Odcinek 3. Kto dziś jeszcze wędruje przez Hyrczę?

Droga przez Tyskową jest bardzo przyjazna dla rowerzysty – podchodzi łagodnie w górę doliny, nie ma błota. W górnej części dawnej wsi cerkwisko i cmentarz.



Ostatni rzut oka na dolinę.



Powyżej cmentarza droga rozwidla się: w prawo na Durną, prosto do Łopienki a w lewo na przełęcz Hyrcza. Tak mówi mapa. Czyli kapliczka przy drodze do Łopienki nie stoi na przełęczy; przełęcz znajduje się w odległości ok. 250 m na pn-wsch. od kapliczki. Poszedłem więc drogą w lewo. Weryfikacja w terenie potwierdziła słuszność wskazań mapy. Jestem więc na przełęczy Hyrcza. Słońce rzucało jeszcze światło na najwyższe wzgórza, za chwilę szybko zacznie robić się ciemno.



Zanim zrobiło się całkiem ciemno, postawiłem namiocik a o zmierzchu zjadłem obfitą kolację i zacząłem układać się do spania.



Następny fragment przepisuję z notesika.
Wychodzę ostatni raz na zewnątrz namiotu. Jest 19:15, czyli ciemna noc. Gwiazdy widać, wiatr huczy. Wracam i szykuje się do snu. Zmieniam na czyste wszystko, co mam na sobie, oprócz zegarka i czołówki. Jak szaleć, to szaleć, w końcu jutro niedziela. Z mycia rezygnuję. Po pierwsze – najbliższa woda jest w Tyskowej, po drugie – starałem się dzisiaj nie brudzić. Zanim zasnę, napisze jeszcze fragment relacji, żeby była na żywo, nie odgrzewana. Wiatr to łopocze tropikiem o sypialnię namiotu, to cichnie na chwilę. Przełęcz nie jest najlepszym miejscem na biwakowanie podczas wiatru. Myślę, że namiot do rana wytrzyma, jeśli nie, to przecież do góry nie polecę.
Przeglądam mapy, zdjęcia w aparatach. Nie ma do kogo gęby otworzyć, o 20 trzeba definitywnie iść spać.
Z zaśnięcia o 20 jednak nic nie wyszło. Trzeba było dwóch godzin, by oswoić się ze świstem wiatru i łomotem tropiku.

Rano przed świtem wiatr ucichł. Gdy pojaśniało, można było spokojnie wstać, zjeść śniadanko, spakować się.



Widok z Hyrczy na pd-zach. Kapliczka stoi powyżej zwężającego się końca polany, już w lesie.



Poprosiłem kolegę aparata, by wspólnie z kolega statywem zrobił mi zdjęcie pt. „Kto dziś nocuje na Hyrczy” z dedykacją dla Henia.



No to teraz w stronę kapliczki. Poniżej trzy zdjęcia kapliczki, przypuszczalnie ostatnie, jakie zrobił w swoim życiu mój aparat kieszonkowy. Ale w momencie robienia tych zdjęć jeszcze o tym nie wiedziałem.







Na Hyrczę dojechałem, noc na przełęczy przespałem, przy kapliczce się pomodliłem. No to większość zadania wykonana. Teraz tylko dwa kilometry w poziomie, cały czas w dół i będę w Łopience. Z pełnym samozadowoleniem i osłabioną czujnością ruszyłem powoli w dół, myśląc już o łopieńskim odpuście. I po dwustu metrach trafiła się kałuża. Z boku był wąski pasek gruntu i po nim pojechałem. Ale o tym dowiedziałem się za chwilę, patrząc na ślady. Bo wjeżdżając w to błoto obok kałuży, zapomniałem, że jestem w Bieszczadach, a nie na ścieżce rowerowej. I na tym pasku niby-gruntu koła zapadły się 10 centymetrów, rower stanął w miejscu a ja zdumiony tym zjawiskiem runąłem w prawo, w sam środek kałuży. Nie wiem, dlaczego akurat na prawa stronę, bo po lewej kałuża była znacznie mniejsza.



Rower na zdjęciu nie leży w kałuży, ale po przeciwnej stronie błotnej ścieżki. To jest jego wtórne położenie. Pierwotnie wydarłem go z kałuży i zostawiłem zupełnie gdzie indziej, kilka metrów niżej na drodze. Prawa sakwa, moja prawa nogawka i prawy rękaw były całe mokre i ubłocone. Zacząłem robić inwentaryzację – jest wszystko, oprócz aparatu, który jako kieszonkowy, przewożony był w prawej kieszonce sakwy na kierownicy. Kieszonka w trudnym terenie jest zasuwana, a dzisiaj…. Dzisiaj w otwartej kieszonce znalazłem tylko pół szklanki brudnej wody a aparat wsiąkł. I to dosłownie. W kałuży było ok. 25 cm wody i 15 cm mułu. Aparat nie przedstawiał może dużej wartości, ale na karcie było sporo – być może ciekawych – zdjęć. Podwinąłem rękawy i zacząłem delikatnie obmacywać dno. Obmacywanie zajmowało jednak tak dużo czasu, że z obmacaniem całej kałuży mógłbym nie zdążyć do wieczora. Dodatkowo – nierozważne obmacywanie mogło pogrążyć aparat jeszcze głębiej. Postanowiłem wyznaczyć precyzyjnie obszar, w którym mógł znaleźć się aparat. Wziąłem rower, postawiłem go w miejscu, z którego zaliczył upadek i … puściłem go w kałuże. Aparat, wyrzucony wypadkową siły odśrodkowej i przyciągania ziemskiego powinien się znaleźć TUTAJ! Zapamiętałem to miejsce, przewróciłem rower na przeciwną stronę i w wyznaczonym miejscu zauważyłem maleńki skrawek linki, uchwytu na rękę, który był przywiązany do aparatu. Linka była tak brudno-tłusta od długotrwałego używania, że niechętnie zanurzała się w wodzie. A aparat nie wpadł na samo dno w muł, lecz zawiesił się kilkanaście centymetrów pod powierzchnią na jakichś podwodnych roślinach. Gdy go wydobyłem, podziękował mi. Zapiszczał trzy razy i kilka razy mrugnął delikatnie lampą błyskową. Wyciągnąłem mu baterię i opłukałem z błota w czyściejszym fragmencie kałuży. Na zdjęciu z rowerem aparat widać w pobliżu lewego, dolnego rogu. To nie jest jego oryginalne położenie, leżał 70 cm dalej, w kałuży. Tutaj, po wyciągnięciu akumulatora pozuje tylko do zdjęcia. Bo w górach na rowerze aparaty najlepiej mieć dwa.



Na następne kałuże zwracałem już uwagę, chociaż nie miało już co w nie wpaść. Ostatni kawałek w dolinę prowadził równą „spychówką”.