Galicja w XIX wieku. Sielanka czy półkolonia Habsburgów?
Więcej...
http://krakow.gazeta.pl/krakow/1,444...#ixzz23OlqK4iC
W Małopolsce - a szczególnie w Krakowie - panuje przekonanie, że za Galicji to się fajnie żyło. Ale jeden Pollack, Martin Pollack - austriacki pisarz - uważa, że Habsburgowie traktowali te tereny jak półkolonię. Opowiada o biedzie i o wywożeniu młodych dziewcząt do burdeli w Ameryce
Na lipcową Łemkowską Watrę pojechałem tym chętniej, że w programie imprezy organizowanej przez tę mniejszość etniczną zapowiedziano spotkanie z Martinem Pollackiem. Ten austriacki pisarz w swojej twórczości porusza trudne i niewygodne tematy. Lewicowiec pochodzący z domu o nazistowskich korzeniach, który na złość swojej rodzinie postanowił studiować slawistykę w Polsce zamiast germanistyki w Wiedniu.
- W moim rodzinnym domu głównym ideologiem nazistowskim była babcia. Gdy skończyłem szkołę średnią, babcia zapytała: - Co będziesz studiował? Germanistykę! - od razu dała odpowiedź. Zbuntowałem się: - O nie, tylko nie germanistykę. Slawistykę!
I tak Martin Pollack w latach 60. trafił do Polski. Odkrył, że jego ojciec nazista był esesmanem w Warszawie podczas powstania, co opisał w jednej ze swoich książek. Badał też czarne karty historii Austriaków podczas ich panowania w Galicji.
Niełatwo jest rozliczać się z trudnej przeszłości własnego narodu, który ma na sumieniu ciemne sprawki. Trzeba mieć odwagę mówić rodakom, że byli oprawcami. Dlatego pojechałem posłuchać Pollacka do Zdyni w Beskidzie Niskim, tuż przy słowackiej granicy.
Handlarze ludzi z Wadowic
Łemkowie zaprosili Austriaka do siebie, bo w ubiegłym roku wydał w Polsce książkę "Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji". Opisuje w niej, dlaczego niektórzy mieszkańcy zaboru austriackiego musieli stąd wyjechać. Często wbrew swej woli.
Pierwsza książka Martina Pollacka o Galicji ukazała się w 1984 r. Po ćwierćwieczu i po kilku innych książkach - głównie o Austrii - wrócił w nasze strony, by opowiedzieć historię emigracji galicyjskich chłopów do Ameryki w końcu XIX w. Pisarzowi początkowo chodziło o przedstawienie fascynującej historii, której punktem wyjścia był toczący się w 1890 r. w Wadowicach głośny proces przeciwko "handlarzom ludzi". Wtedy w ten sposób określano agentów organizujących przerzut emigrantów do Ameryki odbywający się z pogwałceniem wszelkich praw.
Większość z tych handlarzy była Żydami. Dlaczego akurat Żydzi zajęli się organizowaniem emigracji? Bo wtedy nikt inny w galicyjskich wioskach - zamieszkanych w większości przez niepiśmiennych chłopów - nie potrafił podjąć się takiego zadania. Pollack zaznacza, że opowiadanie o Żydach jako sprawcach było szczególnie trudnym wyzwaniem dla potomka nazisty.
Z zeznań składanych w czasie procesu układa się niezwykły obraz galicyjskiej rzeczywistości tamtego czasu. Handel "delikatnym mięsem", jak określano wtedy dziewczęta kierowane do prostytucji, bandy szmuglerów ludzi. Dzisiaj w różnych stronach świata często dzieją się rzeczy podobne.
Według Pollacka chłopska Galicja końca XIX w. to nędza, głód i beznadzieja. Proceder zabijania zwierząt, kiedy chłopi nie mieli im co włożyć do żłobu - z zabijanych wycieńczonych koni, owiec czy krów ściągano skóry, padlinę przeznaczano na nawóz. W zimie góry zamarzniętego mięsa leżały po polach, przyciągając watahy dzikich psów.
O "nędzy galicyjskiej" niby słyszeliśmy, ale prędko ten obraz wyblakł we wspomnieniach kolejnych pokoleń. Pisarz uważa, że odczarowywanie mitu Galicji jest szczególnie potrzebne w Austrii, ale także w Polsce i na Ukrainie. Bo ten mit jest ciągle utrzymywany. Ma to pewnie związek z tym, że sytuacja w zaborze austriackim była dla Polaków politycznie lepsza niż w zaborze pruskim czy rosyjskim. Polacy nie byli tak prześladowani, istniała galicyjska autonomia. Ale ten narodowy punkt widzenia przesłonił tragiczną rzeczywistość społeczną.
Z powodu nędzy wielu biednych mieszkańców Galicji chciało wyjechać, śniąc o lepszym życiu. W większości przypadków ten sen się spełnił, nawet ciężki żywot za oceanem był lepszy niż wegetacja w ojczyźnie. W Ameryce, nawet jeśli warunki życia często nie różniły się na początku wiele od tych w rodzinnej wsi, można było zarobić gotówkę. W Galicji było to trudne - tu w końcu XIX w. rządził handel wymienny. Decyzja o wyjeździe z Galicji okazała się ostatecznie słuszna, zwłaszcza jeśli spojrzeć na nią z perspektywy drugiej albo trzeciej generacji. Choć zwykle te rodziny - nawet po kilku pokoleniach - pracują w przemyśle ciężkim, nie wyszły poza status klasy robotniczej.
Częściej inaczej było z Żydami, którzy od drobnego handlarza przymierającego głodem w Nowym Jorku nieraz już w drugim pokoleniu przeskakiwali kilka szczebli społecznej hierarchii.
Talerhof - obóz i lotnisko
- My, Austriacy, za czasów Galicji tutejszych mieszkańców nie traktowaliśmy zbyt dobrze - uważa Martin Pollack.
I wylicza: - Organizowanie handlu żywym towarem, wywożenie młodych wiejskich dziewcząt do burdeli w Ameryce Północnej i Południowej, emigracja zarobkowa za ocean z powodu panującej biedy, lichwa, by móc kupić bilet na statek, ofiary obozu w Talerhof koło Grazu. Galicja miała także taką twarz. W Austrii bardzo mało mówi się na ten temat, a moim zdaniem trzeba o tym głośno mówić. Ważne, byśmy mówili o tym my, Austriacy, bo to jest nasza niechlubna historia. O Talerhofie, austriackim obozie internowania podczas pierwszej wojny światowej, w którym zmarło wielu Ukraińców czy Łemków z Galicji, mało kto w Austrii dzisiaj wie. Talerhof funkcjonuje, ale prawie wyłącznie jako nazwa lotniska koło Grazu. A gdy tutaj, wśród Łemków, czy we Lwowie wypowie się nazwę Talerhof, to od razu jest to nazwa kojarzona z obozem.
Według Pollacka Austriacy ponoszą winę za to, że traktowali Galicję jak półkolonię. Nie inwestowano tu w przemysł - argumentuje - co doprowadziło do ogromnej biedy, która zmuszała mieszkańców tych terenów do emigracji.
- Trudno pracowało się nad tą książką. Ci biedni mieszkańcy Galicji z tamtych czasów nie zostawili po sobie wielu śladów. Dużo wiadomo o zamożnych na przykład hrabiach, którym żyło się nie najgorzej. Ale nie jest łatwo trafić na zapiski życia tych najbiedniejszych, bardzo trudno znaleźć ich zdjęcia. Dlatego tak ważne jest opisanie ich losów, by przedstawić także ciemną stronę tamtych czasów - uważa Pollack.
Książka austriackiego pisarza wywołuje spore emocje. - Zacząłem czytać pana książkę, ale nie mogłem jej skończyć. I już jej nie skończę. Powiem panu dlaczego. Bo moim zdaniem jest schematyczna i tendencyjna. Brakuje mi w niej zwyczajnego życia galicyjskiego. A przecież wtedy mieszkańcy tych ziem też się potrafili weselić, wieść rodzinne życie - nie zgadza się z pisarzem Stefan Hładyk, przewodniczący Zjednoczenia Łemków. - Moi dziadkowie w czasach galicyjskich cztery razy pływali do Ameryki i jakoś ich było stać na bilety. Znam przypadek dwójki dzieci z Kunkowej, w wieku 8 i 10 lat, których wysłano ze wsi do ich rodziców w Ameryce samotnie, z zawieszonymi na szyjach tabliczkami, na których napisano ich nazwiska. Według narracji pańskiej książki te dzieci nie miały prawa dotrzeć do celu, bo tak strasznie miała wyglądać emigracja z Galicji, podczas której oszukiwano chcących płynąć statkami. A te dzieci całe i zdrowe dopłynęły za ocean - opowiada.
- Przyznaję, że jest to książka jednostronna. Ale celowo. O normalnym życiu często pisano, a o ciemnych stronach nie. Dlatego ja właśnie zdecydowałem się opisać ciemne strony. Podtytuł mojej książki brzmi "Wielka ucieczka z Galicji", jej bohaterami są ci, których życie zmusiło do wyjazdu z tych stron - wyjaśnia Martin Pollack.
Więcej...
http://krakow.gazeta.pl/krakow/1,444...#ixzz23Olh5Hl4
Stacja przesiadkowa Oświęcim
W Galicji zawsze była tradycja emigracji zarobkowej - choćby do Rosji czy do Prus. Mit Ameryki jako kraju nieograniczonych możliwości, który w pewnym momencie dotarł i tu, działał na wyobraźnię. Został też silnie pobudzony przez agentów linii oceanicznych, którzy zwietrzyli niezwykle intratny interes. Za każdego zwerbowanego nieszczęśnika dostawali prowizję. Dlatego zależało im na tym, by do wyjazdu namówić całe rodziny, a nawet wsie.
Istotną rolę odgrywali też sami emigranci, którzy często po jakimś czasie wracali i swoimi opowieściami zachęcali innych. Ludzie byli wypychani z Galicji przez biedę i przyciągani do Ameryki przez swoich ziomków. Wielu kursowało w jedną i drugą stronę.
Droga do tego lepszego świata wiodła pod koniec XIX w. przez Oświęcim. Pełnił on rolę stacji przesiadkowej dla tych wszystkich, którzy statkami z Hamburga lub Bremy chcieli dostać się do Pensylwanii albo Nowego Jorku.
To już wtedy był ważny węzeł komunikacyjny, położony blisko granicy z Niemcami. Właśnie w Oświęcimiu lokowały się agencje werbunkowe, to tam agenci dosłownie walczyli o klientów dla swoich linii przewozowych. Do kupna biletów na rejs do Ameryki zdezorientowanych chłopów dosłownie zmuszano, żądając horrendalnych sum. To był świetny interes dla wielkich firm przewozowych, które z Ameryki transportowały surowce i bawełnę do Europy. Żeby na pusto nie wracać przez Atlantyk, w skandalicznych warunkach przewoziły tysiące biedaków. By kupić bilet, musieli oni często sprzedać pół gospodarstwa.
Organy państwa austriackiego patrzyły często na ten proceder przez palce. Emigracja nie była zabroniona. W niektórych wypadkach był to wentyl, dzięki któremu można było się pozbyć nadwyżkowej ludności. Z Ameryki płynął też dzięki emigracji strumień pieniędzy do kraju, zaś ci, którzy wracali, mieli wyższe kwalifikacje.
W Suchej Górze porąbali cesarskiego orła
Austriacy woleli, by chłopi wyjechali za wielką wodę, zamiast buntować się przeciwko władzy. Nie chcieli powtórki z lutego 1846 r. Wtedy doszło do poruseństwa, czyli powstania górali z kilku podhalańskich wiosek - Chochołowa, Cichego, Dzianisza i Witowa - przeciwko zaborcy. Na czele tej podtatrzańskiej insurekcji stanęli: nauczyciel i organista Jan Kanty Andrusikiewicz, poeta Julian Goslar oraz dwóch duchownych - chochołowski wikary Józef Kmietowicz i wikary z Poronina Michał Głowacki.
Rebelia szykowana przez władze Towarzystwa Demokratycznego miała wybuchnąć także w innych regionach polskich ziem. W ostatniej chwili wystąpienie odwołano, obawiając się jego łatwego stłumienia. Tyle że wiadomość o tym nie dotarła na czas do Chochołowa.
Górale ruszyli na Austriaków. Nie trzeba było ich długo do tego przekonywać. Czuli się ukrzywdzeni zajęciem gruntów przez miejscowego ziemianina, który dobrze żył z władzą. A wiadomo, że spór o miedzę na Podhalu to nie przelewki.
Wieczorem 21 lutego 1846 r. 30 górali z księdzem Kmietowiczem na czele zdobyło posterunek celny w Chochołowie. Uzbrojeni w znalezione tam strzelby ruszyli na sąsiednią Suchą Górę (dzisiaj to przygraniczna słowacka miejscowość Sucha Hora), gdzie zajęli komorę celną. Zniszczyli słupy graniczne pomiędzy Galicją a Górnymi Węgrami, jak wtedy nazywano Słowację. Jan Zych z Chochołowa porąbał cesarskiego orła. Potem zdobyto kolejny posterunek graniczny w Witowie i rozbrojono cesarsko-królewskie leśniczówki w Witowie i Kościelisku.
Na wieść o poruseństwie władze austriackie wysłały do stłumienia rebelii straż z Nowego Targu. Dołączyli do niej górale z sąsiedniego Czarnego Dunajca, którzy mieli na pieńku z chochołowianami. Od tego czasu figura św. Jana Nepomucena stoi w Chochołowie tyłem do Czarnego Dunajca.
W 1846 r. bito się też z Austriakami w samym Krakowie. Na przełomie lutego i marca przez nieco ponad tydzień miasto było wolne od zaborców. Powstańcy krakowscy nie mieli jednak wsparcia wśród mieszkańców okolicznych miejscowości. Władze rozpuściły plotkę, że polska szlachta chce wystąpić przeciwko chłopom. Rozpoczęła się rzeź galicyjska. Chłopskie oddziały mordowały ziemian, urzędników dworskich i rządowych, a także księży. Splądrowano około pół tysiąca dworów, mordując - według różnych szacunków - do 1,2 do 3 tys. osób. Galicja miała też taką twarz.
Dziadek z Ameryki, paszport w szufladzie
Wracając z Łemkowskiej Watry - przez dawne galicyjskie wioski - przypomniałem sobie rodzinne opowieści o moich pradziadkach, którzy popłynęli do mitycznej Ameryki z Hamburga. I dziadka, który urodził się już za oceanem, ale wrócił z rodzicami na Podhale i tu spędził resztę życia. W Stanach Zjednoczonych obowiązuje prawo ziemi. Kto się tam urodził, ma prawo do obywatelstwa. Ale dziadek nigdy z niego nie skorzystał.
Rozpadły się Austro-Węgry, pobito II Rzeczpospolitą, skończyła się druga wojna światowa, minął PRL.
Dziadek nie żył od ładnych kilku lat. Moja mama - urodzona jeszcze przed wojną - odebrała telefon z konsulatu amerykańskiego. - Zapraszamy po odbiór paszportu. W świetle prawa jest pani obywatelką Stanów Zjednoczonych - oznajmił głos w słuchawce.
Dlaczego? Jak to możliwe? Przecież mama nigdy nie dotknęła stopą amerykańskiej ziemi.
- Administracja prezydenta George'a Busha postanowiła, że dzieci obywateli amerykańskich, a w świetle prawa pani ojciec - z racji urodzenia był obywatelem Stanów Zjednoczonych, urodzone przed drugą wojną światową także automatycznie otrzymują obywatelstwo amerykańskie - wyjaśniono mamie.
Od blisko 20 lat nietknięty amerykański paszport spoczywa na dnie szuflady w mieszkaniu mojej mamy. Przypomina o przodkach, którzy kiedyś zdecydowali się wyruszyć z Galicji do Ameryki.
Więcej...
http://krakow.gazeta.pl/krakow/1,444...#ixzz23OlX2JTr
Zakładki