W Huczwicach nad małym jeziorkiem bobrowym zobaczyłam nagle, że jakieś olbrzymie ptaszysko jastrzębiowate zerwało się z ziemi. Ten wielki ruch wielkiego skrzydła zapamiętam długo. Nie widziałam jego lotu po niebie, bo bardzo sprytnie się schował dalej ale po barwach najbliżej mu było do orlika krzykliwego. Kawałek dalej usiadłam, zarządziłam przerwę, bo z czasem byłam zdecydowanie do przodu, niż zakładałam. Przepiękna, słoneczna pogoda i cudna okolica sprawiły, że otrzymałam choć namiastkę Rosolina, o którym wciąż marzę, by doń powrócić. W tym momencie zrozumiałam, że otrzymałam to, czego mi było tak potrzeba. Mianowicie potrzebowałam usiąść w bezludnej okolicy na wielkiej, ogromnej łące i wygrzewać się w słoneczku. Tylko tyle właściwie potrzebowałam przez te trzy dni łażenia i to właśnie tutaj, w Huczwicach miała miejsce kulminacja całej mojej wędrówki. Gdyby nie było tego wprowadzenia, czyli pasma Łopiennika związanego z późniejszym spaniem w namiocie w Rabe -Huczwice same w sobie nie miałyby sensu. Również nie miałyby sensu, gdybym przyjechała tu autem. Do tego osiągnięcia tego stanu potrzebowałam wprowadzenia, jakim była dwudniowa wędrówka i namiot. Gdyby nie było tak gorącego słońca, też nie poczułabym spełnienia w Huczwicach :) Kilka dni wcześniej napisałam w pamiętniku, że potrzebuję usiąść w gorącym słońcu na rozległych, bezludnych rosolińskich łąkach. Wszystko poukładało się bardzo ładnie. Dopiero teraz odkryłam właściwe piękno Huczwic, wcześniej nie mogłam trafić na odpowiednią pogodę. Zagotowałam wodę na kawę w menażce, którą kiedyś nabyłam w sklepie wojskowym z rzeczami z demobilu. Menażka, składająca się z dwóch naczyń, ma na każdym wyrytą datę walki 1968. W tym samym sklepie nabyłam też moje ukochane depeemy oraz koszulę i pokrowiec na plecak. Poniekąd fascynuje mnie to, że tych rzeczy kiedyś używał żołnierz (spodnie i koszula na pewno pochodzą z użytku ale akurat najmniejsze rozmiary były prawie nienaruszone, menażka też była używana).
41.jpg42.jpg43.jpg
Ruszyłam dalej. W zasadzie postój był zbyt długi, bo paradoksalnie postój mnie zbyt zmęczył -ciało przeszło w stan odpoczynku i trzeba było się od nowa rozchodzić, by wejść w rytm marszu a przede mną jeszcze całkiem długa droga. Dalej bez butów doszłam do dużego jeziorka bobrowego, gdzie budowany jest duży taras widokowy. Szybko założyłam buty dla zachowania pozorów normalności. Zagadnęłam z panami, którzy zaprosili mnie... na dach :D Oczywistym było, że nie odmówię, bo uwielbiam włazić i się wspinać. Okazało się, że ci także mieli wielką ochotę zapukać rano do namiociku.
44.jpg45.jpg46.jpg47.jpg
Doszłam do podnóża Chryszczatej po drodze witając się z kolejnymi młodymi chłopakami pracującymi w lesie. Weszłam na szlak kapliczkowy i tutaj od razu zamieniłam się w pielgrzyma. Podejście na Chryszczatą od tej strony -sakramenckie, drugi Walter. Ale przecież ja takie właśnie bardzo lubię. Konkretne. Czyli krótki, bardzo stromy (czasami wręcz fantazyjnie stromy) odcinek ale przynajmniej od samego początku wiesz na co wchodzisz, cały czas widzisz ile jeszcze drogi przed tobą. Nie jak poprzednio, kiedy "kilka" razy jednego dnia wchodziłam na Horodek, "kilka" razy na niebieskim wchodziłam na poszczególne szczyty. Dlaczego piszę "kilka"? Bo zawsze wydawało mi się, że już dochodzę do szczytu a gdy spoglądnęłam przed siebie pokonawszy odcinek, dany szczyt cały czas był daleko i daleko. W zasadzie doszłam do wniosku, że jeżeli myślisz, że już jesteś na szczycie, to na pewno na nim nie jesteś. Analogicznie możnaby powiedzieć odwrotnie - jeżeli myślisz, że szczyt jeszcze daleko to na pewno już na nim jesteś Haha. Ta druga zasada miała miejsce właśnie na Chryszczatej!!!!! Gdy kawalątek przed szczytem spoglądając nań, pomyślałam, że to na pewno nie jest jeszcze to -okazało się, że byłam w błędzie. Tym samym doszłam w końcu do szczytu Chryszczatej! Powiem szczerze, że nie sądziłam, że będę miała stąd widoki ale widocznie wczesna wiosna sprawiły, że nawet ze szczytu Chryszatej można było tu i ówdzie popatrzeć sobie na świat dookoła.
48.jpg
Zakładki