Upłynęło czasu mało - wiele, suszki spakowane i z radością można nurknąć w chłód jedliny, buczyny i innej – iny, szukając ścieżki, śladu ścieżki, krótko mówiąc przejścia przez krzaczory. Po krótkich targach - puśćże ty p…* ostrężyno /*pachnąca słońcem/, wyrywamy się ku górze;. mozół znów pokrył czoło solanką, ale kolejne polanki wynagradzały trud marszu bez GPS-a. Co rusz można było zatoczyć okiem po południowo – zachodnich połaciach lasu, traw, światła i cienia.
Zamknąć powieki, utrwalić obraz na osobistym dysku – przyda się w listopadzie, lutym i kiedyś tam.

Ni stąd, ni zowąd, minimalnie poniżej grzbietu, objawia się prawie przejezdny płaj, taki wypasiony - nie jakimiś tam kamulcami i rozjeżdżonym błotem pokryty, ale pradawny, zakarpacki – trawą porośnięty z przycupniętymi przy nim nielicznymi, steranymi zmaganiem z wiatrem, czasem i śniegiem, pokręconymi drzewami. Nim też podążamy, czując niepokój, gdy przejawia co rusz ochotę na odsuwanie się od swych najwyższych rejonów i zamiast wznosić się, obniża loty i sunie po poziomicach w dół . W jednym z miejsc zawahania, jego i pewności kompasowej, umyślny udał się przez świerkowy las ku górze, w celu sprawdzenia co jest za. Za była polana, z której widok na pikujski grzbiet zapierał dech w piersiach, a kępy jagodowych krzaczków porastały ścieżki wołowin poszukujących czegoś na ząb.

Przełęcz oddzielająca pasmo od szczytu wykazuje zupełny brak litości – ot tak sobie z, do niedawna, 1060m spadamy na 850, by natychmiast ruszyć „w górę, ciągle w górę, choć cel się w chmurach skrył”, a cel ów był na wysokości 1405 m. Rozpacz - aby się do niej dobrać, trzeba wędrówkę rozpocząć niemalże od początku.
Kocham góry!!!
Tu też podkusił jakiś uczepiony u plecaka Bies alboli Czad /lepiej wena albo muza/, żeby zamiast po krętych, acz przetartych ścieżkach, własny trakt wyznaczyć. Solanka z czoła w obfitości spłynęła w niższe rejony body, a wdzięczność wobec Pana (z)Wodziciela wyrażana była dzikim błyskiem nie tylko błękitnych ocząt, ale, o ile zielone zarośla pozwalały dojrzeć, błyskiem noża trzymanego w zębach /Na co im ten nóż, skoro konserw już nie stało?/

Pieśń powyżej przytoczona oddawała istotę aury – do niedawna złocistą witką smagani po uszach, nosach i łydkach, musieliśmy poznać okoliczności powstawania cienia w bezdrzewnym terenie. Potężne polany – kraina jagodowych krzaczków i goryczki trojeściowej - oddzielone od porastającej zachodnie zbocza nieprzebytej buczynowej gęstwiny pasami kwitnącej jeszcze i puszącej się już tu i ówdzie wierzbówki kiprzycy, były powodem częstego schylania się po wypadające z wrażenia szczęki /oryginalne, żeby nie było/.
Były też takie okoliczności przyrody, gdzie z przyjemnością brodziliśmy przez łany zielonego i chłodnego szczawiu alpejskiego.
Gdzieś mi się obiło o uszy, że rośnie obficie w miejscach, w których znajdował się koszar, a zatem brodziliśmy w dobrze przetworzonym łajnie. A co, nie wolno?!