Odcinek 2. Zygzakami z Leska do Łopienki.
Miało być mało zdjęć, ale jak to zrobić, żeby z trzystu było dwadzieścia? Losować co piętnaste? Zrobię inaczej. Najpierw napiszę relację a potem dobiorę coś do już napisanego. A może jeszcze inaczej – co lepiej opisać słowem, będzie bez zdjęć, co lepiej powie obraz – niech mówi.
Pierwszy zygzak odrzucił mnie na zachód, przez Huzele do Tarnawy Górnej. W Lesku nieśmiało budził się dzień.
Na przełęczy pod Gruszką już się obudził.
A w Tarnawie nawet ładnie oświetlił wnętrze cerkwi.
Z Tarnawy Górnej do Komańczy standardowo jedzie się przez Tarnawę Dolną. Wędrowiec pieszy, konny lub rowerowy może przejść lub przejechać wygodną drogą polną do Czaszyna, oszczędzając w ten sposób parę kilometrów. Czaszyn to bardzo długa wieś dla rowerzysty jadącego w Bieszczady (dla wracającego już nie taka długa). Się jedzie pod górę powoli, domy po obu stronach drogi ciągną się i ciągną. Szukam pretekstu, by przystanąć, zrobić jakieś zdjęcie ale nic szczególnie ciekawego nie ma. Dalej znów nieciekawy Brzozowiec a to pod górę nie chce się kończyć. Od kilku minut słyszę za sobą ciekawy turkot. Od dołu coś się do mnie powoli zbliża. W lusterku nie potrafię zidentyfikować, co to za tajemniczy pojazd mnie dogania. W końcu powoli coś mnie wyprzedza.
Z lewej strony wyprzedzał mnie traktorek domowej roboty a z prawej czarny, kudłaty piesek. Traktorek warczy i kopci, ale… do głowy wpada mi pomysł. Doganiam traktorek, pozdrawiam kierowcę i pasażera i pytam, czy można się dołączyć jako balast. Nie protestują, więc chwytam lewą ręką za narożnik przyczepki i ostatni kilometr komfortowo wyciągam się pod górę. Jeszcze przed Kulasznym traktorek skręca w las, ale teraz to ja już mam w dół.
W dół jest ostro i parę zakrętów, trzymam rower na hamulcach, by nie przekroczyć czterdziestki, bo z sakwami trochę telepie na boki. W pewnej chwili widzę, że coś mnie wyprzedza po prawej stronie. To coś tupie, sapie i warczy. Pysk ma mniej więcej na wysokości mojej kierownicy. Bez problemów jest kilkanaście metrów przede mną – staje na poboczu i głośno ujada.
W swoich wędrówkach często spotykam po wsiach pieski małe i duże. Niektóre biegną za rowerem i szczekają. Zazwyczaj zaczynają przy płocie swojego domu, oznajmiając, kto tu jest gospodarzem. Bywa, że próbuje taki za nogawkę złapać, ale taki już psi charakter. Kończą pogoń przy płocie sąsiada albo kawałek dalej. I wracają na swoje miejsce, by wiernie pilnować domostwa. Jeśli przystanąć, zazwyczaj piesek też przystaje, bo jak nie uciekają, to po co gonić. Postoi chwilę, poszczeka i wraca do siebie. A niektóre pieski biegną i nie szczekają. Tylko się patrzą, merdają ogonkiem. Jeśli przystanąć, podejdzie taki do ciebie, coś tam zamruczy, głowę nastawi, by go podrapać za uchem.
A pies z Kulasznego był inny. To nie był wiejski piesek. Sama obroża kosztowała chyba więcej, niż mój rower. Z oczu patrzyło mu, że nauczono go krzywdzić a może i zabijać. Ale to nie jego wina, takie stworzenie zrobili z niego ludzie. Był kłębkiem muskułów z wielkimi zębami, pokrytym krótką, dobrze pielęgnowaną sierścią. Skąd on się tutaj wziął? Nie mam nigdy przy sobie żadnych „antypsich” środków obronnych. Dotychczas w trudnych chwilach zawsze udawało mi się albo z psem pogadać albo mu uciec. Z tym jakoś nie miałem ochoty gadać. Gdy przejechałem obok niego, znów pognał za mną, pozostało więc zwolnić hamulce. Przy 45 km/h wyprzedził mnie drugi raz, przy 55 zrezygnował. I w ten sposób błyskawicznie znalazłem się w dolinie Osławy.
To jest chyba najwięcej razy mijana cerkiew po drodze w Bieszczady. Dzisiaj bardziej zainteresowała mnie przycerkiewna jabłoń.
Parę kilometrów za Rzepedzią skręcam w boczna drogę w prawo. To trochę nieregulaminowo, bo miało być o Bieszczadach, a ja się pcham w Beskid Niski. Spotkałem tam schodzących z góry trzech młodych ludzi. Ubrani i obuci byli na sposób turystyczny a z ubiorem kontrastował sposób noszenia bagażu. Jeden miał plecak a dwóch niosło w rękach duże, mocno zapełnione żółte torby plastikowe. W przedmiotach, przylegających do ścianek torby rozpoznałem kształty puszek i butelek. Przywitaliśmy się, ale nie miałem śmiałości zapytać o powód tak nietypowego w górach sposobu noszenia żywności. Cóż, różni ludzie mają różne hobby, oni być może się dziwili, że ktoś po górskich dróżkach jeździ rowerem.
Poniżej kilka zdjęć z tej uroczej dolinki.
_DSC2751.jpg . IMG_7890.jpg
Po dwugodzinnej wizycie w Beskidzie Niskim wracam w Bieszczady. Jestem w okolicy Komańczy w dolinie Osławicy a mam dotrzeć do Łopienki – sporo na wschód i w poprzek kilku dolin. Trzeba trochę zwiększyć tempo zbliżania się do celu, bo do wieczora nie dojadę. A i relacji trzeba nadać bardziej wartki bieg, bo do wieczora nie skończę pisać.
Miałem jechać na Prełuki, w ramach oszczędności jedną dolinę - Osławy - „oszczędzam”, cofając się do Rzepedzi. Jadę na Turzańsk. Pierwszy raz udało mi się zobaczyć wnętrze cerkwi.
Potem przez przełęcz pod Suliłą do Kalnicy. Droga z przełęczy do Kalnicy, pomimo suchego lata usiana jest głębokimi bagienkami.
Za to w nagrodę prowadzi też pięknymi, widokowymi polanami.
I na samym dole trzeba przejechać przez Kalniczkę. Przy tym poziomie wody to sama przyjemność.
W Kalnicy obiadek, przygotowany na pniu starego dębu, w miejscu dawnego dworku Wincentego Pola.
Z Kalnicy lekki podjazd do Kiełczawy i piękny zjazd do Mchawy. Od Baligrodu znów pod górę, doliną Stężnicy. Góra jest długa i dość stroma. Z ulgą witam przełęcz pod Berdem i radośnie staczam się do Radziejowej. Tu spotykam grupkę wspaniałych mężczyzn na swych stalowych maszynach. Po chwili z rykiem silników ruszają zdobywać bieszczadzkie bezdroża.
Zatrzymuję się na chwilę, by zrobić zdjęcie tablicom z nazwami miejscowości Radziejowa i Tyskowa. Przyjemnie je widzieć przy drodze.
W Tyskowej dymi wypał węgla drzewnego.
Nieco dalej straszy budynek w stylu bieszczadzko-pegeerowskim z powybijanymi szybami.
Jesienne słońce kładzie w dolinie długie cienie, choć dopiero dochodzi 17.
Zakładki