w tej chwili nic innego jadalnego ze sobą.
Idziemy zobaczyc najwiekszy kombinat Mariupola zwany Azowstal. Widac go już z daleka. Kominów jest kilkadziesiat i puszczaja różnobarwne dymy: białe, szare, rudobrązowe.. Najbardziej paskudne są te rude... Tak jak w całym mieście powietrze jest w miarę w porzadku, to pod samym kombinatem nie nadaje się już do oddychania. Zaczynają piec oczy, do których ciągle cos wpada. W ustach pojawia się obrzydliwy kwasny smak , który zmusza do ciagłego spluwania. A nad wejściem do kombinatu wyświetlane są rózne napisy, m.in. że w zyciu najwazniejsze jest zdrowie i ekologia...
Obok zakładu przepływa rzeka. Prosto do niej wali z rury biała, spieniona, cuchnaca ciecz. Wokół niej kręcą się tłumy rybaków z wędkami i roznymi typami samodzielnie wykonanych sieci. Czemu u licha łowią akurat tu? Ryby lepiej biora bo tworzy się wir i nie moga odplynąc? Są zdechle i same wpadaja w siec? A może kazda ma po dwa apetyczne ogony?
Morze w przemysłowej części Mariupola jest zupelnie przejrzyste...nie ma koloru ani zapachu. Nie zaobserwowalismy ani pol glona, wodorostu, meduzy, slimaczka. Wyglada na pustynie biologiczna- acz duza ilosc wędkarzy sugeruje ze sa w nim ryby.. Ptaki widziałam na plazy cztery- dwa zywe, dwa zdechle..
Marzy mi się jakas wieza widokowa, z której można by dogodnie spojrzec na cały kombinat i miasto.. Ale kto by ją postawil w takim miejscu i po co? W tym momencie toperz zauwaza opuszczony wiezowiec! :) Marzenia się czasem tak szybko spelniajaWiezowiec stoi w srodku osiedla, widac ze był kiedys zamieszkany.
Jest w nim bardzo dziwna klatka schodowa, która nie prowadzi na piętra tylko na półpietra, z których na mieszkalny poziom trzeba się wspiąc po scianie albo zeskoczyc..
Nie ma w budynku drugiej klatki schodowej acz widac, ze kiedys były windy. Na dach nie udaje się jednak wejsc.
Przed wiezowcem spotykamy dziwnego goscia, o ciemnej urodzie i totalnie mętnym, nieobecnym spojrzeniu. W połączeniu z rozrzucownymi nieopodal strzykawkami nie robi to dobrego wrażenia. Pospiesznie oddalamy się z tego miejsca.
Po poludniu znajdujemy kawałek piaszczystej plaży, której brzegiem jedzie pociąg.
Morze w tej części miasta jest zielone, pełne drobnych ,lepkich glonów. Widzimy jednego desperata, który się kąpie. Mijamy sanatorium „Metalurg”. To chyba tutaj wypoczywają i dotleniaja się pracownicy zakladu polozonego 3 km dalej?
Z kładki nad torami widzimy dziwna, ciemna smuge na morzu. Nie wiemy czy to plycizna, tor wodny scieku czy azowski potwór...
Wieczorem idziemy sobie jeszcze wypic piwko na rybackich pomostach, wybieramy miejsce pod opuszczonym dzwigiem.
W dali huczy kombinat, płona kominy, lataja nietoperze, miaucza roje puszystych kotów, pokrzykują rybacy i zapada powoli zmrok. Tylko morze jest ciche, spokojne, rowne jak tafla, zlewajace się z horyzontem.. jakieś takie sztuczne..jakieś takie martwe..
Wieczorem dostaję dziwnej wysypki.. Mamy dwa typy: albo wyziewy Azowstali były gorsze niż przypuszczalismy, albo to konserwa kibica o zawartosci mięsa 23%...Ale zyrtec, wapno i fenistil dzialaja cuda- rano wysypki już nie ma..
W knajpie mamy okazje ogladac modne, rosyjskie teledyski, gdzie dominują wyuzdane panienki, szybkie auta, kradzieże, napady, ucieczki i duze pieniądze.. A slowa piosenek traktuja o milosci, tej jedynej, prawdziwej, na zawsze...
W sklepach w Mariupolu można wciąz napotkac duze baniaki z „dobra wodą”. Wiosną, kiedy mieli tu epidemie cholery, wprowadzili zakaz picia wody z kranu. Automatycznie wszyscy mieszkancy rzucili się do sklepow i wykupili caly zapas wody mineralnej, nie tylko w miescie, ale i w calym regionie. Zaczely więc jezdzic po osiedlach beczkowozy. Szybko jednak pocztą pantoflową ludzie się dowiedzieli, ze beczkowozy są myte woda z morza, więc większość stracila do nich serce. Potem pojawily się w sklepach duze butle z kranikami gdzie kazdy mogl nabrac „dobrej wody”. Epidemie już dawno odwolano, ale przyzwyczajenie pozostalo. Acz nikt jakos nie porusza tematu skad owa „dobra woda” pochodzi...Jest bezplatna.. Może jest z kranu?
![]()
Zakładki