Strona 1 z 2 1 2 OstatniOstatni
Pokaż wyniki od 1 do 10 z 17

Wątek: Dwa rozrogi za jednym zamachem

  1. #1
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Dwa "Rozrogi" za jednym zamachem

    Tegoroczna karpacka wyprawa prawie do ostatniej chwili stała pod znakiem zapytania - lumbago, nawał pracy, infekcje... . Jednak ostatecznie nie daliśmy za wygraną i w komplecie całą czwórką stawiliśmy się w piątek 20.05 na dworcu głównym we Wrocławiu...
    Plan na ten rok był prosty - zdobyć dwa najbardziej na południe wysunięte punkty Polski (przedwojenny i współczesny) podczas jednego wyjazdu.
    Jak wiadomo najdalej na S wysuniętym współczesnym punktem Polski jest znak graniczny nr 219 pomiędzy szczytami Piniaszkowego i Opołonka w Bieszczadach - dojście tam od polskiej strony jest (przynajmniej oficjalnie) niemożliwe, postanowiliśmy więc spróbować szczęścia na Ukrainie - na poruszanie się przy granicy potrzebna jest jednak zgoda właściwego oddziału "Przygranicznej Państwowej Służby Ukrainy".
    W międzyczasie (zanim sytuacja wyjazdowa nie wyklarowała się) nie próżnowałem więc i wysłałem dwa podania - co prawda rejon granicy ukraińsko - polskiej po szczyt Piniaszkowego jest w gestii czopskiego oddziału strefy przygranicznej, ale ponieważ naszą wędrówkę planowaliśmy zacząć od Sianek, tak więc wysłałem podanie o "propusk" także do oddziału w Mościskach.
    O dziwo z Czopu nadeszła (i to szybko!) odpowiedź - wyrażono zgodę na planowaną prze ze mnie marszrutę, jednak pod warunkiem posiadania przez nas przewodnika z Użańskiego Parku Narodowego. Nie będąc jednak aż tak zdeterminowanymi, postanowiliśmy spróbować szczęścia ruszając z przeł. Użockiej i w przypadku otrzymania zgody na dojście na Piniaszkowy od sianeckiego komandira, kontynuowania marszu na Opołonek "półlegalnie".
    Tak jak napisałem ruszyliśmy z Wrocławia piątkowym popołudniowym pociągiem do Przemyśla. Stamtąd ruszyliśmy dalej wypróbowaną już wcześniej metodą: taksówką na przejście w Medyce, stamtąd pieszo przez granicę do Szegini (przejście bezproblemowe; ukraińska celniczka pytała tylko Alę i Marka co to za "pałki" niosą ze sobą; uspokojona jednak wyjaśnieniem, ze są to kijki pomagające chodzić po górach puściła nas bez problemu dalej (odtąd już do końca wyjazdu kijki nazywaliśmy "pałkami" )).
    Na przystanku w Szeginiach nie czekaliśmy długo, ponieważ autobus do Sambora mieliśmy już o 5.20 (4.20 czasu polskiego) - tym bardziej, że nasz pociąg miał godzinne opóźnienie i w Przemyślu miast o 1.45 byliśmy za piętnaście trzecia nad ranem.
    Sambor od Szegini dzieli jakieś 50 km, tak więc nastawialiśmy się na co najmniej dwugodzinną jazdę, a tu miła niespodzianka - droga z Mościsk jest świeżo wyremontowana i autobus jedzie tylko nieco ponad godzinę.
    W Samborze mamy więc sporo czasu (elektriczka do Sianek odjeżdża dopiero około 9 rano) i wykorzystujemy ten czas m in. na spacer w okolicach dworca:
    malowniczy kibelek:
    Kupujemy także bilety na dalszą trasę z Sianek - na nocny pociąg relacji Lwów - Sołotwyno.
    W końcu, nieco opóźniona, przyjeżdża nasza elektriczka.
    Ludzi wsiada bohato i ruszamy. Po drodze jednym z widomych elementów zmian i europeizacji zachodniej Ukrainy są przydworcowe napisy na murach:
    W Turce wysiadają prawie wszyscy:
    i zostajemy w wagonie sami:
    Na stacji w Sokolikach nikt już nie sprawdza paszportów i wkrótce docieramy do Sianek.
    Sianki, ech Sianki... Ilekroć tu jestem, mam wrażenie, że znalazłem się gdzieś w Mongolii:
    Na dworcu zrzucamy plecaki i dogadujemy się co do możliwości zostawienia ich na przechowanie u obsługi i "na lekko" ruszamy w kierunku sianeckiej "prikordonnej zastawy" .
    Z jej budynku wychodzi ku nam młody żołnierz o dziwo widać poinformowany o celu naszej wizyty; poleca nam udać się na przełęcz Użocką gdzie zostaniemy spisani i przepuszczeni dalej.
    Początkowo podążamy tam wzdłuż torów, ale że torami nie idzie się najwygodniej ruszamy w kierunku “asfaltowej” drogi głównej (ponoć słynne dziury na tej trasie maja wkrótce zniknąć, bo ruszył już remont tego karpackiego odcinka drogi Lwów – Użgorod). Po drodze mijamy nieśmiertelnie zamknięte “Cafe Beskid” z widokiem na Kińczyk Bukowski:
    Po niecałej godzince docieramy wreszcie na przełęcz, gdzie zostajemy spisani przez stacjonujących tam dwóch żołnierzy i jedną żołnierkę. I tu kolejne zaskoczenie - “komandir” tego check-pointu trzyma w ręku kopię mojego zgłoszenia! Niestety dowiadujemy się, że zgodę otrzymaliśmy tylko na dojście do źródła Sanu i że towarzyszyć nam będzie sam “komandir” wraz z psem. Składamy więc jeszcze po trzy podpisy na jakimś oświadczeniu i ruszamy.
    Żeby dojść do źródła trzeba przekroczyć sistiemę. Ktokolwiek wędrował wzdłuż sistiemy na ukraińskich granicach ten wie, że jest ona w opłakanym stanie – druty pordzewiały i nie spełniają już dawno swojej funkcji. A tymczasem na ścieżce z Przeł. Użockiej mijamy coś w stylu “wioski potiomkinowskiej” sistiemy: przejście na zaorany pas ziemi jest zaopatrzone w starannie pomalowaną na srebrno furtkę w nienagannym stanie, zamkniętą na kłódkę, którą nasz komandir otwiera kluczykiem:
    Przy źródle Sanu jesteśmy po kilku minutach (to dobra opcja dla osób, dla których dojście od polskiej strony wydaje się niemiłosiernie długie i monotonne – zajechać na Przeł. Użocką samochodem i myk – po kwadransie jest się przy obelisku). Niestety – nie ma żadnych polskich turystów (a jest już koło dwunastej czasu polskiego) i nie ma jak poszpanować, że przyszliśmy tu nie dość, że od strony ukraińskiej, to jeszcze z prywatną ochroną . Robimy więc pamiątkowe zdjęcie:
    i z psem:
    po czym wracamy na przełęcz. Tam pięknie dziękujemy za eskortę i wdrażamy plan B, czyli przejście grzbietem wododziałowym przez Perejbę - Kruhłę w kierunku wsi Karpackie (dawna Hnyła).
    Załączone obrazki Załączone obrazki
    Ostatnio edytowane przez luki_ ; 20-06-2016 o 22:19

  2. #2
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Dwa"Rozrogi" za jednym zamachem

    Szlak ukraiński jest o dziwo wyznakowany, na początku trasy jest nawet zadaszone “misce widpoczynku”, ale tak brudne, że przerwę obiadową postanawiamy zrobić dalej na “zielonej trawce”. Na Ukrainie jest już po czternastej, nie mamy więc dużo czasu na posiedzenia i wkrótce ruszamy. Trasa grzbietem to trochę chaszczowania, trochę podchodzenia i trochę ostrego schodzenia. Szersze widoki otwierają się dopiero z pastwisk nad Hnyłą:
    Nie mamy czasu, żeby iść dalej w kierunku głównego grzbietu ukraińskich Bieszczadów, schodzimy więc malowniczą ścieżką do Użoka. W Użoku mijamy kolejny drogowy check-point, a następnie piękną XVII-wieczną bojkowską cerkiewkę:
    W Użoku, kawałek za krzyżówką, na której do głównej drogi Lwów – Użgorod dobija z lewej droga z Roztoki, a tuż poniżej stacji kolejowej, znajduje się pensjonat i restauracja Li-An. Tabliczka zawieszona na nim informuje co prawda, że obiekt prodajetsja (wystawiono na sprzedaż), ale póki co można tam jeszcze zanocować, a co najważniejsze smacznie zjeść. Teraz będzie więc kulinarnie (żeby nie było, że turyści to taka rasa, która je tylko pure ze smalcem ):
    smaczny i ładnie podany Bogracz:
    placki “po huculsku”:
    Po obiadokolacji ruszamy pod górkę na stację:
    Kilka minut po dwudziestej podjeżdża nasz pociąg – wsiadamy i jedziemy pokonując kolejne wiadukty i zakręty do Sianek:
    Na dworcu odbieramy nasz depozyt i otrzymawszy informację o jeszcze czynnym sklepiku “górnym” ruszamy tam (ja z Markiem) po piwo. Za budynkami stacyjnymi odnajdujemy także pompę – można więc się jako tako obmyć.
    Po “kąpieli” siadamy na dworze popijając piwko na przydworcowej ławeczce, kiedy z budynków dworca wychodzi ku nam nagle młoda dziewczyna. Spodziewaliśmy się z jej strony jakiegoś ostrzeżenia typu “tu wokzał i pić alkoholu nie wolno”, ale ku naszemu zaskoczeniu okazuje się, że dziewczynie chodzi tylko o to, żeby podzielić się z nią “stakańczykiem” piwa. Ponieważ nie mamy takowego, nasza nowa koleżanka wraca za chwilę z budynku ze stakanem i w efekcie – wypija całe piwo Jarkowi .
    Ponieważ pociąg mamy dopiero po północy, a na dworze (może wypadało by napisać “na polu”, bo forum jest jak by nie było małopolskie?) robi się coraz zimniej przenosimy się z całym majdanem do poczekalni (w której wcale dużo cieplej nie jest). Po chwili do środka wchodzi młody chłopak w dresie i żąda od nas okazania paszportów – na nasze zdziwione spojrzenia wyciąga legitymację “prikordonnej służby”.
    Około 10 podjeżdża jeszcze ostatnia elektriczka, z której do poczekalni dochodzi jeszcze kilka osób. Pewien mężczyzna, który wysiadł z elektriczki najpierw przysłuchuje się naszej rozmowie, by po chwili się do niej przyłączyć. Pochodzi z obwodu lwowskiego, ale obecnie mieszka na Zakarpaciu, gdzie właśnie zdąża. Wychwala zakarpacki klimat, twierdząc, że są tam już dojrzałe brzoskwinie i inne owoce (temat “ciepłego” zakarpackiego klimatu będzie jeszcze nie raz wracał na naszej wyprawie, widać, że mieszkańcy Zakarpacia lubią się wychwalać dobrodziejstwami swojego ciepłego klimatu przed innymi Ukraińcami); facet jest wyraźnie podchmielony, więc jego opowieści robią się z minuty na minutę coraz bardziej niesamowite – opowiada a to o olbrzymich górskich kleszczach, a to o niezwykle jadowitych żmijach – podaje nam nawet technikę, jak z taką żmiją sobie poradzić – trzeba przydepnąć jej ogon butem i mocno chwytając za szyję okładać kijami . Nie mogąc uwierzyć, że tak po prostu idziemy sobie z plecakami w góry, próbuje od nas wyciągnąć “prawdziwy” cel naszego wyjazdu. Przypominam sobie w pewnym momencie przeczytaną kiedyś na forum informację (chyba w jednej z relacji Buby), o technice łowienia pstrągów “na siatkę”. Wyjawiam więc facetowi, że tak naprawdę to jedziemy kłusować pstrągi w górskich potokach; w odpowiedzi słyszymy więc kolejną długą instrukcją, jak tej trudnej sztuki dokonać (mężczyzna opowiada jednak o łowieniu ryb za pomocą metalowej siatki, coś a la klatka dla ptaszków, z tego co pamiętam Buba pisała jednak o łowieniu za pomocą reklamówki ). W końcu przyjazd pociągu wybawia nas od towarzystwa tego sympatycznego, ale jednak dość namolnego delikwenta. Wsiadamy, zajmujemy nasze miejsca w kupiejnym i idziemy spać.
    C.D.N.
    Załączone obrazki Załączone obrazki
    Ostatnio edytowane przez luki_ ; 20-06-2016 o 22:21

  3. #3
    Forumowicz Roku 2012
    Forumowicz Roku 2011
    Forumowicz Roku 2010
    Awatar don Enrico
    Na forum od
    05.2009
    Rodem z
    Rzeszów
    Postów
    5,127

    Domyślnie Odp: Dwa "Rozrogi" za jednym zamachem

    Cytat Zamieszczone przez luki_ Zobacz posta
    T(...)
    Sambor od Szegini dzieli jakieś 50 km, tak więc nastawialiśmy się na co najmniej dwugodzinną jazdę, a tu miła niespodzianka - droga z Mościsk jest świeżo wyremontowana i autobus jedzie tylko nieco ponad godzinę.
    (...)
    Powiadasz Pan , że droga świeżo wyremontowana ....?
    Łoj , co to będzie, co będzie ?....... gdzie znajdziem dziury co były wszędzie ?
    p.s. czytam, czekam

  4. #4
    Fotografik Roku 2010
    Fotografik Roku 2009
    Fotografik Roku 2008

    Awatar bartolomeo
    Na forum od
    07.2005
    Postów
    4,243

    Domyślnie Odp: Dwa"Rozrogi" za jednym zamachem

    Cytat Zamieszczone przez luki_ Zobacz posta
    W Użoku, kawałek za krzyżówką, na której do głównej drogi Lwów – Użgorod dobija z lewej droga z Roztoki, a tuż poniżej stacji kolejowej, znajduje się pensjonat i restauracja Li-An.
    Pięć lat minęło, chyba mogę już zdradzić, że hotel "no-name" to właśnie "Li-An" w Użoku. Sądząc z opisu w cytowanym poście właściciele zdążyli się zmienić od tego czasu.
    Czterech panów B.

  5. #5
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Dwa "Rozrogi" za jednym zamachem

    Cytat Zamieszczone przez don Enrico Zobacz posta
    Powiadasz Pan , że droga świeżo wyremontowana ....?
    Łoj , co to będzie, co będzie ?....... gdzie znajdziem dziury co były wszędzie ?
    Tak naprawdę to ostatni odcinek przysnąłem, więc może nie jest aż tak źle i kawałek niewyremontowanego pozostał?

    Cytat Zamieszczone przez bartolomeo Zobacz posta
    Pięć lat minęło, chyba mogę już zdradzić, że hotel "no-name" to właśnie "Li-An" w Użoku. Sądząc z opisu w cytowanym poście właściciele zdążyli się zmienić od tego czasu.
    Uu, a to ciekawe. Jadłem tam w 2012 roku i miałem jak najlepsze wrażenia dlatego i tym razem zaprowadziłem tam moich współtowarzyszy.
    Barmanka była tak na oko 40+, a może i 50+, a więc to na pewno nie ta sama, co podczas waszej feralnej wizyty. Może więc była to po prostu owa właścicielka ?

  6. #6
    Fotografik Roku 2010
    Fotografik Roku 2009
    Fotografik Roku 2008

    Awatar bartolomeo
    Na forum od
    07.2005
    Postów
    4,243

    Domyślnie Odp: Dwa "Rozrogi" za jednym zamachem

    Cytat Zamieszczone przez luki_ Zobacz posta
    Jadłem tam w 2012 roku i miałem jak najlepsze wrażenia dlatego i tym razem zaprowadziłem tam moich współtowarzyszy.
    Zmieniło się więc na dobre i sam przy okazji znów zaglądnę
    Czterech panów B.

  7. #7
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Dwa rozrogi za jednym zamachem

    W ostatnim odcinku nie napisałem, że w nocy, wsiadając do pociągu Marek stłukł sobie poważnie duży palec u stopy, co niewątpliwie stanowić będzie dla niego duże utrudnienie w dalszej wędrówce...
    Do Sołotwyna przybywamy o 9 rano. Wszystko, co się da powiedzieć o tym mieście pozytywnego to to, że jest malowniczo położone na wysokim brzegu Cisy i jest dogodnym miejscem do pieszego przekroczenia granicy ukraińsko-rumuńskiej.
    Udajemy się więc w kierunku granicznego mostu i sprawnie przekraczamy granicę (wyłowieni dodatkowo z niewielkiej kolejki oczekujących i obsłużeni w pierwszej kolejności przez rumuńskich celników).
    Autobus wg rozkładu znalezionego w internecie mamy o 11, pewnym więc krokiem ruszamy na główny dworzec autobusowy w Sygiecie. Na dworcu coś jakby nie gra – ani autobusów, ani pasażerów... . Byliśmy tu już w zeszłym roku, więc wiemy na pewno, ze trafiliśmy dobrze – upewnia nas zresztą o tym wisząca nad peronem tabliczka z godziną odjazdu naszego autobusu - Jassy 11.00:
    Jednak ten brak ruchu jest coraz bardziej niepokojący – idę do otwartego baru w pensjonacie tuż obok dworca z pytaniem o autobus do Jass – nie idzie mi to dobrze (nie znam rumuńskiego), ale uspokajam się, kiedy barmanka pisze na karteczce orientacyjną godzinę odjazdu autobusu: 10.30 – 11.30 . Uspokajam się jednak nie na długo – po jedenastej ten dworcowy bezruch zaczyna mnie ponownie niepokoić, udaję się więc na nieodległy dworzec kolejowy, gdzie w budce z napojami zasięgam języka – tak, autobus do Jass odjeżdża stąd i właśnie odjechał. - A kiedy następny? - pytam zdesperowany – no nie wiem, chyba jutro.
    Nie jest dobrze. Okazuje się, ze rolę dworca autobusowego przejął obecnie plac przed głównym dworcem kolejowym, nie ma tam natomiast żadnej informacji, tylko na jakiejś bramie przybita jest metalowa tablica z godzinami odjazdów (nie ma na niej zresztą naszego autobusu ).
    Tak po prawdzie to jedziemy oczywiście nie do Jass, tylko do Viseu de Sus, pamiętam z internetowego rozkładu że jedzie tam coś jeszcze koło 15.30. Nie zamierzamy jednak ponownie ryzykować i „bierzemy sprawy w swoje ręce”. Klient przydworcowego baru radzi nam udać się na wylotówkę i zatrzymywać przejeżdżające auta – to ponoć powszechny tutaj zwyczaj. Tak też robimy, tyle, ze nie bardzo wiedząc, gdzie ta wylotówka się znajduje obieramy niewłaściwy kierunek, co widząc nasz rozmówca podjeżdża do nas swoim czarnym SUV-em i podrzuca nas gratis na rzeczoną wylotówkę. Pięknie dziękujemy i ustawiamy się w strategicznym miejscu na przystanku:
    Nagle nie wiedzieć skąd podjeżdża kolejny SUV – czarne BMV, którego kierowca staje dokładnie tak, żeby potencjalni kierowcy nie mieli szansy zobaczyć nas – autostopowiczów. Zaraz tez ujawnia cel swojej wizyty – proponuje nam z miejsca swoje usługi, czyli podwózkę do Viseu. Ponieważ nie bardzo dowierzamy temu facetowi zagadujemy młodego chłopaka, jako tako znającego angielski, który też oczekuje na transport. Ten mówi nam, że to normalne i nie ma się czego obawiać . Uzgadniamy więc cenę – po 15 lei na głowę (to podobnie jak za przejazd autobusem) i po chwili podjeżdża mający nas zawieźć na miejsce kolega owego biznesmena. Ponieważ w międzyczasie zjawia się kolejny chętny, do Viseu jedziemy więc w piątkę z bagażami zwykłą osobówką .
    W Viseu kierowca zawozi nas na stację Mocanity, za co żąda jeszcze dodatkowo po 2,5 leja. No cóż – niech mu będzie, grunt, że jesteśmy na miejscu. Czym jest Mocanita, jaki ma rozkład i jak najlepiej za jej pomocą dostać się wgłąb gór opisano dokładnie tutaj: http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php/8662-Hnitessa-czyli-wizyta-na-po%C5%82udniowym-kra%C5%84cu-II-Rzeczypospolitej?p=154823&viewfull=1#post154823 – pozwolę sobie więc od razu kontynuować moją relację.
    Po przyjeździe na stację ruszamy do kasy upewnić się czy jurto (tzn. w poniedziałek) odjedzie na pewno i jak daleko dotrze skład pracowniczy, tkz. production train . Na tak zadane pytanie odpowiedź jest lakoniczna: „for sure Faina, maby Valea Babei”. Nie mając wielkiego wyboru kupujemy więc bilety – po 20 lei na głowę, licząc, że pociąg dojedzie jednak do do Babei, bo stacja Faina położona jest niewiele dalej niż Paltin, do którego dojeżdżają pociągi „komercyjne”.
    Mając w ręku bilety robimy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie przy przedwojennym polsko-rumuńskim słupku granicznym, który stał niegdyś (jak informuje tabliczka) na szczycie Łostunia:
    po czym ruszamy szukać kwatery. Mając już wcześniej upatrzony pensjonat „Stancuta” znajdujący się tuż obok stacyjki, z której odjeżdża production train kierujemy się właśnie tam. Niestety w środku nikogo nie ma, ale zaraz przyuważa nas właścicielka pensjonatu znajdującego się w pobliżu i pyta, czy nie chcemy nocować u niej,. Po uzgodnieniu ceny 40 lei/osobę kwaterujemy się w drewnianych domkach, obok domu właścicielki. Domki położone są na wzgórzu z pięknym widokiem na dolinę (tory Mocanity znajdują się zaraz za tym czerwonym daszkiem na pierwszym planie):
    Pani zapewnia nas, że robotnicy korzystający z porannego pociągu zachodzą do niej przed wyjazdem na kawę, tak, że na pewno nie przegapimy odjazdu kolejki. Mamy całe wolne popołudnie, wykorzystujemy je więc na zwiedzenie miasteczka i zakupy. W centrum Viseu de Sus naszą uwagę przyciąga grupa kilu starszych kobiet w chustach siedzących na ławce; Ala chcąc im zrobić zdjęcie udaje, że fotografuje naszą grupę, jednak kobiety w lot pojmując podstęp i same chętnie zapraszają do „uwiecznienia” swoich postaci:
    Po zakupach postanawiam jeszcze zgłosić naszą grupę w Polita de Frontiera, żeby mieć pewność, że nikt nas z obranej drogi nie zawróci. Z łatwością odnajdujemy budynek policji i po angielsku dogadujemy się co do możliwości wędrówki granicą. Ponieważ mam w ręku nową rumuńską mapę Gór Marmaroskich, zagaduję funkcjonariusza, czy aby na pewno wszystkie zaznaczone na niej drogi istnieją naprawdę. Odpowiedź jest wymijająca – postanawiam więc iść z góry upatrzoną trasą, dość dokładnie obejrzaną przed wyjazdem na zdjęciach satelitarnych. Policjant jeszcze tylko ostrzega, żeby pod żadnym pozorem nie schodzić na drogę znajdującą się po ukraińskiej stronie („Ukraińcy strzelają”!) i życzy nam powodzenia.
    Wieczorem w pensjonacie, po kąpieli wywracam się niestety tak niefortunnie na mokrych kafelkach, że odnawia mi się dawny uraz kolana. Na cztery osoby trójka z nas (lumbago, paluch, kolano) jest więc kontuzjowana...
    Następnego dnia wstajemy w pół do szóstej rano. Mocanita ma odjechać co prawda dopiero o siódmej, na wszelki wypadek trzeba być jednak przygotowanym wcześniej. Ruch na stacyjce wygląda podobnie jak w zalinkowanej wcześniej relacji p. Wojtka Pysza, ograniczę się więc jedynie do uwagi, że nasze wagoniki nie były żółte, tylko zielone i mieliśmy do wyboru dwa: z szybami lub bez. Wybieramy ten z szybami, żeby po drodze „nie zacugowało” i jak się później okazuje mieliśmy słuszność pod względem wiatru; ujemną stroną tego wyboru było natomiast wdychanie papierosowego dymu, którym wypełnione było powietrze w wagonie .
    Tu wnętrze wagonika jeszcze puste:
    a tu pełne:
    Ruszmy chwilę po siódmej, podziwiając po drodze piękne widoki:
    Jak się okazuje, pociąg jedzie dzisiaj jednak do Valea Babei, co nas niezmiernie cieszy. Na jednej ze stacji po drodze dosiada dwóch rumuńskich „WOP-istów”, których zagadujemy po angielsku prosząc o pomoc w wyborze najlepszej drogi dojścia na szczyt Komanu ( nie wyjawiłem do tej pory celu naszej „pielgrzymki”, jednak oczywiście była nim Hnitessa oraz przedwojenny najbardziej wysunięty na S punkt Polski na przełęczy Fata Boului, wędrówkę szczytową chcieliśmy jednak rozpocząć od miejsca, w którym opuściliśmy grzbiet graniczny w zeszłym roku, czyli od Komana i Komanowej). Policjanci nie polecają nam drogi bezpośrednio z Valea Babei (tak jak myślałem raczej nie istnieje w formie wyrysowanej na mapie), za to proponują nam wejście na grzbiet w okolicach Purula ze sobą. Dziękując odmawiamy jednak, gdyż objuczeni ciężkimi plecakami i tak nie bylibyśmy w stanie dotrzymać im kroku.
    Ostatecznie więc wysiadamy na stacji Valea Babei, żegnani przez pozostałych w pociągu pracowników leśnych (przed wyjściem poczęstowali nas jeszcze palinką ) - kolejka wraca wraz z nimi, tego dnia bowiem skład dociera do położonej w bocznej dolince stacji Steviora. Jak się okazuje pociąg dojechał dziś do Valea Babei specjalnie, żeby podwieźć właścicielkę schroniska o tej samej co stacja nazwie wraz z towarami, które wiezie na cały tydzień z miasta. Pomagamy pani w przeniesieniu owych dóbr na próg domu, za co ona zaprasza nas na popas pod zadaszone miejsce ze stolikiem i ławkami. Miejsce jest bardzo schludne, tak samo jak kibelek typu „wygódka” na zewnątrz – widać, że jest albo mało używany, albo regularnie dokładnie szorowany . Zastanawiamy się, kto dociera w tą leśną głuszę w końcówce doliny Wazeru, bo turystów tu za bardzo nie widać. Odpowiedź, wydaje się, otrzymujemy następnego dnia...
    Załączone obrazki Załączone obrazki
    Ostatnio edytowane przez luki_ ; 22-06-2016 o 20:21

  8. #8
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Dwa rozrogi za jednym zamachem

    Na razie jednak ruszamy w trasę. Początkowe sześć kilometrów wędrujemy po torach Mocanity aż do końcowej stacji Comanu:
    Stamtąd skręcamy w lewo (na północ) w jedną z bocznych dolinek (czasem trzeba przejść przez potok: ),
    po czym jeszcze raz w lewo w kierunku grzbietu oznaczonego na mapie rumuńskiej jako Culmea Comanu Mic. Po drodze mijamy szałasy obok jeszcze w tym roku nie użytkowanych polan:
    Rodniany po raz pierwszy:
    Na grzbiecie Comanu Mic odnajdujemy ścieżynę, która doprowadza nas do kolejnej polany „Preluca cu Tau” , czyli polany „ze stawem”, co też faktycznie zgadza się z mapą. Tam robimy sobie przerwę (na razie jeszcze wesoło: ),
    by po dłuższej chwili ruszyć przez las w kierunku szczytu Komanu na granicy RO/UA. Jednak już od początku coś tu się nie zgadza – wg mapy rumuńskiej ścieżka powinna prowadzić grzbietem doprowadzając do granicy; wg radzieckiej sztabówki natomiast ścieżka wiedzie wschodnim zboczem prowadząc na przełęcz między Komanem i Komanową. Tymczasem nasza ścieżyna skręca wyraźnie na zachód, doprowadzając po kilku minutach do jakiejś polany z szałasem. Nie mamy wyboru – trzeba się będzie przedzierać na szczyt bez żadnej drogi! Początkowo idzie nieźle – wspinamy się przez widny las i kolejną polanę. Jednak im bliżej grzbietu, tym więcej chaszczy – kosówki, jałowca i innej „zawalidrogi”. Przedzieramy się więc mozolnie, a szczytu jak nie ma, tak nie ma. Moi towarzysze zaczynają nawet powątpiewać w to, że Rumunia graniczy z Ukrainą . Na grzbiecie dochodzącym do Komana odkrywamy za to pozostałości z I wojny – świetnie zachowane okopy i bunkry!:
    W końcu kosodrzewina robi się tak gęsta, że uniemożliwia dalszy marsz całkowicie. Zostawiam więc plecak i moją kompanie i ruszam na zwiady – okazuje się, ze granica jest i to całkiem blisko – trzeba tylko obejść potężny łan kosówki.
    Po wejściu na przecinkę graniczną odpoczywamy dłuższą chwilę. Widok w kierunku Komanowej i Palenicy:
    Jak się okazuje, to nie koniec kłopotów na dziś – przede wszystkim dla Jarka. Wpakował on bowiem niestety zakupione poprzedniego dnia mleko w kartonie do plecaka i efekt (który był zresztą do przewidzenia) jest taki, że ma wszystkie rzeczy w mleku .
    Cóż, nie ma wyboru i po odpoczynku ruszamy dalej. Schodzimy najpierw na przełęcz pomiędzy Komanem i Komanową, a następnie wdrapujemy się dalej granicą w kierunku widocznych już z dala skał Baba (rum. Piatra Baltagului). Tam znów robimy krótką przerwę, którą wykorzystuję na obejście skałek, a ponieważ ich główna, większa część leży już po stronie ukraińskiej, robię to z duszą na ramieniu przypominając sobie o wczorajszym ostrzeżenie funkcjonariusza Politii de Frontiera o strzelających ukraińskich pogranicznikach... w pewnym momencie słyszę jakby krzyk, więc co prędzej wracam na rumuńską stronę.
    Ponieważ jest już koło szóstej wieczór, ruszamy dalej przez wypłaszczenie grzbietowe Komanowej i na nocleg wybieramy miejsce w którym granica rumuńsko - ukraińska zagłębia się w dolinkę oddzielającą Komanową od Palenicy. Jest tam źródło, może niezbyt wydajne, ale to chyba sprawka jeszcze nie odtajałych do końca śniegów, a co za tym idzie zmarzniętej jeszcze ziemi. Woda jest żółtawa i niezbyt zachęcająca do spożycia; w ogóle miejsce to, zacisznie osłonięty kosówką początek potoku sprawia wrażenie wodopoju dzikich zwierząt – cóż, w razie czego w nocy będziemy okładać misie kijami . Ponieważ nikomu nie chce się już dalej iść rozkładamy namioty, przygotowujemy kolację i idziemy spać.



    CDN
    Załączone obrazki Załączone obrazki

  9. #9
    Forumowicz Roku 2016
    Kronikarz Roku 2016
    Forumowicz Roku 2014
    Forumowicz Roku 2013
    Ekspert Roku 2012
    Awatar Wojtek Pysz
    Na forum od
    02.2008
    Rodem z
    Jarosław
    Postów
    2,441

    Domyślnie Odp: Dwa rozrogi za jednym zamachem

    Idę cichutko za Wami i podglądam ...

  10. #10
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Dwa rozrogi za jednym zamachem

    Ponieważ na dzień następny zapowiadane są burze, budziki nastawiamy wyjątkowo na 6 rano (zazwyczaj wstajemy po siódmej). Ale – jak na złość – żaden z nich nie dzwoni i w efekcie zrywamy się na nogi dopiero za kwadrans ósma. Szybko pakujemy się i w drogę. Na razie widoczki są ładne (Rodniany po raz drugi):
    Jednak im bliżej Hnitessy, tym coraz groźniejsze czarne chmury zbierają się nad nami. Hnitessa ma dwa wierzchołki – północny – wyższy – 1767 m npm i południowy – niższy – 1759 m npm. Warto także dodać, że wg najnowszej rumuńskiej mapy z serii „Muntii Nostri” południowy niższy wierzchołek nosi nazwę „Initeasa”. Przy wierzchołku północnym nieco poniżej szczytu po zachodniej stronie jest charakterystyczna skałka:
    (to tak dla lepszej orientacji który wierzchołek jest który ), oba zresztą wierzchołki są skaliste:
    (na drugim zdjęciu zresztą Jarek tą skalistość wykorzystał i dodał sobie trochę wzrostu ).
    Nadciągająca burza nie daje nam za długo cieszyć się ze zdobycia tego mitycznego, najdalej na południe wysuniętego szczytu II RP, schodzimy więc w pośpiechu granicą w kierunku przełęczy oddzielającej Hnitessę od Kreczeli:
    Na zejściu dopada nas burza – najpierw trochę wyładowań, potem grad, a na końcu sam deszcz. Burza na szczęście nie jest zbyt intensywna i po półgodzinnym wymuszonym postoju w krzakach ruszamy na dół:
    W końcu dochodzimy do miejsca, gdzie przedwojenna granica polsko – rumuńska osiągała swój najbardziej na południe wysunięty punkt, skąd skręcała na północny-wschód w dolinę potoku Menczil. Miejsce to na mapach opisane jest przeważnie jako „Przełęcz Fata Banului”, ale jak słusznie zauważył Dariusz Czerniak w 2012 r na łamach „Płaju” nazwa „Fata” nie może dotyczyć przełęczy, bo po rumuńsku oznacza stok, natomiast drugi człon ”Banului” także nie jest prawidłowy – dostał się na mapy pdpd w wyniku przekręcenia nazwy właściwej, jaką powinna być „Boului” analogicznie jak nazwa potoku, który z tego miejsca spływa w dolinę Wazeru. Tak czy siak robimy sobie pamiątkowe zdjęcie w tym jakby nie było historycznym miejscu:
    Ruszając w dalszą drogę próbujemy odnaleźć trawers Kreczeli, który powinien zaczynać się gdzieś na przeciwległym, północnym skraju polany. Znosi nas jednak trochę za bardzo na wschód i znów przedzierając się przez kosówkę odnajdujemy po pewnym czasie szukaną ścieżynę (muszę przyznać, że jeśli chodzi o mapy, to bezkonkurencyjna jest tu radziecka sztabówka w skali 1:50000 - tylko na niej bowiem prawidłowo zaznaczono miejsce, w którym ścieżka trawersująca Kreczelę opuszcza naszą polanę). Trawers ten to faktycznie wygodny płaj, na którym, mimo braku oznakowania raczej trudno się zgubić (no, chyba, że na kilku polanach, które dróżka ta przecina).
    Z trawersu mamy jeszcze piękne widoki na naszą Hnitessę:
    Ponieważ mamy zejść dzisiaj w kierunku Baia Borsy, musimy porzucić nasz płaj skręcając w prawo i dalej za znakami „czerwonego paska” podążać w kierunku szczytu o nazwie „Prislopu Cataramei”. Tak tez czynimy. Przy podejściu na w/w wierzchołek spotykamy jedynego dzikiego zwierza na tej wyprawie – naprzeciw nas wyrasta nagle olbrzymi kaban, ale szybko ucieka (nie ma więc zdjęcia – zazwyczaj „strach ma wielkie oczy” i wszystko, co dzikie jawi się olbrzymim, ale ten egzemplarz był na prawdę pokaźnych rozmiarów). Po chwili wyjaśnia się tez zagadka, kto nocuje w tak oddalonych od cywilizacji schroniskach jak Valea Babei, przy całkowitym braku przecież turystów pieszych – mija nas kawalkada złożona z dziesięciu chyba motorów crossowych, robiąc dużo hałasu i wyrywając z naszej drogi pełno błota...
    Za szczytem Prislopu rozpoczynamy nużące długie (ale widokowe)
    zmęczenie + Rodniany po raz trzeci:
    Czywczyny:
    Załączone obrazki Załączone obrazki
    Ostatnio edytowane przez luki_ ; 24-06-2016 o 20:45

Informacje o wątku

Użytkownicy przeglądający ten wątek

Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)

Podobne wątki

  1. Dwie sprawy w jednym
    Przez LEGINISTA w dziale Bieszczady praktycznie
    Odpowiedzi: 2
    Ostatni post / autor: 30-03-2016, 15:29
  2. Dwa światy
    Przez DUCHPRZESZŁOŚCI w dziale Relacje z Waszych wypraw w Bieszczady
    Odpowiedzi: 25
    Ostatni post / autor: 21-10-2014, 12:05
  3. Borsuki i lisy "w jednym stały domu"? Zdjęcia i filmiki sprzed kilku dni
    Przez Łaziki w dziale Fauna i flora Bieszczadów
    Odpowiedzi: 0
    Ostatni post / autor: 11-04-2013, 12:04
  4. Dwa dni w krzakach:-)
    Przez diabel-1410 w dziale Relacje z Waszych wypraw w Bieszczady
    Odpowiedzi: 4
    Ostatni post / autor: 06-07-2012, 19:03
  5. Dwa dni jesienią
    Przez iwonaf w dziale Relacje z Waszych wypraw w Bieszczady
    Odpowiedzi: 7
    Ostatni post / autor: 06-10-2009, 14:33

Zakładki

Zakładki

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •