Kontynuujmy więc.

Dzień wyjazdu - adrenalina, niepewność i szczęśliwe zakończenia :)

22.09 nastąpił w końcu dzień naszego wyjazdu. O godzinie 5.40 rano spotkaliśmy się z Moniką (Calanthe) i jej bratem Łukaszem na nowym, pięknym i lśniącym Dworcu Głównym w Poznaniu. O godzinie 6.00 planowo odjeżdżał nasz pociąg do Krakowa. My wsiadłyśmy w niego o 6.02 i to tylko dzięki Łukaszowi, który choć nie jechał z nami, to nam ten pociąg zatrzymał w ostatniej chwili. Cóż ciśnienie skoczyło nam po raz pierwszy (a wszystko przez pewnego pana, który w kolejce przed Moniką kupował przez kilkadziesiąt minut bilet do Kijowa i którego w końcu i tak nie kupił).
Ale udało się . Radość jednak nie trwała długo, bo już w Łodzi okazało się, że pociąg będzie miał ponad godzinę spóźnienia po dojechaniu do Krakowa, co dla nas oznaczało ucieczkę busa mającego nas zawieźć prosto do Wetliny. We Włoszczowej dosiadła druga Monika (która jechała aż z Olsztyna przez Wawę) i zaczęło się główkowanie co dalej oraz wiszenie na telefonach w celu znalezienia jakiegokolwiek połączenia z Krakowa, które zawiedzie nas dalej niż do Rzeszowa lub Przemyśla. Następnie szukanie taniego noclegu w Ustrzykach Dolnych lub Lesku. Pogodziłyśmy się już z tym, że najbliższej nocy nie spędzimy w Wetlinie. Jakież było nasze zdziwienie i radość, kiedy na PKSie w Krakowie odkryłyśmy, że za 1,5 godziny odjeżdża jeszcze jeden bus do Wetliny. Na dodatek w pakiecie z przesympatycznym i rozgadanym kierowcą Piotrem :). Przed 16tą zatem udało się Kraków opuścić. Piotr prowadził na tyle dobrze, że już przed 20tą byłyśmy w okolicach Soliny, a chwilę później staliśmy się niestety przyczyną ogromnego stresu dla biednego zająca, który uciekał przed nami po szosie na wysokości Polanki. Piotr zwolnił do 10km na godzinę, wyłączał światła, by dać czas szarakowi na ucieczkę. Na nic to się jednak zdawało. Twardo czekał na nas i nasze ponowne ruszenie, by nadal przed nami biec. W końcu umknął gdzieś w krzaki, a my pomknęliśmy dalej ku obwodnicy bieszczadzkiej, by w końcu minąć Przysłup, Kalnicę i Smerek. Z każdą mijaną miejscowością czułam coraz większą radość i wzruszenie. Tęskniłam za tymi miejscami od wielu miesięcy, jak przystało na bieszczadzką tęsknotę :).
Po dotarciu do celu, czyli do "Cienia PRL-u" okazało się, że nasz kierowca również zostaje na noc w Wetlinie. Nic nie stało na przeszkodzie by, po pozostawieniu bagaży w schronisku, pójść z nim na pierwsze bieszczadzkie piwo do Bazy (szczególnie, że godzina była jeszcze bardzo młoda). I tak już przed 22gą siedziałyśmy przy zimnym piwku w Bazie Ludzi z Mgły i rozmawiałysmy w najlepsze z Piotrem (z Leska), który nadal nawijał za dwóch i bardzo ciekawie opowiadał o realiach tamtejszego życia. A ja byłam szczęśliwa, że wreszcie jestem w Bieszczadach .