Po opanowaniu ziewów straszliwych ustalamy z kierowcą, gdzie /a może kiedy/ północ i dlaczego poduszki pochował w różnych zakamarkach grafitowego potwora, wreszcie hajda w drogę. Do granicy, która jakiś czas temu stała się niestrzeżona, jakoś chłopina dał radę, później rozpakowaliśmy elegancko poprzecieraną ze starości mapę Słowacji, która nie raz pomagała zobaczyć coś zamiast czegoś i… sięgnęliśmy do zakamarków pamięci RAM, bo „Earth chyba pokazywał jakiś skrót „. I zaczęło się – droga, jak na dobrych rysunkach, zwężała się, zwężała się… na łąkach jelenie sennie ryczały, mgły rozmiękczały owadzie zwłoki na szybie, a my… dorysowywaliśmy brakujące odcinki traktu ku Ubli.