Szmatka, guzik czterodziurkowy, garść piór i orzechów włoskich spięte były czerwoną kokardką, na psa urok taka niespodzianka. Bartek – piec węglowy, dotychczas rzetelnie grzał portret Lenina w kuchni, równie sumiennie fundując warstwy świeżego pyłu na meblach. Wyznaczał tym samym rozkład jazdy na mopie oraz żywot moherowych ściereczek. Mecenas wypraw do wnętrza kominowych rur, piwnicznych składów z węglem, sklepów z chemią gospodarczą, czego to on nie napędzał. Wylot spalin, kluczył w ścianie, jak panie z administracji budynku komisariatu Policji nr 3, w którym to zamieszkiwałem, razem z Bartkiem i feralną niespodzianką znalezioną w kominie. Wysłana przez zarządcę lokalu brygada ratunkowa, nieszczęśliwym trafem utknęła gdzieś, i od siedemnastu dni, z mizernym skutkiem, usiłuje przebić się przez śniegi, zaspy, i mróz.. Widziałem na własne oczy. Miotało nimi jak szatan, tylko na boki i do tyłu, taka siła, taka siła! Opór przyrody za duży, sami wiecie, że nie da się pokonać czterystu metrów za jednym zamachem przy poważnych problemach z grawitacją i ustaleniem współrzędnych innych niż dom. Strategicznie, podzielono więc drogę na kilka etapów. Co wieczór wracali do bazy, w dzień aklimatyzacja, uzupełnianie płynów i podchodzenie. Jeszcze dwa tygodnie temu zakładany był obóz nr 1 niedaleko Biedronki, a już przedwczoraj widziano ich w walecznej desperacji koło Żabki. Szacunek. Liczy się wytrwałość i uparte dążenie do celu, jak mawiał Dziadek, ten z portretu, tak go tu pieszczotliwie nazywali zanim zniknął z budynku Rady Narodowej. Nie był sam, kiedy zaczęła się ewakuacja, Szwagier Bombla wydarł jeszcze czterdzieści takich, tyle, że mniejszych. Zrobił sobie z nich podłogę w kuchni, bo to dobra sklejka była.. Całkiem źle, to im tam na tej podłodze nie było, zawsze komuś coś spadło pod stół przy kolacji, i ciepło w miarę, jak piec hulał i węgla było na dość, a zima niemrawa. Tylko się chłopakom mordki od kapci z czasem poprzecierały.
Co ranek - biegałem, z salonu do łazienki, będzie z trzy metry delikatnego szczypania w pięty. Po tygodniu treningu na trasie wylądowały dwie baranice, i od tej pory, biegałem dalej, jeno jak król, po perskich dywanach. Tak kończą czarne owce. Próżność do samiutkich kostek, wyżej szron, wszystko, jak bukowe gałęzie, na północno-wschodnim stoku Rawek późną jesienią. Dla lodówki oznaczało to śmierć przez odcięcie prądu. Z zimną krwią jej funkcje życiowe przejął stół, i w zasadzie dowolne miejsce w mieszkaniu. No może oprócz trzech. Nigdy na raz. Kłóciłoby się to z powszechnym prawem wygody, chwilowo obowiązującym w najbliższej okolicy salonowego kominka, w moim śpiworze ( tylko około godziny pierwszej, w nocy, nie później, nie wcześniej), i w wannie nad ranem. A tak, to w szafach i na półkach z książkami „Upał jakby zelżał”, czyli śnieżyce, zaspy… i mróz.
*
W Bieszczadach latem, zwykle budzą nas ptaki, poranna zmiana i setki dziobów, produkcja decybeli pełną parą, drą się dopóty, dopóki zmęczone hałasem słońce nie raczy wstać. Człek odrywa wtedy przyklejoną do nosa powiekę, i lekko wzdycha, to przecież szczęście móc obrócić się o tej porze na drugi bok. Audiofile i romantycy planują przewrót ze strategią, tak, by przy jak najmniejszym nakładzie energii, odsłonić na świat choćby jedno ucho i oprócz wyłapywania dźwięków, użyć małżowiny do zebrania osiadającej rosy..
Na Śląsku, tu gdzie sypiam, też występuje akustyczne zjawisko, tyle, że dograne do miejscowych realiów. Sąsiad, ranny ptaszek, gdy tylko poczuje brzask, sfruwa do piwnicy pod moją sypialnią i narzuca rytmicznie, średni orzech do górnej komory spalania, po krótkim staccato szuflą, zapala w dziobie ukraiński tytoń i poranną salwą z płuca wita dzień. I chyba nie jestem romantykiem.
Przypływy i odpływy, ciepło, zimno, piekło, niebo...
Jakąś godzinę później udaje mi się wstać. Zazwyczaj. I to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej, a pszczoły ze szczęścia produkują miód. W rozkoszy życia, ceniąc sobie poranny ciepły sen, gdy ten zaburzony jest z jakiejś przyczyny, zastępuje kąpielą w gorącej, parującej masie podwójnego wodoru z tlenem. I to jest to, za co Królik dałby sobie odciąć łapę, oczywiście nie tę, co trzyma wtedy marchewkę. Tę drugą. Nogą przecież też można sterować strumieniem wody, wystarczy mieć chwytne palce i opanować technikę luźnego kurka. Powoli podnosząca się w stronę głowy kołdra wody, łaskocze i dotyka ucha, po chwili z chlupnięciem zmienia audiosferę poranka. Emocje potrafią zmienić się w człowieku szybciej niż pojawiają się myśli, wyobraź sobie, że leżysz zatopiony w świecie swojego wnętrza, a w boski bulgoczący stan wkradnie się potworny łomot do drzwi, bezczeszcząc sacrum chwili takiej jak ta. Łup! Łup! Łup!
-No…kurwa! – z silnym akcentem na -k.
I to nie byli kominiarze, to nie dla nich w ułamku sekundy doprowadziłem się do pionizacji i zawrotów głowy gwałtownym ruchem i równie nagłą zmianą temperatur. To nie dla nich cały mokry znaczyłem mokry ślad na lodowatej posadzce by móc otworzyć drzwi, w samym tylko ręczniku! Stojąc na jeszcze zimniejszej klatce schodowej wyparowywałem teraz całą poranną radość. I to nie był, listonosz z oczekiwaną przesyłką. Oto jak przestraszyć panią od ulotek z Lidla. Mać!
*Zamrożona marchewka nie smakuje tak samo jak świeża. Nawet wtedy, gdy z gracją zetrzesz do niej odrobinę skóry z palców. Ręka, wystrzela wtedy natychmiast, robi łuk nad głową i powraca, tam spotyka się z drugą, która zdążywszy się zorientować o nadchodzącym niechybnie bólu, nakryje ją w odruchu współczucia i wyśle komunikat dalej. Ciało pochyla się do przodu, zaciska zęby i podnosi jedną nogę do góry. W zwolnionym tempie wygląda to jak sekwencja ruchów z Tai Chi. Można poprzestać na tym, albo rozwinąć układ o trafienie przy powrocie ręką w kant talerza, podbijając fajans w powietrze, z fikuśnym piruetem wyląduje na podłodze, zabierając ze sobą surówkę, tarkę, nóż, a łokciem, niechcący wyślesz tam też szklankę z łyżeczką i świeżo zaparzoną herbatą.
O nie! Nie, Nie.. Wiem, że coś tu jest nie tak. Los napiął się jak barania torba, za przeproszeniem, i drwi. Cynik! Po pierwsze dziś dwudziesty szósty, a nie trzynasty, i nie piątek, a czwartek, po wtóre godzina dziewiąta, minut siedemnaście. Ta zadziwiająca średniość nie może być normalna. Pół księżniczki, jej kurestwo i rękę królika za normalne śniadanie bez wrażeń!
Nie całkiem przypadkiem, wiem gdzie w tym mieście można dobrze zjeść, i napić się porządnej kawy. I nie żebym tam uciekał często przed zimnem w mieszkaniu, przecież to byłoby tchórzostwo podszyte lekkim snobizmem i hedonistycznym zapędem. O nie… to była najzwyklejsza potrzeba poudawania, że się jest normalnym, co miało mi wychodzić na zdrowie. Ale… jak mawiają… natury nie oszukasz.
Zakładki