Poczatkowo chcemy jechac tylko do Wołyncow ale ze kierowca jedzie az do Dubnicy to szybko zmieniamy plany. Miejscowosc przed wojna liczyla kolo 70 domow, potem przeciela ja granica, po polskiej stronie zostalo kolo 30 gospodarstw. Wies szybko sie wyludniala, obecnie zostalo tu chyba 5 domow. Wysiadamy kolo kapliczki pamiatkowej przesiedlencow kurpiowskich. W latach trzydziestych za 3 hektary na Kurpiach dawano 30 w Dubnicy i okolicach. Taki byl pomysł na przesiedlenie calych rodzin z przeludnionych terenow na puste owczas Podlasie.
Rozgladam sie pod kapliczka wokolo i dopada mnie dziwne uczucie ze nagle znalazlam sie w jakims innym swiecie. Pusto, niesamowita przestrzen, jakby wieksza przejrzystosc powietrza, cisza przerywana jedynie dzwonieniem polnych skowronkow. I łubiny, wyjatkowo piekne i mięsiste łubiny w barwach od białej, przez czerwona, rozowa az po fiolet. Droga wije sie pagórkami po horyzont, tak samo zreszta jak pas zaoranej ziemii wyznaczajacy granice z Białorusia. Gdzies w oddali widac czerwony dach zamieszkanego gospodarstwa, na polance pasą sie krowy. Niby jak wszedzie na Podlasiu. Ale nie wiem dlaczego juz tam, pod ta kapliczka dopada mnie jakies dziwne uczucie niewypowiedzianego szczescia i radosci. Jakis nieznany glos podpowiada mi ze dzisiejszy dzien bedzie jednak szczegolny.
Eco i Grzes zlapali stopa tylko do Wołyncow wiec maja jeszcze kawalek drogi przed soba. Trzeba sie jakos zająć czekajac na nich, dopiero jak bedziemy razem podejmiemy kolektywnie decyzje gdzie idziemy dalej. Wsrod drzew majaczy dach opuszczonego domu. Widzielismy go juz z auta i ponoc od dwoch lat nikt tu nie mieszka. Jak sie pozniej dowiadujemy mieszkala tu babcia z dziadkiem, ale jak dziadek zmarł to babcia wyprowadzila sie sie do mieszkania w bloku w pobliskim miasteczku. Ciezko i smutno zyc na odludziu samej starszej osobie, zwlaszcza zimą. A tam i kolezanki, i do kosciola blisko i ulubione radio lepiej odbiera..
Domek ma sliczne okiennice, ganeczek i schodki porosłe mchem.
Jest zamkniety ale zagladamy do srodka przez okna. Duzy piec, stara posciel, na stole stoją naczynia, pudelko po herbacie i ciastkach, w wazonie kwiaty..
Jakby ktos wstal przed chwila zza stolu, wyszedł do obórki i zaraz wroci.. Prawie jeszcze widac cienie krzątających sie postaci.. Tylko gruba, lekko zardzewiala, porosla pajeczynami kłodka, przypomina, ze mineły juz dwa lata i daremnie czekac na powrot gospodarza.. Wokol kilka mniej lub bardziej chylących sie ku ziemi zabudowan gospodarczych. W srodku jakies sieczkarnie, wirowki do miodu i inne ciekawe urzadzenia , ktorych przeznaczenia taki miejski profan jak ja za nic nie moze odgadnac..
Omszałymi schodami schodzimy w wilgotna i mroczna czelusc piwnicy. Po drodze stoją w korytarzyku jakies beczki i pudła. Na koncu spora komora wypelniona cala przetworami! Ogorki, kapusta, kompoty z wisni, czeresni, grzybki marynowane, papryczki- czego tam nie ma! Na dnie niektorych sloikow zbiera sie juz pleśń.. Niektore wygladaja calkiem swiezo i smakowicie. Wsadzam do plecaka jeden sloik ogorkow. Widac serce wlozone w te przetwory, czas przygotowań.. Oczyma wyobrazni widze krecąca sie po kuchni babuszke, pochylajaca sie nad kapusta i rabarbarem, krojaca rowno warzywa , by w tych malych sloiczkach zamknac czar podlaskiego ogrodka..
Ogladam sobie jakas maszyne w szopie gdy slysze na zewnatrz "dzien dobry".. No tak.. Jak nic pogranicznicy przyszli zobaczyc jaki to tym razem grozny przemytnik ukrywa swoj towar w opuszczonym domu? Ale nie... pogranicznikow cos w tym roku wymiotło... przez caly wyjazd nie spotykamy zadnego.. Pilnuja stadionow przed Euro? a granice zostawili na pastwe monitoringów ukrytych w budkach dla ptakow?
Przyszedl sąsiad zobaczyc kto sie kręci w obejsciu. Na poczatku ma dosyc posępny wzrok i grozna mine ale juz po chwili gadamy jak dobrzy znajomi o urokach Podlasia. Zaprasza nas na kawe do domu. Iza idzie z nim a ja czekam na rozdrozu na eco i Grzesia coby wiedzieli gdzie dalej isc..
Na kawie sie bynajmniej nie konczy! Pan Mirek wraz z zona serwuja nam prawdziwa uczte! Domowa sloninka, smazone na niej jajka, grzybki marynowane, ser ,mietowa herbata, chleb pieczony we wlasnym piecu, oliwki w zalewie czosnkowej, samogon... Maja spore gospodarstwo i prawie wszystko maja swojskie, bardzo rzadko kupuja zywnosc w sklepie.
W milej atmosferze plyna kolejne godziny za stolem. Dowiadujemy sie duzo o zyciu na tych terenach, o zwyczajach i o historii , ktora wciaz jest zywa w pamieci okolicznych mieszkancow. Gospodarze zaluja, ze nie przyjechalismy tu tydzien wczesniej- mielibysmy szanse zalapac sie na pasztet z dzika i jelenia. A ponoc najsmaczniejszy jest z łosia. Jak sie okazuje lasy obfituja w zwierzyne, ktora przychodzi tu z Bialorusi. Wystepuja tu tez charakterystyczna odmiana wilkow zwana "wilki konskie" poniewaz sa duzo wieksze od takich zwyklych. Nawet najwieksze i najsilniejsze wiejskie psy panicznie sie ich boja.. Zaraz sobie przypominamy nasze zeszloroczne spotkanie z wyjacym lasem.. Ciekawe czy tamte takze byly "konskie"?
Okoliczne lasy oprocz zwierzyny obfituja tez w dzikie bimbrownie. Najwieksza zostala ponoc namierzona pod Czarna Bialostocka- znaleziono tam baniaki o łacznej pojemnosci ponad 2000 litrow. Kiedys w jakims domu znajomych miala sie pojawic kontrola. Coz wiec robic, gdzie schowac samogon? Gospodarze doszli do wniosku ze najmniej lezie w oczy to co jest na wierzchu- wlali wszystko do wiadra i postawili kolo pieca. Policjanci przetrzasneli caly dom i o dziwo nie znalezli ani kropli cennego plynu. Zbierali sie juz do wyjscia, gdy jednemu z nich zachcialo sie pic. Poprosil wiec o kubek i zaczerpnal wody z wiadra.. Woda mu widac zasmakowala bo wypil i druga i trzecia szklanke.. A na komisariacie dlugo nie mogli dojsc prawdy gdzie posterunkowy sie tak narabal.. Przeciez nigdzie nie wychodzil, zaden kolega nie widzial go z flaszka..
Jak zawsze w takich rejonach rozmowa schodzi tez na straz graniczna. Ponoc dawniej patrolowaly tu granice chlopaki z Sokólki, ktorzy bardzo dobrze znali teren. Teraz przysylaja straznikow z dalszych okolic. Kiedys dwoch takich przyjechalo i za cholere nie mogli znalezc wsi Dubnica. Naiwni szukali tabliczki z nazwa. Błąkajac sie w kólko po okolicy zaszli w koncu do jednego z domow i pytaja "Ktoredy do Dubnicy?". Babcia na to sie rozesmiala, rozejrzala sie, rozlozyla rece i odrzekla: "Panowie, toz zescie w samym centrum". Kilka lat pozniej do tej samej babci zajrzal inny pogranicznik pytajac o mozliwosc skorzystania z toalety. Babcia rozejrzala sie dookola, omiotła spojrzeniem okoliczne krzewy i las i odparła: "Toz tu wszedzie kibel! Do wyboru do koloru".
Pole pana Mirka dochodzi do samej granicy, konczy sie przy polskim slupku. Kiedys, gdzies jeszcze za stanu wojennego to czesto sobie pogawędzil bialoruskimi pogranicznikami. To papieroska razem wypalili, to kielonka wypili. Teraz ponoc juz im nie wolno nawiazywac zadnych kontaktow przez granice. Nawet jak jeden kosi trawe przy slupkach to obok stoi dwoch z karabinami...
Najtrudniej zylo sie we wsi w latach 50 tych. Radzieccy zolnierze dostawali dodatkowy urlop za kazdego schwytanego zbiega. Sasiad kiedys normalnie jak codzien wyszedl z pługiem na pole gdy przyszlo po niego dwoch sołdatów zza granicy. Chlop zostawil buty na polu- wiedzial ze juz nie wroci, a buty przydadza sie komus z rodziny...
Wogole wiele gospodarstw w okolicy po wojnie przeciela granica.. Po jednej stronie zostawalo czesc rodziny, na dziesiatki lat oddzielone od drugiej. Ludzie noca przedzierali sie przez krzaki w ta i w tamta strone by zyc w tym samym kraju co bliscy. Czesto granica przecinala pole utrudniajac jego uprawianie , a czasem wytyczona granica wypadala posrodku stodoly czy stajni. I tu nie byly rzadkoscia przypadki, o ktorych slyszelismy kiedys w Minkowcach. Stary dziadzius opowiadal nam, ze ktoregos dnia przyszli sołdaty i postawili slupki na srodku pola, przestrzegajac ze kto je przekroczy dostaje natychmiast kulke w łeb.. I jak tu teraz orac dlugie i chudy pole gdzie nawet najzwinniejszy kon nie zawroci? Noca nasz dziadek, wtedy kilkunastoletni chlopiec, wraz z ojcem i dziadkiem wyszli w pole. Wykopywali slupki i przenosili je o kilkanascie metrow dalej, wgłab kraju, ktory z nieznanych przyczyn postanowil im wygryzc kawalek gospodarstwa.. O dziwo nikt sie nie zorientowal, pewnie zolnierze popili sie na warcie.. Kilka dni pozniej przyjechalo dowództwo, wymierzylo granice, oznaczylo na mapach a slupki zalali betonem.. I mimo ze nikt o tym nie wie- kilku podlaskich chlopow z Minkowcow przyczynilo sie do powiekszenia terytorium dzisiejszej Polski. Tu, gdzies pod Dubnica zdarzaly sie podobne przypadki, az nie zawsze konczyly sie tak szczesliwie.. Dlugo krążyla opowiesc o gospodarzu, ktory uratowal swoja stodole i stajnie, ale siebie i rodziny juz mu sie nie udalo...
Ale dziwnym trafem ani wojna , ani przesladowania wczesnej komuny nie zabily zycia na tym terenie. Bardziej zabojcza okazala sie 'nowoczesnosc".Wsie zaczely najbardziej pustoszec w ostatnich latach, mlodzi nie chca tu zostawac. Nasi gospodarze maja czworo dzieci. Martwia sie czy ktos z nich zostanie na gospodarstwie. Praktycznie tylko jeden syn wykazuje minimalne zainteresowanie praca na roli i przy hodowli. A oni cale zycie poswiecili na ulepszanie gospodarstwa, zakup nowych maszyn, sprzetow, rozwoj inwentarza. Na produkcje zdrowej, nieprzetworzonej i pozbawionej chemii zywnosci, tak jak nauczyli ich rodzice i dziadkowie.
Rozmawiamy tez o urokach posiadania dzieci na wsi. Jakos jedna historia wyjatkowo utkwila mi w pamieci. Opowiadal ją eco o swoim koledze. Rodzice owego kolegi mieli duze gospodarswo. Tego dnia akurat karmili swinie ziemniakami. Trzyletni chlopczyk obserwowal rodzicow i tez chcial pomoc w pracy, uczestniczyc w codziennych obowiazkach. Nieopodal pasly sie malutkie kaczeta, tak samo zólte i okragle jak 'to cos" co rodzice dawali swiniom. Zaczal wiec lapac kaczuszki i wrzucac do swinskiego koryta.. Rodzice sie ponoc zorientowali jak polowa kaczuszek byla juz zjedzona..
No i nie wiemy kiedy zrobil sie wieczor.
Na nocleg gospodarze prowadza nas do lesnego domku. Pare metrow za domem jest juz granica. Od 18 lat nikt tu nie mieszka na stale. Przyjezdzaja tu czasem na imprezy ludzie z Bialegostoku. Jacys szanowani urzednicy, biznesmeni. Wreszcie tu moga odreagowac stresy dnia codziennego, wypic "do porzadku", drzec ryja ile wlezie i zachowywac sie bezkarnie w sposob niekoniecznie elegancki.
Domek jest polozony przy pieknej polance. Kawalek dalej jest otwarty kibelek, korzystajac z ktorego mozna jednoczesnie patrzec na zielen drzew i chlonac zapach kwiatow zagladajacych do srodka. Wokol domku, jak w calej Dubnicy kroluje łubin.
Wieczorem na wspolne ognisko przychodza tez gospodarze. Przynosza pyszne pączki i kolejna flaszke samogonu. Zagryzamy pieczonymi ziemniakami z maselkiem i skwierczaca nad ogniem sloninka. Rozmawiamy o problemach gospodarczych okolicy, upadku PGRow czy powstajacych w ich miejsce prywatnych fermach kur, ktore hodowane sa w takich warunkach, ze nasz gospodarz ich miesa by nie wzial do ust.
Niestety z gospodarzami przychodza tez ich trzy psy. Jeden malutki i calkiem sympatyczny, czuje chyba jakis szczegolny pociag do alkoholu, bo zawsze pojawia sie tam gdzie sie leje samogon i wyciaga pyszczek do kieliszka cichutko popiskujac.
Drugi pies jest duzy i mozna powiedziec ze calkiem obojetny. Problem natomiast jest z trzecim, ktorego normalnie gospodarze trzymaja na lancuchu bo jest grozny i niewychowany. Wogole jakos bardzo luzno i jak dla mnie mocno nieodpowiedzialnie podchodza do problemu. Z usmiechem na ustach opowiadaja jak to bydle pogryzlo jakiegos nielubianego sąsiada albo kogo i w jaki sposob postraszylo. Wieczorem gospodarze ida do domu a psy niestety z nami zostaja.. Jeden z nich rzuca sie na Grzesia, lekko kąsa go w reke i przegryza pasek od torby na aparat.. Wogole chodzi i warczy na wszystkich.. Od tego momentu nosze caly czas przy sobie gaz.. Eco rowniez. Szlag wie co takiemu bydleciu wpadnie do glupiego łba.. Sporym wyzwaniem sa tez nocne wyprawy do kibelka. Pies probuje sie wtedy wepchnac do domu,by pożrec moich spiacych towarzyszy a gdy przechodze kolo niego to szczerzy kły i charczy.. Kucajac pod krzakiem w jednej rece mam gaz a w drugiej spory, metalowy pręt. Madra bestia nie podchodzi na dlugosc pręta.. Przypominam sobie wtedy dowcip o "syberyjskim kiblu" i dochodze do wniosku ze to sama prawda. Jak wyglada syberyjski kibel? - tworza go dwa grube kije- jednym sie podpierasz a drugim oganiasz od wilkow. Podlaski kibel wyglada bardzo podobnie!!
Spi sie bardzo dobrze. W scianach chrobocza jakies stada myszy, a moze nawet korniki? Zycie toczy sie rowniez w kanapie, ktora wybralam sobie do spania. Troche wyglodnialych pcheł zostalo nakarmionych!
![]()




Odpowiedz z cytatem
Zakładki