Wszystko tak łatwo, sprawnie poszło, że za chwilę rozpoczęło się schodzenie na nocleg. Trasa tamtego dnia była wyraźnie krótsza, w dobrej formie i za pełnego dnia dotarliśmy do celu, czyli na połoninę Mszana. W rzeczywistości to były raczej takie małe polanki śródleśne, zarośnięte okazałymi malinami. Najwięcej przestrzeni było wzdłuż stromej doliny z potokiem. Na skraju lasu stały ze dwa, trzy namioty. Wierciliśmy się i kręciliśmy, bo albo był albo spadek, albo kłody;-). Wcześniej w lesie widzieliśmy klepiska po obozach, ślady ognisk, pniaki do siedzenia. W końcu wygrała opcja bliżej wody i z widokiem, na trawiastym, opadającym skrawku - takim ledwie pod namiot. Rozstawiliśmy się, zjedliśmy coś szybkiego, ciepłego. Ulokowałam się na pniu kontemplując zielone grzbiety w zachodzącym słońcu, jedynym uprzykrzeniem były kąsające meszki. Niespodziewanie pojawił się jeden ze znajomych chłopaków, teraz oni szukali miejsca pod namiot;-) Nurtowało mnie którędy szli, bo wolniej niż my to się chyba nie da;-) Jednak poznawszy ich upodobania, domyśliłam się, że wędrowali po swojemu. Pochodzili z Wyszkowa, kolejny raz dwutygodniowe wakacje spędzali w paśmie Arszycy, łażąc po lasach i chaszczach. Poznawanie, pokonywanie terenu, dzikie życie w górach stanowiło czystą frajdę. Narobili mi smaka i żałowałam, że rozumiałam zaledwie dziesiątą część tej opowieści. Przy okazji, dowiedzieli się od nas o tym źródle poniżej Sołotwinki, ucieszyli się z tej informacji.
Tego wieczoru dopadł mnie lekko nostalgiczny nastrój, ostatnia noc pod niebem, następnego dnia pożegnanie z Gorganami...
Zakładki