Trzech nas było z różnych odległych od gór miejscowości. Najdalej mieszkający przy normalnie działającej komunikacji prawie dobę musi jechać od siebie w Bieszczady.
Oczywiście zawsze coś się ciekawego na kolei dzieje. Pociąg odjeżdża z opóźnieniem, opóźnienie się zwiększa i kolega zamiast wygodnie jechać pociągiem przez Kraków musi przesiąść się na PKS w Warszawie. Wszystko kończy się szczęśliwie i siódmego grudnia rano jesteśmy w Ustianowie.
Przed wojną było tam górskie lotnisko szybowcowe na stoku Żukowa.
Po wojnie, jak głosi wieść, jeden z prominentów lecąc samolotem zachwycił się wielką ilością zieleni bieszczadzkiej i zainicjował powstanie kombinatu drzewnego w Ustianowej.
Kombinat po 20 latach padł i pozostały tylko niezbyt malownicze ruiny.



Pierwszy dzień to wejście na pasmo Żukowa. Pogoda znośna, idziemy „na przełaj” tak jak lubię.
Wzdłuż wiedzie wygodna leśna droga, widoków niezbyt wiele, spadamy do wsi Czarna Dolna.
Śniegu niezbyt dużo, pod spodem zmarznięta ziemia, nie odbyło się bez paru upadków. Po krótkiej przerwie przy sklepie idziemy wzdłuż rzeczki Czarnej w stronę pieczary.
Początek to zarośnięta droga, która później niknie a my musimy stromym zboczem wspinać się pod górę, przekraczać potok wielokrotnie, sama przyjemność.






Pieczarę osiągnęliśmy tuż przed zmrokiem. Zanocowaliśmy nieopodal w opuszczonej chacie pasterzy. Bardzo „przewiewna” ale nadała się, szczególnie że zaczęło mocno wiać.



Szkoda że jacyś zakompleksieni popaprańcy musieli nabazgrać.



Kolejny dzionek to wejście na Otryt. Pogoda się popsuła, deszcz ze śniegiem, później deszcz, cały czas wiało, wyżej szczęśliwie padał już tylko śnieg. Padało i wiało mocno, skorzystaliśmy więc z przydrożnego barakowozu robotników leśnych.
Brud niesamowity ale i cieplutko. Po długiej walce udało się uruchomić piecyk.



Nasze plany na jutro to Dwernik Kamień. Niestety wiatr wzmógł się tak bardzo, że świerki gięły się jak przysłowiowe trzciny. Kiedy kolejny wywrócił się dosłownie na naszych oczach postanowiliśmy zawrócić i zanocować we wcześniej mijanej opuszczonej chałupce.



Kolejny dzień to zwykła szosówa do schroniska Jaworzec.









I kolejny nocleg - baza namiotowa Łopienka. Tu niestety Maciek przy swym łakomstwie zjadł coś niestrawnego i rozchorował się.
Pogoda chwilowo poprawiła się, lekki mróz. Wieczór uatrakcyjniły wilki, wyjące niezbyt daleko.


W drodze do schroniska Jaworzec



Tu Maciek nas opuścił, choroba nie wybiera. Dalej do Chatki Puchatka poszliśmy we dwóch. Początek łatwy. Szlak nawet trochę przetarty. Niestety ślady idących wcześniej się skończyły, wzmógł się wiatr, rozpadał deszcz.



Bywało i tak



Tu powspominałem inną skiturową wycieczkę tą trasą, przy podobnej pogodzie, przejść z nartami ten kawałek to nie byle co.


Śnieg miejscami mocno powyżej kolan, wiatr niewiele poniżej setki, solidny deszcz, fajny przyjemny hardkor. Zamiast czterech godzin szliśmy prawie dwa razy dłużej.
W Chatce Puchatka puchy. Pan Lucek zignorował naszą obecność /sen zimowy/. My go też. Pobraliśmy nielegalnie wodę na posiłek, przespaliśmy parę godzin i na długo przed bladym świtem ruszyliśmy do Wetliny. Troszkę kasy oczywiście zostawiliśmy.
I to byłby koniec naszej wyprawy. Prawie, bo oczywiście na szosie, tam gdzie dochodził szlak od schroniska stali panowie ze straży granicznej. Uczepili się mnie, staruszka. Obejrzeli mnie, później dowód, później spisali z dowodu i jeszcze zadzwonili co by sprawdzić cóż to za podejrzana osoba im się trafiła. Jestem niskiego wzrostu, cherlawy, okularnik - czyżby typowy podejrzany?


Tak więc minął tydzień i ani razu nie spaliśmy pod namiotem. Winną była deszczowa pogoda i częściowo nasze lenistwo. Przypomina mi się jedna z moich wypraw z czasów młodości. Dwa tygodnie deszczu ze śniegiem. Koledze - Piotrkowi (niestety już św. pamięci) rozpadły się buty, dalej szedł w pepegach, na naszą nieśmiałą propozycję aby choć jeden dzień spędzić pod dachem reagował oburzeniem. Dawne dobre czasy.