Z górami to różnie bywa, prawie jak z ludźmi. Gdy mają takie cuś w nazwie, kształcie, umiejscowieniu, to ciągnie ku nim, że hej…

Jakoś nie czułem nigdy mięty do Połoniny Równej, bo równe, płaskie, to zaprzeczenie gór. Za to, gdy w trakcie pogawędek towarzysko – turystycznych padła nazwa Ostra Hora, nie trzeba było nic więcej, żeby poczynić pewne założenia… Dodajmy, jak zwykle rozciągnięte w czasie, a zrealizowane znienacka /zawsze chciałem lepiej poznać Znienacka – inspirujący typ/.

Noc ciemna, a może to już opóźniony sierpniowy ranek? Człek z pościeli i objęć morfejskich wyrwany niewiele rozumie. Kocioł myśli: - Co to śpiwór? Którędy do lodówki? Gdzie buty i czy jest jeszcze chleb w płynie? Dlaczego plecak zakłada się inaczej niż skarpetki? Czasu coraz mniej, ale wóz, który dziś nas będzie wiózł, jak zwykle litościwie ślizga się po czasie. W sumie racja – po co się spieszyć, góry nie mają gdzie uciec. Dziwny tylko, jakiś nieokreślony niepokój ogarnia, gdy w głowie huczy słowo: Ubla.