Kolejnego dnia, to jest we wtorek 10 lipca w planie było wyspanie się. Przed wyjazdem sprawdziłam (i niezależnie ode mnie inna osoba), że o godz. 11.00 odjeżdża z Balnicy pociąg do Majdanu. No to spaliśmy sobie smacznie do godz. 8.30.
Tymczasem rano okazało się niestety, że ten pociąg jeździ tylko po specjalnym zamówieniu. Do dziś nie wiem, czy my pomyliłyśmy się, czy w międzyczasie zmieniono rozkład jazdy.
No w każdym razie było niewesoło i czekała nas perspektywa kilkunastokilometrowego marszu torami aż do Cisnej, gdzie około godz. 14 byliśmy umówieni z dojeżdżającymi w tym dniu osobami a potem dalej - przez Łopiennik do Łopienki, na nocleg.
Dość długo trwało śniadanie, pakowanie się, wyruszyliśmy w końcu około godz. 10.30, przeszliśmy dosłownie 200 m i ... z daleka usłyszeliśmy wesoły a dla nas niesamowicie miło zaskakujący gwizd lokomotywy.
Nie widziałam jeszcze, żeby wszyscy tak jak na komendę zrobili "w tył zwrot" i jak jeden mąż pobiegli z plecakami z powrotem na stację.
Chwilę jeszcze czekaliśmy na "ciuchcię". Jak się okazało, mieliśmy wyjątkowe szczęście, bo akurat w tym dniu ktoś zamówił przejazd turystów na trasie Majdan - Balnica i z powrotem.
Od razu po zatrzymaniu się pociągu zaczęliśmy negocjacje z konduktorami i z kierownikiem pociągu, pociąg był w zasadzie zarezerwowany, ale pozwolili nam za zgodą innych podróżnych (nie było z tym problemu) doładować się do 2-3 osoby do każdego wagonu. Plecaki umieściliśmy w jednym miejscu i dwaj koledzy musieli je całą drogę trzymać aby nie spadły. Ale i tak lepiej było podróżować po tej trasie pociągiem niż na nogach
Oczywiście wykupiliśmy normalne bilety na trasę do Majdanu.
I po 20 minutach postoju, kiedy pasażerowie zaopatrzyli się w miejscowym sklepiku w piwo wyruszyliśmy pociągiem na trasę.
Bez przeszkód dotarliśmy do Majdanu, potem przeszli pieszo (niektórzy stopem) do Cisnej, gdzie w "Siekierezadzie" byliśmy umówieni z resztą grupy.
W oczekiwaniu na ich dotarcie zjedliśmy coś smacznego, wypili piwo (niektórzy tamtejszy specjał - wino z kija) i tak nam zeszło do godz. około 15.
Trzeba było w końcu wyruszyć na trasę. Znów pieszo lub stopem przemieściliśmy się (już w nieco większym gronie - 22 osoby) do Dołżycy.
Kiedy około godz. 16 wreszcie zgromadziliśmy się wszyscy obok cerkwiska w Dołżycy aby wyruszyć czarnym szlakiem na Łopiennik - lunęło jak z cebra.
Ledwo zdążyliśmy się schować w okazałym budynku po drugiej stronie szosy.
Budynek był jakiś taki - dziwny. Duża sala barowa, z zamkniętym jakby przed chwilą barem, wszystko pootwierane, w całym budynku nikogo nie było.
Zaczęliśmy snuć jakieś dziwne opowieści, jak to w czasie deszczu zaginęła w Bieszczadach cała duża grupa.
Kolega stwierdził "ja tu przecież byłem - to dawny "Cień PRL-u" - tu obok odbywały się "Bieszczadzkie Anioły" a tu na boisku stała scena !".
A teraz całkowita pustka, smutek i cisza.
Na zapleczu (szukaliśmy toalety) otwarty pokój z tapczanem i telewizorem, na piętro nie wchodziliśmy.
Po jakimś czasie doszedł jakiś pan i stwierdził ze on tu nocuje, ale oprócz niego nie ma tu nikogo (w tym gospodarzy).
Dziwne miejsce.
Deszcz lał i lał już drugą godzinę, zrobiła się już prawie 18, zadecydowaliśmy ze nie ma już sensu ani czasu iść na Łopiennik, tym bardziej, ze widoków nie było wcale, a osoba prowadząca w tym dniu otrzymała zadanie wyszukania innej logicznej drogi.
Ze swojego zadania wywiązała się znakomicie proponując drogę "spychaczówką" stokami Łopiennika, a potem szlakiem bazowym.
Tak poszliśmy, przejście do Łopienki zajęło nam około 1,5 godz.
A to już baza - znowu rewelacyjnie piękne miejsce.
Koledzy, którzy dojechali tego dnia dowieźli drugą gitarę i ukelele, wieczorem rozpogodziło się, pod niebem pełnym gwiazd usiedliśmy przy ognisku.
I tak sobie pomyślałam, że już od 40 lat siaduję w różnych pięknych miejscach, przy różnych ogniskach i śpiewam przy gitarze. Od prawie 40 lat są to nawet te same piosenki.
Ludzie się czasem zmieniają, poznaję wielu młodych ludzi zafascynowanych górami podobnie jak i ja.
I dalej będę to robić - i to jest fantastyczne.
Rano podeszliśmy do cerkwi
W środku trwały prace przy czyszczeniu podłogi, więc nie wchodziliśmy aby nie przeszkadzać, tylko zajrzeli do wnętrza.
Spotkaliśmy Pana Andrzeja Lacha, z którym chwilę rozmawiałam, a który podarował mi drobną pamiątkę - jednego ze swoich malutkich Świątków (Bojka).
I poszliśmy dalej:
W Sinych Wirach pełny relaks:
Tą wysepkę kolega nazwał "Wyspa Dziewic":
Każdy odpoczywa po swojemu:
I buty sobie odpoczywają:
A tu moje:
No i pół godziny laby poszliśmy dalej:
Bez skojarzeń proszę ! Chociaż nam się wszystkim kojarzyło
Idąc całkiem nową ścieżką kulturową przez dawną wieś Zawój dotarliśmy do Jaworca.
Zjedliśmy smaczne zupy (żurek i cebulowa - pychota) i zaczęliśmy podejście na Przełęcz Orłowicza.
Wieczorny widoczek spod przełęczy:
Niektórzy zdążyli jeszcze wbiec na Smerek i z powrotem, a potem w zapadającym zmroku zaczęliśmy zejście do Wetliny. Na dole byliśmy już całkiem po ciemku. Zgromadziliśmy się przed sklepem ABC, skad zadzwoniłam do "Bazy Studenckiej", gdzie mieliśmy tego dnia spać.
Gospodarze byli tak mili, ze wyszli po nas na główną drogę i razem, w ciągu około 20 minut dotarliśmy do bazy. Ledwo rozmieściliśmy się w niej (a było dość ciasno, bo było nas 22 osoby) - znów lunęło jak z cebra. "Pulpę" na ognisku robiliśmy już w ulewnym deszczu, ale smakowała jak zawsze dobrze. No i doskonale się spało.
I tak minęły kolejne dwa dni.




Odpowiedz z cytatem

Zakładki