Obiecałam Don Enrico - to zacznę, chociaż nie wiem kiedy uda mi się skończyć
Tegoroczna, przepełniona latem relacja z lipcowego wyjazdu w Bieszczady.
Jeszcze w marcu koledzy - szefowie kursu zaproponowali mi prowadzenie obozu dla nowego kursu SKPG, który po raz pierwszy w historii naszego koła obejmował swoim zasięgiem całe Beskidy - od Cieszyna aż po Bieszczady. Właśnie od Bieszczadów postanowiliśmy zacząć.
Po dłuższym zastanowieniu zgodziłam się, bo bardzo lubię wyjazdy z ludźmi, którzy są pasjonatami gór, a do takich należą kursanci kursu przewodnickiego.
Obóz miał być z założenia obozem wędrownym - cały dobytek musieliśmy nosić ze sobą na plecach, więc z konieczności musiałam ograniczyć swoje zapędy w zabieraniu do plecaka "wszystkich niezbędnych rzeczy" i udało mi zejść (co dla mnie prawie niewiarygodne) do wagi plecaka około 8-10 kg.
Na wyjazd zapisało się około 15 kursantów (liczba ta zmieniała się, bo niektórzy dojeżdżali z opóźnieniem, niektórzy musieli wyjechać wcześniej), oprócz tego kilkoro młodych "Harnasi", czyli członków naszego koła przewodnickiego, niedługo po kursie, z czego bardzo ale to bardzo ucieszyłam się, no i ze dwie "osoby towarzyszące". Ogółem liczba osób w trakcie obozu wahała się od 17 do 22.
Zrobiłam sobie nawet rozpiskę w Excelu kto kiedy przyjeżdża i wyjeżdża aby odpowiednio zarezerwować noclegi.
Udało mi się, między innymi dzięki pomocy kilkorga forumowiczów (za co bardzo dziękuję) zarezerwować noclegi takie, ze żaden nie kosztował więcej niż 22 zł, a przeważnie były tańsze.
Specyfika wyjazdów w kołach studenckich polega na tym, że w trakcie szkolenia bardzo duży nacisk kładziemy na orientację w terenie górskim, zwykle nie znanym wcześniej. To właśnie też miał obejmować obóz w Bieszczadach. Oprócz tego oczywiście miało być zwiedzanie, jeszcze raz zwiedzanie, opowiadanie o terenie i oczywiście intensywne chodzenie po górach.
Zaczęło się jednak od zwiedzania Sanoka i skansenu w Sanoku:
W szkole w skansenie
Potem wieczorny spacer po Sanoku, miedzy innymi po uroczym Rynku
I bratanie się ze Szwejkiem
Kolejnego dnia rano zwiedziliśmy muzeum w Sanoku z kolekcją ikon i z wystawą dzieł Beksińskiego (dla mnie - rewelacja, bardzo lubię tego artystę), a następnie wynajętym busem podjechali do Komańczy zwiedzając po drodze kilka pięknych cerkwi:
Klasztor:
I odbudowana cerkiew:
Był akurat niesamowity upał, zamiast chodzenie każdy chętnie wskoczyłby do rzeki.
Niemniej to był obóz szkoleniowy - w planie było przejście bez szlaku wprost z Komańczy do Smolnika, tego nad Osławą i następnie nocleg w chatce. W trasę wyruszyliśmy późno - około 16, ale tak było w planie.
Zgodnie z zasadami prowadzili kursanci, ja nie ingerowałam - no i jakoś tak wyszło, że najpierw około 4 godzin chodziliśmy z mapą i kompasem po krzakach i gęstym lesie, spotkaliśmy nawet samotnego żubra, a potem po ponownym zejściu w dolinę wyszliśmy centralnie na Rezerwat Łokieć, (chociaż wcale nie chcieliśmy). Trochę tylko się zdziwiliśmy, ze przekroczyliśmy rzekę (płynęła w prawidłowym kierunku) a potem jest znowu tak bardzo pod górkę i z każdej strony rzeka Wtedy już się zorientowaliśmy gdzie jesteśmy.
No to doszliśmy najpierw do torów, przeszli kawałek mocno zarośniętymi torami, a potem do drogi.
Bar w Duszatynie, gdzie tak liczyłam na piwo już był niestety zamknięty, nie pozostało nic innego jak iść już po ciemku przez te wszystkie brody do Smolnika. Butów nie zdejmowaliśmy.
Do chatki w Smolniku dotarliśmy około godz. 23 i spotkali tam z bardzo miłym i serdecznym przyjęciem.
A na dodatek okazało się, że mamy z chatkowym mnóstwo wspólnych znajomych, na czele z Mariuszem, którego chałupę w Gorcach wcześniej prowadził Grzesiek.
Kursanci zabrali się za robienie "pulpy", wszyscy siedzieli sobie przy stole i gadali, w lodówce znalazło się piwo (nawet sporo piwa).
Padłam spać około godz. 1 w nocy, koleżanki i koledzy siedzieli tam do około 3 nad ranem, grali i śpiewali przy gitarze.
Cudowne miejsce, jeszcze na pewno tam wrócę.
Kolejny dzień wstał niestety bardzo burzowy, w planie było przejście ze schroniska wprost przez Maguryczne na przełęcz Żebrak, potem w dół do Woli Michowej i do Balnicy, ale rozmowach z chatkowym, oszacowaniu trudności w terenie i sprawdzeniu prognozy pogody na ten dzień, zrezygnowaliśmy i postanowili podjechać stopem przynajmniej do Woli Michowej, a ewentualnie do Maniowa i tam w miejscu gdzie odgałęzia się droga do Balnicy - umówić się.
Jednak zabrać się na stopa w 17 osób nie jest tak łatwo
Skończyło się tak, ze około połowy z nas złapało stopa aż do Maniowa, ewentualnie do Woli Michowej, a część (w tym ja), szła pieszo.
Za to mi osobiście, dzięki osobistemu urokowi udało się złapać auto-stop sprzed sklepu w Woli Michowej do samej Balnicy (prawie do końca doliny), a podwiózł mnie i mich kolegów pewien bardzo miły Pan, który tam mieszka, specjalnie poszedł po samochód do domu. W Maniowie trzech kolegów wymieniliśmy na trzy koleżanki, w dolinie zatrzymaliśmy się jeszcze aby zwiedzić Kowalową Kapliczkę.
A potem cerkwisko:
Na końcu doliny poczekaliśmy na resztę grupy, doszli w jakieś pół godziny po nas.
Pogoda była przez cały dzień duszna i upalna, burza krążyła gdzieś w powietrzu, ale szczęśliwie rozpętała się dopiero wtedy kiedy gdzieś około godz. 17 cała grupa znalazła się już w Przystanku Balnica.
Mieliśmy w ewentualnym planie spacer do Osadnego, ale od 17 do 21 lało prawie bez przerwy, więc po kolacji spędzaliśmy czas grając w "kalambury" i pijąc zakupione w sklepiku czeskie i słowackie piwa.
Tak minęła sobota, niedziela i poniedziałek, reszta dni - niebawem.
Zakładki