Strona 1 z 3 1 2 3 OstatniOstatni
Pokaż wyniki od 1 do 10 z 26

Wątek: o Górach Kaczawskich

  1. #1
    Bieszczadnik
    Na forum od
    11.2011
    Rodem z
    Leszno
    Postów
    113

    Domyślnie o Górach Kaczawskich

    23.01.11
    Jadąc drogą 365 z północy ku Jeleniej Górze przecina się dwa pasma Gór Kaczawskich – północne i południowe – to drugie jest bliższe miastu i kotlinie; to tam droga wspina się na Widok, ostatni szczyt przed stromym zjazdem serpentynami. Ilekroć przejeżdżam tamtędy, zatrzymuję samochód, wychodzę i podziwiam wspaniały, rozległy widok, od którego góra wzięła swoją nazwę. Dosłownie u stóp mam Kotlinę Jeleniogórską, miasto i wszystkie okoliczne osady, a na wprost niebieską ścianę Karkonoszy z doskonale widocznymi Śnieżką i Śnieżnymi Kotłami. Jeśli obniży się nieco wzrok, widać liczny drobiazg górski rozrzucony u stóp Śnieżki. Najpierw widzę Sokolika i Krzyżną, bliźniacze góry Rudaw, a przed nimi, niczym ich dziecko, malutką z tej odległości Łysą. Później szukam wzrokiem Skalnika wśród licznych gór za nimi, bliżej podnóża Śnieżki; to z niego w słoneczny ranek listopadowy patrzyłem na to właśnie miejsce – poprzez szerokość doliny. Na lewo od Sokolika szczerzą zęby ruiny zamku Bolczów, a jeszcze dalej faluje łagodnymi zboczami zielony masyw Gór Ołowianych. Daleko za nimi niebieszczą się inne pasma, gdzieś tam jest Trójgarb i Chełmiec. Na prawo, daleko, u krańca kotliny, w samym rogu, zamknięta z trzech stron górami, siedzi Szklarska Poręba z dwiema swoimi – a poprzez wspomnienia i moimi - górami: Szrenicą kończącą Karkonosze, i Wysokim Kamieniem rozpoczynającym Izery.
    Przy szosie, za metalową bramą, stoi domek z oknem pięterka otoczonym dużym balkonem, patrzącym wprost na Karkonosze. Podziwiając widok, zerkam też na to okno na piętrze, zazdroszcząc mieszkańcom tak wyjątkowego widoku. Wyobrażam sobie, że siedzę w fotelu zajęty czytaniem, i czasami podnoszę głowę aby zobaczyć jak dzisiaj wygląda Śnieżka…
    Samochód zostawiłem na parkingu przy stoku narciarskim, u stóp Łysej Góry, a gdy stanąłem przy domku, na szczycie Widoku, świtało. Śnieg miał odcień granatowy, świerki stały czarne, a pod lampami leżały koliste krążki światła błyszczącego bursztynem. Świateł z dolinie nie było widać. Wstawał styczniowy, mglisty dzień.
    Za domem niebieski szlak skręcał w lewo, na otwartą przestrzeń rozległej łąki i prowadził ku majaczącej w oddali ścianie lasu. Było kilka minut po siódmej.
    Plan miałem prosty: przez Skopiec i Ziemski Kopczyk dojść do Dudziarza na południowych stokach gór, blisko, bo około kilometra od drogi numer 3 biegnącej dnem doliny. Powrót tym samym niebieskim szlakiem. O ile jest to możliwe, wybieram powrót inną drogą, ale nie narzekam jeśli wypadnie mi wracać tą samą, bo przekonałem się wielokrotnie, iż góry widziane z drugiej strony są zupełnie inne i pokazujące wiele ukrytego z drugiej strony uroku.
    Już pierwsze kilometry dobitnie pokazały mi trudności marszu po zasypanych śniegiem, niewidocznych nierównościach górskich ścieżek. Stopy co chwila wykręcały się na bok po postawieniu ich na jakimś niewidocznym kamieniu lub garbie, a nierzadko rozjeżdżały się na boki, zmuszając do bacznego obserwowania drogi przede mną i wybierania miejsc stawiania stóp. Podejścia były chyba mniej męczące od zejść, a to z powodu moich nóg chcących wyprzedzić mnie na opadających pochyłościach. Oczyma wyobraźni widziałem siebie siedzącego na pniaku ze skręconą kostką i czekającego na pomoc, a że nikogo tutaj nie było, kilka razy spojrzałem na telefon sprawdzając zasięg. Na ogół był. Na szczęście tylko raz nogi na tyle mi się rozjechały, że wstawałem z kolan.
    Mgła, padający śnieg, świerki pysznie ubrane w grubą, szarosrebrzystą szadź, i cisza. Chrzęst lodu łamanego butami i cisza.
    Gdy zatrzymałem się przy kępie jakichś uschniętych badyli pogrubiałych i wyładniałych warstwą misternie zrośniętych lodowych kryształków szadzi, usłyszałem szmer płynącej wody. Rozejrzałem się: w jednym tylko miejscu mokry, ciemny śnieg zdradzał obecność ukrytego pod nim strumyka. Ciche pluskanie wody i moje głośne sapanie. Wstrzymałem oddech. Najdelikatniejszy szmer osuwających się po kurtce płatków śniegu i… cisza. Na małej polance samotnie stojący świerk szeroko rozkłada swoje białe górą, dołem ciemnozielone, prawie czarne ramiona, a za nim droga i las niknie we mgle. Koniec szlaku. Świat był małym kręgiem drzew wokół i kawałkiem ledwie widocznej dróżki. Cisza go otulała i mgła. Rozejrzałem się: szeroki, nieruchomy świerk, srebrzyste badyle, ciemna plama mokrego śniegu, za mną świeże ślady. Podobał mi się ten świat. Był nostalgiczny. Mój.
    Ruszyłem dalej. Ślady za mną i krąg mgły wokół poszły za mną. Drzewa ruszyły w przeciwną stronę. Cisza wypełniła się odgłosami marszu: szeleszczącym tarciem ortalionu kurtki, cichym, miękkim, czasami trzepoczącym odgłosem ocierania się nogawek spodni, i stękaniem śniegu ugniatanego butami.
    Szlak wiedzie pomiędzy dwoma sąsiednimi szczytami: Skopcem i Barańcem. Skręciłem w lewo, w ścieżkę pod niskimi gałęziami świerków, w nadziei dojścia na szczyt, ale po paruset metrach ścieżka zaczęła opadać. Zawróciłem. Po prawej, między gęstymi drzewami, zobaczyłem małe, kilkumetrowe wzniesienie. Poszedłem tam i w gąszczu zwalonych drzew i małych choinek znalazłem wystający ponad śnieg wierzchołek słupka pomiarowego. Byłem na dachu Gór Kaczawskich.
    Na Barańcu maszty antenowe, kontenery i buczenie prądu – surrealistyczny kontrast światów. Pustka wokół, do najbliższych osiedli ludzkich kilometry drogi lasami, a tutaj, zamiast myśliwego idącego z łukiem śladem jelenia, czasze anten kierunkowych, nadajniki GSM i telewizyjne, kamery.
    Dopiero po męczącym wejściu na szczyt Dudziarza wyciągnąłem mapę, i analizując meandry szlaku oraz ułożenie poziomic upewniłem się, że ten szczyt jest tym właśnie, który zgodnie z planem miał wyznaczać najdalszy punkt mojej trasy. Z południowego zbocza tej góry widziałbym szosę biegnącą dnem doliny, a po drugiej jej stronie Góry Ołowiane, dalej Rudawy, a za nimi ścianę Karkonoszy. Widziałbym, gdyby nie mgła, ale widok ten jest tam nadal, czeka na mnie. Kiedyś pójdę tam i zobaczę go.
    Gdy w drodze powrotnej wyszedłem z lasu, dopadł mnie lodowaty wiatr kąsający twarz i lewe ucho. Sięgnąłem ręką do czapki chcąc naciągnąć ją głębiej na uszy, i poczułem opór: kurtkę pokrywała sztywna warstwa lodu. Na otwartej przestrzeni gdzieś mi się zagubiły znaki szlaku, szedłem więc na przełaj, kierując się ku widocznym w oddali światłom samochodów na szosie. Śnieg także pokryty był skorupą lodu z chrzęstem pękającą pod butami; wyciągałem stopy podnosząc je pionowo w górę, parę razy zapadłem się po kolana, na prawej stopie czułem zimny okład, ale widząc coraz bliższe światła przed sobą, już nie próbowałem usunąć śniegu z butów. Szedłem na drewnianych nogach, a gdy nasyp drogi górował już nade mną pomyślałem, że idę niczym Rohan ku Niezwyciężonemu. Dziwne są ludzkie skojarzenia.
    Odległość od domku z balkonem do parkingu wynosi ponad kilometr – rano przeszedłem tę odległość w chwilę, ledwie ją zauważyłem, a teraz nie wiedzieć czemu droga wydłużyła się niemiłosiernie. Szedłem i szedłem, a parkingu nie było. Gdy w końcu odnalazł się, przy samochodzie rozerwałem zatrzaski kurtki i z trudem ją zdjąłem – była sztywna niczym pancerz. Z ulgą zwaliłem się na siedzenie: dotarłem.
    Przeszedłem 20 kilometrów zaśnieżonym szlakiem. Dałem sobie w kość.


    06.11.2011
    Przewracałem strony map i przewodników, jak zwykle niezdecydowany, aż w końcu posłuchałem się siebie, w styczniu obiecującego sobie wrócić jesienią w Góry Kaczawskie. Wróciłem i przeżyłem w tych górach dzień piękny słońcem, widokami i swoim nastrojem.
    Słońce wstawało dopiero, gdy podszedłem do Wielkich Organów Wielisławskich u stóp Wielisławki, niewysokiej, ale urodziwej góry pod Sędziszową, kilkanaście kilometrów na południe od Złotoryi. Strome zbocze góry jakby urywało się nagle kilkadziesiąt metrów powyżej płaskiej jej podstawy, odsłaniając niemal pionowe urwisko z czerwonawego porfiru; wrażenie największe czyni jednak nie samo urwisko, a sposób wietrzenia jego skał: otóż pękają one w pionowe słupy różnej szerokości i wysokości. Gdy ogarnie się je wzrokiem, wydają się być monstrualnej wielkości organami ustawionymi tutaj przez Naturę; brakuje im tylko mistrza, który usiadłby przy klawiaturze i rozpoczął koncert.
    Brakuje?
    Dopiero teraz zauważyłem go: siedział wyprostowany na ławie przed stołem, na którym wznosiły się kolejno coraz wyższe manuały, jedną dłoń trzymał w drugiej, jakby chciał je ogrzać, a rozstawione szeroko stopy opierał na obudowie pedałów. Zamarłem w bezruchu, bo oto wyciągnął otwarte dłonie przed siebie i zbliżył je do klawiszy.
    Utwór poznałem po pierwszych jego dźwiękach: to była toccata z fugą d-moll, porywająca kaskada dźwięków stworzona przez Bacha. Słuchałem.
    Piękną melodię toccaty intonowały piszczałki rozmieszczone po bokach, a już po chwili basami odpowiadały im najgrubsze piszczały na wprost mnie. Oczy biegały po piszczałkach organów w pogoni za dźwiękami, jakby chciały zobaczyć je w momencie ich tworzenia, ale zawsze spóźniały się. Czułem drżenie piersi pod naporem majestatycznych dźwięków, jak wiele lat temu, gdy utwór ten słyszałem w filharmonii po raz pierwszy. Dźwięki zmieniały się, próbowałem nadążyć za nimi swoją pamięcią, usłyszeć te, które położyły na boki amfiteatralnie ustawione piszczałki, ale nie pamiętam tego utworu tak dokładnie jak pamięta muzyk, słuchałem raczej siebie, zapamiętanego wrażenia, niż zmieniających się dźwięków. Gdy już zapadła cisza, usłyszałem cichy szmer osypujących się kamyków. Mistrz siedział ze spuszczonymi ramionami i głową, jakby wydał ostatnie tchnienie razem z ostatnim dźwiękiem fugi. Poły jego fraka wisiały smutno.
    Sięgnąłem po plecak i cicho odszedłem obiecując sobie wrócić tutaj.

    Wytyczonym szlakiem obszedłem górę dookoła nie ominąwszy jej szczytu, z którego rozciąga się widok na Góry Kaczawskie dokładnie taki, jakiego spodziewałem się zobaczyć tutaj: żywy kolorami pogodnej jesieni, troszkę nostalgiczny, ciepły, kuszący dalą i nitkami dróżek tnących pola u stóp gór. Chmara liści, niczym stado roztrzepanych wróbli, porwana podmuchem wiatru sfrunęła z drzew i pognała w dół zbocza porosłego wyjątkowym, bo rzadko spotykanym lasem dębowo-grabowym. Górą dobiegał mnie świst powietrza i krakanie podobne do wroniego, po chwili zobaczyłem między drzewami czarny zarys wielkiego ptaka przesuwającego się majestatycznie po błękicie nieba.
    Ziemio miła… - wspomniałem słowa Gołubiewa.
    Szedłem w dół dotykając gładkich, srebrzystych pni grabów, zdawały się być twardsze nad pnie innych drzew, ale to pewnie tylko moje spodziewanie kazało mi wyczuwać ich twardość.
    Ścieżka prowadziła brzegiem pól i liściastego lasu porastającego górski stok, a gdy minąwszy zakręt obejrzałem się, zobaczyłem jeden z najurokliwszych widoków tego dnia i tej jesieni: słońcem rozjaśniona ścieżka znikała za zakrętem – i już to jedno: ścieżka niknąca na zakręcie, ma magnetyczną siłę przyciągania – a tam i dąb przybrany brązami pochylał się nad nią, i przestrzeń zielonego pola zamykał las, a nad nim, daleko, daleko, niebieską linią falowały szczyty górskie. Usiadłem na miedzy i pijąc kawę patrzyłem, chcąc nacieszyć się i zapamiętać. Zabrać ze sobą ten widok, kontrast odległości i kolorów, nastrój chwili, rześkie powietrze które wdychałem i ciepłą barwę liści dębu. Wszystko.
    Przecież to ten sam listopad, o którym wiosną tak niechętnie myślę – uświadomiłem sobie, zdumiony.

    Pojechałem dalej, a po drodze zatrzymała mnie grupa skał wyrastających ponad pola. Poszedłem ku nim, wszak obiecałem sobie dzień spokojny i leniwy, bez gonitwy za szczytami i kilometrami.
    Czartowskie Skały pod Myśliborzem – coś diabelnie dużo jest w Sudetach tych różnych czartowskich skał. Ciepły i silny wiatr z nad pól przywitał mnie na szczycie skał.
    Później jakaś boczna droga prowadziła mnie nie wprost do celu, do Myśliborza, a dużymi zawijasami, więc w mijanej wiosce zatrzymałem się przy sklepie spożywczym i zapytałem dwóch stojących tam piwoszy (pory roku się zmieniają i ustroje, mijają dobre lata i te gorsze, a wiejscy miłośnicy trunków wszelakich ciągle stoją przed sklepami grzejąc w dłoniach butelki – wieczni jak te góry na horyzoncie) o najkrótszą drogę tego miasteczka.
    -No tu, o! – jeden z nich pokazał palcem między drzewa – obok transformatora. Nie? – poprosił swojego kumpla o potwierdzenie.
    -No. Przy cmentarzu. Dobra droga – spojrzałem na jego półprzytomną twarz i wcale nie byłem pewny informacji, ale pojechałem.
    Dobra droga okazała się być kamienistą i wyboistą dróżką polną, po której musiałem tak meandrować fordem, aby ten nie zawisł na brzuchu, ale do Myśliborza dojechałem.
    Poznałem jedynie drobny fragment Wąwozów Myśliborskich, bo jest ich tam mnóstwo, godzinami można szwendać się cienistymi ich dnami, wspinać się na szczyty zboczy i podziwiać rozległe widoki wokół. Świetne miejsce na wędrówki w upalny letni dzień. Jest tam miejsce, z którego widać nie tylko góry będące pozostałością wulkanów, ale i coś wyjątkowego, trudno zauważalnego, coś, co często traktowane jest jako sztuczne: granicę Sudetów. Bo oto te szczyty przede mną stoją na krawędzi uskoku, za którym rozpościera się widoczna między zboczami ogromna, po odległy horyzont sięgająca, płaszczyzna pól.
    Na parking wróciłem po dwóch godzinach, mając w planach przejście masywu Okola w północnym grzbiecie Gór Kaczawskich.
    Czemu ten? Bo to jeden z najwyższych szczytów tych gór, i w moim przewodniku podany był dość zawiły (a przez to kuszący) opis dojścia poza szlakiem, nieoznaczonymi ścieżkami, na łąkę pod szczytem Okola, i zobaczenia stamtąd widoków. Miała to być druga próba, bo raz już poszedłem, w innych górach, skrótem opisanym przez autora tego przewodnika, i wyszedłem na manowce, ale postanowiłem spróbować raz jeszcze. Samochód zostawiłem przytulony prawymi kołami do brzegu głębokiego rowu przydrożnego i poszedłem. O precyzji opisu niech świadczy ten jeden fragment:
    „Na najbliższym zakręcie drogi skręcamy w prawo, opuszczamy szlak niebieski i wybieramy leśną drogę prowadzącą na wprost.”
    A chodziło tam o to, aby na zakręcie drogi iść prosto w las, w leśną drogę.
    Jakich informacji jest najwięcej w moim przewodniku? O mijanych kościołach, kapliczkach i krzyżach. Co dziwne: nie został wydany przez „Znak”. Niektórzy ludzie nie powinni brać się za pisanie przewodników, chyba że po obiektach sakralnych.
    Do łąki pod szczytem jednak doszedłem, oglądając z niej Łysą Górę wznoszącą się po drugiej stronie doliny, dalej i nieco głębiej Skopca przykrytego ciemnozieloną baranicą swoich lasów, a za nim wierzchołki masztów na szczycie sąsiedniego Barańca. Na wprost pięła się po zboczu Widoku moja, bo tyleż razy przemierzona, droga 365, mierząc wprost w błękitny stożek Śnieżki.
    Na szczycie Okola spędziłem dłuższą chwilę patrząc na odległy horyzont i rozmawiając z malarzem siedzącym na skalnej półce z wielkim kartonem rozłożonym na kolanach. Niewielki ruch głowy zmieniał najdalszą dal w najbliższą bliskość.
    Tuż obok mnie, między poszarpanymi skałami szczytu, małe drzewko jarzębiny rozpaczliwie trzymało ostatni swój liść, a u czubka buta, w szparze między kamieniami, spóźniony kwiat pochylał swoją wrzosową główkę – to był mój plan pierwszy; Łysa Góra, Widok, Skopiec – to drugi plan. Trzecim, najdalszym, była niebieska linia Karkonoszy z górującą nad nimi Śnieżką. A to wszystko oglądane dwakroć, bo własnymi oczami i oczami rysownika przedstawiającego swoje widzenie gór przed nami.
    Z Okola poszedłem niebieskim szlakiem wzdłuż długiego grzbietu zalesionego masywu, więc bez dalekich widoków, ale szedłem wśród jaskrawych plam słońca na ścieżce, pod błękitnym niebem prześwitującym między koronami świerków. Łatwa droga, słońce, nogi chętne i radość drogi we mnie. Chciałbym po prostu iść i iść bez końca tym słonecznym szlakiem, oczy mając pełne słońca, chciałbym, aby ta droga nie skończyła się. Po prawej mijałem czarne, poszarpane skały – skręciłem ku nim by poznać je bliżej. Skały były omszałe, porosłe paprociami i małymi świerkami, o dzikich, niepokojących kształtach, zda się: drzemiące stwory ogromne, które tylko patrzeć, jak otworzą ślepia i groźnie łypną na mnie. Na grzbiecie jednego z tych zaurów leżał martwy, rozkładający się świerk. Rozrzuciwszy wokół siebie rozsypujące się, próchniejące ramiona, wyglądał niczym kości ogromnej jaszczurki, albo jak martwy smok z rozprutym brzuchem.
    Las skończył się u stóp góry, ale rozpędzony szlak wybiegał spomiędzy drzew i przecinał łąkę prostą nitką. Poszedłem za nim czując polny wiatr we włosach i idąc wielkim zakolem, polami, a później wzdłuż zapomnianej przez wszystkich wioski, doszedłem do czekającego na mnie samochodu. Do zachodu słońca brakowało pół godziny. Wracać już? Pojechałem na szczyt Widoku i zaparkowałem obok znanego mi domu z balkonem wychodzącym na Kotlinę i Karkonosze; na bramie zobaczyłem ogłoszenie o jego sprzedaży. Ech, pieniądze…
    Stałem na siodle przełęczy. Na wprost mnie słońce wisiało tuż nad wierzchołkami Gór Izerskich, po lewej niebieściła się majestatycznie ogromna ściana Karkonoszy, a po drugiej stronie przełęczy ciemniał w słabym już świetle kończącego się dnia długi masyw Okola; pod jego szczytem jaśniała jeszcze nieregularna plama polany.
    Jeszcze jedna moja, bo znana i rozpoznawana góra.

    29.01.12
    Na rynek uśpionego jeszcze Wlenia wjechałem, gdy noc ledwie zaczęła ustępować miejsca dniowi. Kwadrat kamieniczek, oświetlona choinka, ciepłe, przyciągające wzrok światło lamp ulicznych i pustka. Cofnąłem fotel by dokonać karkołomnej operacji założenia butów górskich i ochraniaczy, gdy zobaczyłem dwoje idących ludzi. Otworzyłem drzwi chcąc zapytać się przechodniów o kościół, a tym samym o początek mojej drogi, i w tej chwili mroźne powietrze uderzyło mnie taranem; przez głowę przeleciała myśl o powrocie do samochodu i jeździe do domu, ale byłem dzielny i myśl zignorowałem. Może pokazany mi widok kościelnej wieży z Górą Zamkową wznoszącą się w tle dodał mi animuszu? Możliwe.
    Szedłem jak na szczudłach w zmrożonych butach w których ten cud-wynalazek, pianka dopasowująca się do stopy, była tak stwardniała z zimna, że długo trwało nim zmiękła i dopasowała się. Niestety, wieża wieńcząca okazałe ruiny zamku na szczycie góry była niedostępna z powodu remontu; w ten sposób pozbawiony zostałem panoramicznego widoku na Góry Kaczawskie i Karkonosze, ale został mi widok zimowego, czerwonego wśród bieli i czerni, wschodu słońca oglądanego ze szczytu, pomiędzy zmarzniętymi i nieruchomymi drzewami. Kiedyś wrócę tam i ze szczytu wiekowych murów zamku zobaczę Dal; wrócę, bo one wszystkie, te nie poznane z różnych powodów widoki, czekają na mnie, a ja na nich.
    Zszedłem ku szosie mijając uroczy dworek, minąłem ostatnie domy nieznanej wsi i zobaczyłem jeden z tak wielu prawdziwie kaczawskich widoków: zbocze niewysokiej góry z czerniejącymi między drzewami skałami o zadziwiających formach, po drugiej stronie otwarta przestrzeń pól, a na stokach łagodnych wzgórz ciche kępy drzew. Szlak parokrotnie tego dnia prowadził mnie bocznymi dróżkami szerokości dwóch kroków, tymi dróżkami, których nawet na mapach trudno znaleźć, a które najbliżej są pól i lasów, ludzi i ich domów; dróżkami śmiało wrzynającymi się w zbocza gór, pnącymi się odważnie stromymi serpentynami, mijającymi ostrymi zakrętami czarne skały na szczycie i pędzącymi w dół, ku kolejnej wiosce, ku dwóm domkom ukrytym w fałdzie ziemi, wśród drzew.
    Kapryśne to dróżki i nieprzewidywalne w swoim biegu, dróżki potrafiące zniknąć za kolejnym zakrętem, zamienić się w polną lub leśną drogę chowającą się między drzewami dwiema swoimi koleinami błyszczącymi lodem zamarzniętych kałuż. Szedłem prowadzony taką dróżką, czasami niemal zaglądając w okna domów stojących tuż przy niej, czasami rozglądając się wokół w poszukiwaniu ludzkich śladów na otwartej przestrzeni dzikich łąk zamkniętych czarną ścianą lasu.
    Gdy wchodziłem między drzewa lasu - cichło. Zmieniały się odgłosy moich kroków, stając się mniej stukające, a bardziej wielobrzmiące szelestem liści, trzaskiem łamanych gałęzi, turkotem poruszonych kamieni, chrzęstem zmarzniętego śniegu.
    Kolejny las, towarzysz szlaku, zostawił mnie samego na brzegu pól, a ścieżka zginęła pod dziewiczym śniegiem, zmarzniętym i chrzęszczącym. Szedłem prosto przed siebie, wyciągałem mapę, czytałem ją, skręcałem nieco w prawo i dalej szedłem w zapadającym się śniegu, na szczęście płytkim. Niskie słońce zapalało na nim miriady iskierek, ale nie przebijało mglistej opończy mroźnego dnia: szczyty wokół były ledwie niewyraźnym domysłem na tle nieba. Wielka połać pól wznosiła się łagodnie po zboczu pagóra odsłaniając najpierw odległe zbocze po drugiej stronie doliny, a później samotnie stojący dom. Zatrzymałem się zdumiony, a po głowie przelatywały mi dawne wspomnienia bez obrazów, właściwie nastroje, wrażenia, a może samo ciepło przywoływane widzianym obrazem: z komina domu wznosiła się niemal pionowa, jasna smuga dymu. Wokół zmrożony, czarno-biały świat zimowy, i ten dym – jak symbol domowego ciepła…
    Napaliła w piecu i gotuje obiad, co raz wyglądając przez okno… Czy on też ma przyjść tymi polami? Myśliwy wracający z łowów idzie dźwigając na karku łanię i cieszy się na myśl o swojej żonie i powrocie do niej. Może ona widzi mnie i myśli o nim, że zmarznięty będzie i zmęczony. Czy martwi się o niego?
    Dom był nowy, bogaty, a przed nim stała terenowa Toyota. Szyby samochodu nie były zmarznięte, jakby niedawno nim jechano. Jej właściciel raczej nie przynosi żonie zdobyczy na ramionach…
    Minąłem dom patrząc w okna, ale nie zobaczyłem jej.
    Szlak wyprowadził mnie na szosę obsadzoną jaworami, między pofałdowane zbocza pagórów z kępami drzew otulających domy w dolince. Jak tamtego dnia w Walii, gdy jakąś boczną drogą przebijałem się ciężarówką – dalekie wspomnienie.
    Zszedłem z drogi między opłotki ostatnich domów i już po chwili byłem w innym świecie, idąc dnem głębokiego wąwozu. Po obu stronach wznosiły się na 50 i 100 metrów strome, szaro-brunatne zbocza górskie najeżone skałami, poprzegradzane zwalonymi drzewami, ponure i dzikie. Pociemniało. Ciszę wyparł głośny szum szybkiego strumienia skaczącego po kamieniach.
    Zszedłem na jego brzeg i zagapiłem się.
    Źdźbła traw i badyli sterczały zamienione w grubaśne, mlecznobiałe stalagmity, sople przezroczystych niczym kryształ stalaktytów zwisały ze skał i gałęzi, a głazy wystające ponad wodę wystrojone były po królewsku połyskliwymi draperiami bulwiastych, fantastycznych narośli szklanych mieniących się diamentowo nawet tutaj, na dnie ciemnego wąwozu.
    Wyszedłem z wąwozu widząc przed sobą szczyt Czyżyka, którego zbocze, jak później zobaczyłem, przebija tunel kolei – raczej rzadka u nas alpejska atrakcja. Wąską ścieżką z trudem szukającą miejsca dla siebie między stromymi zboczami górskimi a brzegiem Bobru, z konieczności sprawdzając po drodze nieprzemakalność moich butów na rozlanym szeroko strumieniu, doszedłem do Zapory Pilchowickiej, wiekowej już konstrukcji inżynierskiej, ale wciąż czyniącej wrażenie. Miejsce to pierwotnie wyznaczało jeden z punktów mojej dzisiejszej drogi, ale późna już pora, a nade wszystko obawa co do możliwości dotarcia – zgodnie z planem – autostopem lub autobusem do Wlenia, skróciły trasę: idąc wzdłuż jeziora utworzonego przez zaporę, dotarłem do szosy, gdzie nadspodziewanie szybko złapałem okazję. Mając dodatkowe dwie godziny czasu poszedłem kawałek za miasto żółtym szlakiem w kierunku wioski Tarczyn, skuszony informacją o pięknych i rozległych widokach ze szlaku. Gdy dróżka wspięła się na nagi grzbiet wzniesienia, uderzył we mnie przenikliwy i silny wiatr przeszywający głowę na wylot, jakbym nie miał naciągniętej na uszy czapki, ale reszta ubrania stawiła skuteczny opór mroźnej nawałnicy. Widoki… tyle widziałem, aby wyobrazić sobie ich uroki w przejrzystym powietrzu; dołączam w ten sposób tamto miejsce do mojej listy widoków czekających na mnie.
    Za tydzień i za dwa nie pojadę, nie mogę, ale za trzy tygodnie wrócę tutaj. Wrócę, bo mimo iż uroda gór zimowych jest trudniejsza w odbiorze, to jednak gdy się ją dostrzeże, niechby tylko w tej niewielkiej poznanej części, trudno o niej zapomnieć.

    19.02.2012
    Już na ostatniej wyprawie w góry wiedziałem, że następna także będzie w Kaczawskie. Te niewysokie góry podobają mi się, ale trudno mi powiedzieć dlaczego; może znajduję w nich wyciszoną nostalgię? Taką pogodzoną z niemożnością swojego zaspokojenia i jednocześnie niosącą pocieszenie? To możliwe.
    Kłopotem jednodniowych wypraw jest takie ustalenie trasy, aby nie wracać tą samą drogą do samochodu; chciałbym pójść tutaj i tam, zrobić wielkie koło, zamykając w nim wszystkie miejsce niewidziane i kuszące, ale możliwości tak mało.. Postanowiłem wyjść z Wojcieszowa żółtym szlakiem na Żelaźniak, wrócić niebieskim, a później znaleźć w końcu jaskinię Walońską i ponownie odwiedzić Wielisławkę.
    Poznałem już trochę tych małych miejscowości sudeckich zagubionych wśród gór, na końcu dziurawej drogi; wiele z nich jest biednych, czasami na pół wymarłych, o obcej, bo starej i niemieckiej jeszcze zabudowie. Ich wspólną cechą jest także uderzający kontrast: obok ślicznych, odnowionych budynków o oryginalnej urodzie, stoją stare, obdrapane, nierzadko opuszczone i rozpadające się, jakby niechciane, domy bez właścicieli. Smutne to dla mnie obrazy, gdy uświadomię sobie, że poprzedni właściciele tych terenów chcieli tutaj mieszkać i potrafili dobrze gospodarzyć, a nam jakby gorzej to wychodzi. Ostatnim budynkiem przy moim szlaku był duży ośrodek wypoczynkowy zbudowany w latach siedemdziesiątych; budynek patrzył na mnie dziesiątkami pustych i ciemnych okien. Pewnie ma teraz prywatnego właściciela, który nie bardzo wie co ma zrobić z tym nabytkiem, ponieważ o jego zapełnieniu gośćmi może tylko pomarzyć. To nierzadki tutaj widok.
    Gdy wyjeżdżałem z Leszna, padał deszcz. Padał gdy przyjechałem, gdy szedłem też; padał prawie cały dzień. Buty mieszały rzadkie błotko śniegowe, ale trzymały się dzielnie.
    Przy łatwym szlaku, jak to w tych górach szlaku, bo przy leniwie wznoszącej się dróżce szutrowej, zobaczyłem czerniejące wejście do lochu czy opuszczonej piwnicy, a w środku, w grocie wykutej w skale, zobaczyłem cały las pięknych, równych, mlecznobiałych stalagmitów lodowych, z których największe przewyższały metr swoją wysokością. Zadziwiające są twory przyrody.
    Po godzinnym marszu, gdy wydawało mi się, że daleko już jestem od ludzkich siedzib, w górze, między drzewami zobaczyłem… dach domu. Po chwili wszedłem do najdziwniejszej wioski jaką widziałem: do Radzimowic. Wąska stróżka asfaltu ostro wspinającego się do osady kończyła się na małym placu otoczonym kilkoma budynkami o dziwnej konstrukcji, bo łączącymi funkcje mieszkalne z gospodarczymi. Na wprost siebie rozlatujący się już dom i drugi, wyremontowany, pomalowany jak cukiereczek, z drewnianymi okiennicami zza których, zdawałoby się, zaraz wychyli się babcia czekająca na Czerwonego Kapturka. Wyraźnie widać zmianę charakteru osady z pierwotnie zapewne pasterskiej i rolniczej, na wypoczynkową, letniskową. Na środku placu siedział wilczur przyglądający się mi spokojnie, a obok stał samochód z łańcuchami na kołach. Wystarczyło zrobić parę kroków, by znaleźć się poza osadą i móc podziwiać rozległe widoki wokół. Najprawdziwsze, kaczawskie, piękne widoki łagodnych wzgórz, maleńkich domków rozsianych w dolinach i czarnych z tej odległości gór zamykających horyzont.
    Szlak ku Żelaźniakowi prowadził odsłoniętym stokiem góry, wyżej porośniętej lasem. Szedłem w głębokim śniegu patrząc w dolinę i na wielką białą połać łąki przede mną, próbując wyobrazić sobie, jak tutaj jest wiosną lub latem, gdy ta łąka pyszni się kolorami i zapachami kwitnienia, dyszy upałem, szumi pszczołami i chłodzi się powiewami wiatru falującego morzem traw wokół. Usiadłbym na brzegu lasu, wziął źdźbło trawy w usta i patrzyłbym w dal lub pod nogi, na biedronkę zdobywającą swój szczyt na łodydze polnego kwiatu…
    Już bez szlaku (który i tak zgubił mi się na łące) skręciłem ku górze mając nadzieję na płytszy śnieg między drzewami – próżną nadzieję, jak się okazało. Mozolnie piąłem się pod górę wyciągając stopy ze śniegu po kolana, aż w końcu doszedłem do przecinki, też zasypanej, ale o równiejszej powierzchni. Prowadziła poziomo, jakby opasując szczyt góry; szedłem nią dalej i dalej chcąc znaleźć jakieś przejście w gęstwinie świerków, ale w końcu poddałem się uznając, iż zaznaczone na mapie miejsce widokowe nie jest wbrew lokalizacji znaku na szczycie, a niżej, na stoku, na skraju lasu i łąki. Zawróciłem obiecując sobie wrócić tutaj jesienią i spróbować raz jeszcze dostać się na szczyt.
    Gdzieś tam miałem zabawne spotkanie. Spomiędzy drzew wyszła na dróżkę kuna, a ja zatrzymałem się nie chcąc jej spłoszyć. Zwierzę szło sobie spokojnie, rozglądając się wokół; szło wprost na mnie, a gdy było już o parę kroków, spojrzało na mnie przelotnie, widziałem wzrok obojętnie prześlizgujący się po mnie, i skręciło na drugą stronę przecinki. Kuna zrobiła jeszcze dwa kroki, gdy najwyraźniej dotarło do niej to, co widziała, bo szybkim, przestraszonym ruchem głowy ponownie spojrzała na mnie i poderwała się do biegu. Wskoczyła na najbliższe drzewo i tam, już bezpiecznie, uważnie patrzyła na mnie.
    W swoich ruchach, w zachowaniu, miała coś bardzo ludzkiego; wyobrażałem sobie dziecko spacerujące po lesie, w przekonaniu zupełnej samotności na tym odludziu beztrosko gapiące się wokół, jego spóźnione spostrzeżenie mnie, zaskoczenie, przestrach. Zupełnie jak ta kuna.
    W Radzimowicach skręciłem w niebieski szlak, zgodnie z planem powrotu inną drogą. Najpierw prowadził jedyną szosą wiodącą do wioski, ale już po paruset metrach skręcił na wielką płaszczyznę białych, zaśnieżonych pól. Stałem na brzegu szosy próbując znaleźć w oddali miejsca, gdzie na drzewach mogłem spodziewać się znaków szlaku, w końcu pomyślałem, że przecież skał i zapadlisk przysypanych śniegiem tutaj nie ma i mogę dojść do Wojcieszowa według mapy. Poszedłem. Po paru krokach zapadłem się po kolana, jeszcze raz oceniłem wielkość pól przede mną i zawróciłem. Wróciłem znanym mi, nie zawianym śniegiem, szlakiem żółtym.
    Było już po południu, gdy przyjechałem do Pogórek, wioski u stóp Skopca, Ogiera i Maślaka, na stokach którego kryła się Jaskinia Walońska. Spodziewałem się jakiegoś znaku, drogowskazu, ale nic nie znalazłem. Zapytany o drogę przechodzień powiedział, że nie jest w stanie wytłumaczyć mi drogę, że tak czy inaczej zabłądzę. Jechać dalej? Stok góry był blisko i nie był wielki, a trudność w odnalezieniu jaskini kusiła. Drugi zapytany przechodzień był bardziej konkretny i dał mi dwie wskazówki. Pokręciłem się jeszcze chwilę szukając miejsca na zaparkowanie oraz drogi między domami – i przez zaśnieżone pole poszedłem ku linii drzew, gdzie miałem znaleźć drogę w stronę góry. Była: błotnista, miejscami zasypana skośnymi muldami nawianych zasp, ale była. Dalej poszło nadspodziewanie łatwo, bo już po dwóch kwadransach stałem przed czarnymi skałami z jeszcze bardziej czarną, częściowo zasypaną śniegiem, dziurą wejścia do jaskini, dumny z siebie jak cholera: znalazłem! Sama jaskinia okazała się być malutka, chyba nie więcej jak 10 metrów długości ciasnego i niskiego korytarza, a ja przy wejściu, wyciągając latarkę i pieczołowicie ustawiając plecak w załomie skał, szykowałem się do wyprawy w głąb ziemi.
    Teraz trzeci mój cel, oczekiwany z radością i tęsknotą: miejsce na zboczu Wielisławki, które w piękny, słoneczny dzień listopadowy tak mnie zachwyciło. Nieoznakowaną drogę wokół góry pamiętałem dobrze. Tak mi się wydawało.
    Na miejscu po raz kolejny przekonałem się, że ta sama droga oglądana z drugiej strony pokazuje inne, nieznane wcześniej oblicze: minąłem dwa pamiętane punkty orientacyjne, a później… później zgubiłem ścieżynkę zasypaną śniegiem. Przedzierałem się przez jakieś chaszcze, gęsty młodniak, szedłem wzdłuż ogrodzenia szkółki leśnej, zatrzymywałem się, rozglądałem i wybierałem kierunek w górę myśląc o wejściu na szczyt by tam odnaleźć ścieżkę. W końcu kształt wzgórz widocznych między drzewami wydał się mi znajomy, poszedłem więc w tamtą stronę ucieszony, że jednak dość szybko odnalazłem szukane miejsce, gdy nagle wzrok mój przyciągnęły świeże ślady butów na śniegu. Wiedziony skojarzeniem, przystawiłem przy nich but: to były moje ślady, a prowadziły w przeciwną stronę... Przez chwilę chciałem iść w tamtą stronę aby zobaczyć w którym miejscu wybrałem niewłaściwą drogę i jakim cudem zatoczyłem koło, ale ciekawość mojego miejsca, odczuwane już zmęczenie i późna pora, kazały mi iść na brzeg lasu.
    Tak, to było to miejsce – ucieszyłem się w pierwszej chwili. Na pewno? – rozejrzałem się. Droga na skraju lasu, dąb pochylający się nad jej zakrętem, pole… Moje miejsce? Pole było wtedy zielone oziminą, dzisiaj jest białe śniegiem, dobrze, ale te góry zamykające horyzont jakieś inne, droga… czy wtedy była tak błotnista, a las taki szary i smutny? Tyle razy oglądane w myślach moje miejsce... Tutaj siedziałem patrząc na ciepły brąz liści dębu, zieleń pól i niebieskość dalekich gór, na grę kolorów słonecznej jesieni, a teraz… teraz niby wszystko takie samo, a takie inne. Stałem i rozglądałem się, mając żal do siebie o odczuwany zawód.
    Ludzie mówią, że Zima jest złośliwą staruchą z dużym nosem, na którym rośnie owłosiona brodawka, a ja buntuję się i zaprzeczam. Ona nie tylko nie jest stara, ale jest i ładną kobietą, tyle że dużo w niej smutku samotności przeradzającego się w gorzką żałość. To wtedy, wkurzona, sypie na nas śniegiem gnanym przenikliwymi wiatrami, ale która kobieta nie byłaby wkurzona, gdyby ciągle musiała tyle wysłuchiwać o sobie, co ona, niedoceniana i wiecznie krytykowana? W Australii chwalą ją jako piękną – i tam taką ona jest - właśnie dlatego, że słucha pochwał!
    Patrzyłem na garść skulonych, drżących, zeschłych liści rozpaczliwie trzymających się drzewa, i wspomniałem swoją czułość na widok pierwszych zmarszczek na twarzy bliskiej mi osoby. Przecież to moje miejsce, to samo, które jesienią tak mnie oczarowało! – zaprotestowałem.
    Poczułem, że żal gdzieś sobie poszedł, a w jego miejsce pojawiła się ulga. Innym już wzrokiem rozejrzałem się obiecując sobie wrócić tutaj jeszcze nie raz.
    Wracając do samochodu, odwiedziłem Wielkie Organy. Organisty nie zastałem, ale w końcu mogłem zrobić urwisku kilka swoich zdjęć.

    18.03.2012
    Gdy dowiedziałem się o planowanej słonecznej pogodzie, przestawiłem budzik o pół godziny wstecz, na trzecią. Chciałem wykorzystać ten dzień cały, od świtu do zmierzchu, ponownie w Górach Kaczawskich. Zastanawiając się nad powodem ich wyboru, wspomniałem moje wędrowanie po Górach Świętokrzyskich wiele lat temu i zauroczenie tymi górami. Chyba właśnie tego rodzaju góry: niskie, z wioskami w dolinach, z otwartymi przestrzeniami pól pnących się po łagodnych zboczach poznaczonych ścieżkami i dróżkami którymi tak miło się wędruje ze słońcem na twarzy i wiatrem we włosach, takie góry podobają mi się.
    Surowość i majestat skalistych gór Tatr ma wielką siłę oddziaływania, ale jakoś inaczej. One są jak ta piękna kobieta z wybiegu dla modelek: nie tylko poza zasięgiem, ale i chyba nieco chłodne, podczas gdy tamte są moje i dla mnie, swojskie i ciepłe; gdy uśmiechnę się do nich, one uśmiechną się do mnie.
    Więc trasa w Górach Kaczawskich: z Wlenia żółtym (w dalszej części drogi niebieskim) szlakiem do Tarczyna, dalej przez szczyty Babiniec i Rogatkę oraz miejscowość Orzechowice dojść do wioski Chrośnica; przejść w poprzek Chrośnickie Kopy, wyjść we wsi Płoszczyna, i dalej czarnym szlakiem via Czernica dojść do Wlenia. Doszedłem, ale nieco inną drogą, za co nie winię braku oznaczeń ani nawet swojego gapiostwa, bo dzięki nim poznałem drogę o wyjątkowych walorach widokowych. Wiele już razy myślałem o zrobieniu tej pętli, ale zdecydowałem się dopiero dzisiaj; dzięki tej decyzji przeszedłem jedną z najładniejszych tras w Sudetach.
    Ab ovo.:
    Na rynku we Wleniu byłem jeszcze przed godziną szóstą, a krótko później poszedłem żółtym szlakiem na wschód, na spotkanie słońca. Spotkaliśmy się przed szczytem wzniesienia, blisko wioski Tarczyn: szedłem drogą pod górę, gdy między czarnymi pniami drzew, przy samej ziemi, słońce zajaśniało nagle świecąc mi prosto w twarz – i tak zostało, bo idąc wielkim łukiem w prawo, miałem je przed sobą niemal cały dzień - w nagrodę za te wszystkie szare dni zimowe.
    Niemal cała ta trasa chwaliła się przede mną urokliwymi widokami dali, i to nie z jednego miejsca widokowego, jak to bywa w Sudetach; często szedłem odkrytymi grzbietami wzniesień lub ich stokami, a mój wzrok biegł swobodnie ku odległym horyzontom.
    Tak było już na pierwszym wzniesieniu w okolicach Tarczyna, z którego po raz pierwszy zobaczyłem widok oglądany dzisiaj z niemal całej trasy: bliskie pola w młodej, jaskrawej zieleni ozimin, ciemne wzgórza na drugim planie, i daleko, daleko, biało-niebieskie Karkonosze i Góry Izerskie. Falista, wysoka ściana Karkonoszy zaczynała się z lewej stożkiem Śnieżki, dalej ku zachodowi widziałem wyraźne nawet z tej odległości dwie wielkie wyrwy Śnieżnych Kotłów oddzielonych ostrą linią grani, nad nią budynek stacji nadawczej niczym bladoniebieski łepek zapałki, a przy nich mały stożek Wielkiego Szyszaka. Szrenica ciągle chwaliła się białymi nitkami swoich tras narciarskich, a jeszcze bardziej na prawo Wysoki Kamień wystawał białym punktem ponad równą linię wierzchowiny Gór Izerskich.
    To na południu, a z przeciwnej strony wzrok przyciągała Ostrzyca ostrząca (na mnie!) skalne zbocza ponad niskimi pagórami przedgórza.
    Cały czas szedłem ku Tarczynowi i gdy minąłem go idąc zboczem Tarczynki, widoki te szły ze mną, wystarczyło odwrócić głowę by widzieć ośnieżone przepaście Kotłów. Czasami patrząc na nie przypominała mi się pewna reklama czekolady: na zieloniutkiej łące pasące się krowy, a w głębi ośnieżone, niebieskawe odległością skalne turnie. Brakowało tylko krów, chociaż gdzieś na zboczu Chrośnickich Kop widziałem stado. Wioska Tarczyn to ledwie kilka domów, ale chyba próżno byłoby szukać tam rolników, bo ta wioska, jak wiele innych w Sudetach, by wymienić tylko nieodległe Radzimowice, zmienia swój charakter z miejscowości rolniczej na wypoczynkową. Ostatni dom wioski patrzy swoimi dużymi oknami w dolinę zamkniętą z drugiej strony majestatyczną ścianą Karkonoszy; cóż się dziwić nowym właścicielom? Też chciałbym mieć dom z takim widokiem, dom na łagodnym stoku góry, o dwa kroki od lasu, na końcu cichej drogi…
    Żółty szlak jest bardzo słabo oznaczony, w rezultacie już na początku drogi wracałem się kilometr, bo dróżka którą szedłem, zrazu tak wyraźna, rozpłynęła się na skraju lasu stromo opadającego w ciemną dolinę; szlaku widocznie zapomniano zaznaczyć. Kilka razy zatrzymywałem się, bezradny, na rozwidleniu dróg daremnie szukając znaków, ale wspierając się mapami udawało się (na ogół) wybrać właściwą drogę. Później tak samo miałem z czarnym szlakiem, a za to niebieski oznaczony jest dobrze, właściwie wzorowo.
    Wielkich lasów na moim szlaku nie ma, laski ledwie, w które wchodzi się z przyjemnością jak do prześwietlonej słońcem świątyni Natury z dróżkami. Oto koniec lasu, już widać otwartą przestrzeń, droga przyśpiesza i zostawiając mnie wybiega spomiędzy drzew radosna, roześmiana, ledwie dotykająca zielonych pól. Pijana słońcem i wiatrem zatacza meandry i pędzi w dół po stoku, a ja idę ze wzrokiem w nią utkwionym i uśmiecham się bezwiednie w odpowiedzi na jej radość.
    Słońce! Miałem je na twarzy, czułem na nagich ramionach. Słońce - uśmiech świata i jego czar. Kiedyś w sklepie potrąciła mnie kobieta. Odwróciła się do mnie i bez słów, samym uśmiechem, przeprosiła, a ja, olśniony, zapragnąłem iść za nią w nadziei zobaczenia jej cudownego uśmiechu raz jeszcze. Uśmiech kobiety i słońce potrafią w jednej chwili odmienić świat.
    Gdy wychodziłem na szlak, miałem na sobie dwa swetry pod wiatrówką (oj, przepraszam, teraz nie ma już wiatrówek, teraz są windsoppery), a w miarę upływu godzin plecak pęczniał zdejmowanym ubraniem; większość dnia szedłem mając na sobie, po raz pierwszy w tym roku, tylko podkoszulek z krótkimi rękawami i nareszcie gołą głowę. Nieomal zapomniałem jak miło jest czuć polny wiatr we włosach i słuchać skowronków. Dzisiaj udało się zobaczyć je, małych, niepozornych śpiewaków polnych, których arie tak jednoznacznie kojarzą mi się z latem i dzieciństwem spędzonym na wsi.
    Szedłem obserwując przemiany krajobrazu wokół mnie. Najszybciej zmieniała się droga: wchodziła w las, opuszczała go dla pól, biegła przez chwilę wzdłuż strumienia, zagłębiała się w niskie wąwozy ocienione starymi drzewami, znikała za garbem ziemi lub na zakręcie i po chwili znowu odnajdywała się, albo rozpływała się bez śladu w morzu starych, zeszłorocznych jeszcze traw. Dalej, na drugim planie, zmiany zachodziły statecznie i powoli: gdy ukazał się przede mną ciemny swoimi lasami Leśniak, szedł przede mną dwie godziny nim pozwolił się wyminąć; później, gdy przeszedłszy lasy Chrośnickich Kop wyszedłem na otwartą przestrzeń, zaskoczył mnie widok wyniosłej góry na wprost, ponad domami wioski Płoszczyna. Stromiec, nazwa dobrze dobrana do góry, towarzyszył mi przez kilka godzin mojej wędrówki, a jedynie na co się zdecydował, to wolne przesuwanie się na tle najdalszych gór, Karkonoszy. Te, zajmując kraniec horyzontu, były niemal niezmienne; obojętne na kilometry mojej trasy, tkwiły bladoniebieską ścianą na południu i tylko raz udało mi się je przyłapać na ruchu.: Gdy minąłem wioskę Czernicę nie widziałem ich, dopiero nieco wyżej zobaczyłem czubek Śnieżki między dwoma nieznanymi szczytami. Ledwie wystawał, jakby nie był szczytem królowej Sudetów, a małą i bezimienną górą; dopiero mój marsz pod górę wymusił na nim wznoszenie się, później stopniowe odsłanianie i wypiętrzanie i całej linii Karkonoszy.
    Znane aż do banalności zjawisko perspektywy, tworzenia z naszego miejsca patrzenia centrum świata wokół nas, ale przecież zjawisko to jest w istocie zadziwiające zniekształceniami oglądanego świata i jego najgłębszymi przemianami uruchamianymi naszym przemieszczaniem się.
    W Chrośnicy świadomie zboczyłem ze szlaku i wszedłem na szczyt Kopy. Marsz bez szlaku, tylko według mapy, na której polne dróżki i ścieżki zaznaczone się niedokładnie lub wcale, ma swoisty urok przygody.: Czy dobrze idę? Gdzie wyjdę? Czy będzie przejście za tamtym wzniesieniem? Przeszedłem. Dalej była urocza przełęcz, strumień kręcący się w pobliżu mojej drogi i szepczący jej coś do ucha, a gdy na brzegu lasu znaki kazały mi schodzić żlebem, poszedłem prosto widząc między drzewami Stromiec wśród pól, i tam, na brzegu leśnego duktu i asfaltowej drogi, znalazłem źródło strzelające obwitą strugą zimnej wody wprost ze skał zbocza; rozkosznie jest w ciepły dzień zmyć z twarzy zmęczenie źródlaną wodą i poczuć w ustach jej świeżość.
    Czarny szlak za Czernicą tylko nominalnie jest oznaczony. Nie wiem kiedy z niego zszedłem. Co prawda mój cień przede mną nie pasował mi, jego miejsce wydawało się być bardziej na prawo, ale może dalej droga skręci we właściwą stronę? – myślałem. Gdy Stromiec i Czernicka Góra ustawiły się w rządku, a takiego ich porządku z mojej trasy nie powinienem widzieć, uznałem, że chyba coś nie tak jest z moją mapą. A tak w ogóle, to czym się przejmować, skoro droga tak piękna? Szła łagodnie w górę brzegiem lasu i rozległych pół zielonych oziminą, za mną rosły Karkonosze, a po prawej powoli obracały się szczyty Chrośnickich Kop, ukazując wcześniej ukryte przede mną stoki i wysokie hale. Szedłem. Słońce świeciło. Czegoż trzeba było mi więcej?
    Na szczycie spotkałem… żółty szlak. Doszedłem do góry Babiniec, około pięciu kilometrów od Wlenia. Nie zirytowałem się. Ruszyłem w stronę miasta zadowolony z drogi przede mną i z jej widoków. Na tym samym grzbiecie w pobliżu Wlenia, na którym rozpoczynałem dzień, obserwowałem jego koniec malowany pastelą: subtelne przemiany kolorów perłowych, szarych, srebrzystych i złotych były po prostu piękne. Na zdjęciach jak zwykle prawie nic z tej symfonii nie widać:(
    W drodze powrotnej zatrzymałem się na chwilę w pobliżu Ostrzycy, aby chociaż rzucić na nią okiem. Gdy pomiędzy nagimi i rzadkimi drzewami zobaczyłem strome skały szczytu, wiedziałem, że wejdę na tę górę gdy tylko będę mógł ponownie przyjechać w Kaczawskie. Wiedziałem też, że tym razem nie tyle dla widoków, co… właśnie!, jak wyrazić to dziwne pragnienie pójścia tam, gdzie kiedyś otwarta gardziel ziemi zionęła ogniem swoich wnętrzności? Chciałem wejść na szczyt zastygłej w bazalt magmy, jedynej pozostałości po wulkanicznej górze, której już po prostu nie ma. Został tylko ten nek - stary i niezniszczalny jak Chronos – gdy wszystko wokół uległo odwiecznym prawom metamorfoz.

    31.03.12
    Jutro jadę w Góry Kaczawskie po raz ostatni przed półroczną przerwą. Od wielu już dni cieszę się jak dziecko myśląc o tym wjeździe. Popołudniu, wróciwszy ze sklepu, słuchając Vivaldiego grającego mi na mandolinie, robiłem kanapki na jutrzejszy dzień. Byłem we wspaniałym nastroju pamiętanym z przed wielu laty, z letnich i radosnych dni młodości.

    01.04.12
    W ostatniej chwili zobaczyłem oświetloną reflektorami samochodu tablicę informacyjną ustawioną na brzegu bocznej uliczki. Skręciłem, minąłem parę domów i już po chwili uliczka stała się szutrową drogą biegnącą polami. Z ciemności wyłaniały się jakieś dalekie i niewyraźne kształty niczym majaczenia, bliżej mijałem pnie drzew wydobytych światłami reflektorów z niebytu, a jeszcze bliżej, przed maską samochodu, kałuże straszyły mojego forda nieznaną głębokością. Po kilometrze drzewa rozbiegły się i na wprost zobaczyłem niebieską tablicę parkingu. Dojechałem.
    Buty zakładałem w mdłym świetle sączącym się z żarówki u sufitu, bardziej macając haczyki sznurówek niż je widząc; założyłem ochraniacze, wsadziłem w kieszeń czapkę i rękawice, jeszcze wypiłem łyk gorącej kawy, by w końcu wygramolić się z samochodu. Rząd drzew wskazywał drogę biegnącą lekko pod górę. Założyłem plecak i spojrzałem na zegarek: była 5.50.
    Najpierw w szarościach, później coraz bardziej w kolorach blednących granatów, wstawał dzień przyciśnięty zwałami ciemnych chmur. Zaspany jeszcze las przecierał oczy, bez entuzjazmu witając nowy dzień.
    Szedłem. Pod nogami mlaskało błoto lub chrzęściły kamienie; czarne, nagie, reumatycznie pokrzywione drzewa tkwiły zastygłe w zimowym bezruchu, a stare, żółtawe trawy przyprószone były wczorajszym śniegiem.
    Szedłem. Czy ja nie wyjechałem zbyt wcześnie? – myślałem nad swoją zachłannością gór.
    Na końcu ścieżki wykutej w bazalcie góry, u szczytu, wśród czarnych skał i powykręcanych pni drzew, dopadł mnie zimny, szarpiący wiatr. Naciągnąłem głębiej na uszy czapkę i wszedłszy na najwyższą skałę rozejrzałem się.
    Byłem na Ostrzycy w Górach Kaczawskich.
    Dwa pierwsze rozpoznane miejsca to długi masyw Leśniaka i Okola, oraz przecięta na pół góra Wilkołak pod Złotoryją. Resztę gór długo identyfikowałem, nie zawsze skutecznie, odwracając się plecami do wiatru i uspokajając mapę wyrywającą się z rąk. Widok jest tam prawdziwie panoramiczny, bo w pełnym okręgu, a przy dobrej widoczności także rozległy: od Karkonoszy na południu, po równiny stykające się z niebem gdzieś w okolicach Legnicy. Dane mi było widzieć czarno-granatowy świt chmurnego dnia. Patrzyłem na wschód, na ledwie widoczną linię jasności rozcinającą szare niebo ponad wzgórzami, wśród których powinna być moja Wielisławka, patrzyłem jakby z wyrzutem, z zawodem: jakże miło byłoby posiedzieć tutaj na kamieniach w pogodny i ciepły dzień!
    Wielisławkę zobaczyłem jeszcze dzisiaj, w jakże odmienionym końcu tego dnia.

    Gdy krótko po dziewiątej wyjechałem w stronę Janówka u stóp Chrośnickich Kop, między chmurami przybywało błękitu. Na łuku drogi zobaczyłem ją: stała poprószona słońcem, milcząca i nieruchoma, czekająca na moje spojrzenie, pewna siebie i mojej reakcji. W tej jednej chwili wspomniałem kobiety które kiedyś kochałem i do których wracałem stęskniony i niesyty ich magnetycznego uroku; one i góra zjednoczyły się w podziwie, poczułem w sobie pragnienie powrotu do niej, takiej pięknej i czekającej na mnie, ale znikła mi na kolejnym zakręcie drogi i czar prysł. Przez resztę dnia widząc ją, widziałem po prostu górę, ale ona nie poddawała się i wieczorem zawołała mnie raz jeszcze.

    W Janówku, małej i sennej wiosce schowanej w dolinie u stóp Chrośnickich Kop, rozglądałem się po zboczach w poszukiwaniu ładnej trasy pod górę, w końcu wybrałem drogę na chybił trafił, a ta szybko skończyła się pod zamkniętą brama gospodarstwa:), przeszedłem więc pole w poprzek i znalazłem inną. Plan był prosty: wejść na Ptasią, górę widoczną z mojej poprzedniej trasy, wznoszącą swój odkryty szczyt ponad przylepioną do niej Czernicką Górę. Tam nie ma szlaku, a bardzo korciło mnie wyzwanie znalezienia szczytu, bowiem trudno jest rozpoznać go stojąc na nim, skoro zna się tylko jeden jego obraz – oglądany z doliny. Góry mają tyle oblicz, ile miejsc z których patrzy się na nie. Ileż to razy zaskoczony byłem rezultatami czytania mapy, bo okazywało się, że ta wielka góra zasłaniająca sobą drugą górę, tak naprawdę jest od niej sporo mniejsza, tyle że ja patrzę na nią z bliska. A ileż to razy nie rozpoznałem góry znanej mi, bo patrzyłem na nią z innej strony! Teraz liczyłem na rozpoznanie łysego zbocza poniżej charakterystycznie rzedniejących drzew na szczycie Ptasiej.
    Po minięciu domów wioski wszedłem na uroczą dróżkę polną celującą prosto w niebo. Gdy już zaprowadziła mnie w jego pobliże, skręciła pod niskimi gałęziami rosochatej sosny i wbiegła między drzewa lasu roztrącając jedne i omijając drugie. Zatrzymałem się i odwróciłem: niskie i bliskie gałęzie sosny dawały kontrastową ramę dla dali, ku której wzrok biegł radośnie jak zawsze, gdy goni odległy horyzont, a niżej wystawały z fałd ziemi, niczym rodzynki z rosnącego ciasta, dachy domów od których prowadziła mnie moja droga. Wszedłem między drzewa małego lasku, a ona już wybiegła na łąkę, już wspięła się na szczyt wzniesienia i znikła mi z oczu. Gdy doszedłem tam, była tuż za szczytem, jakby czekała na mnie, ale zaraz pobiegła w dół roześmianą, uciekającą mi z pod nóg wstęgą. Słońce wyszło zza chmur, droga mijała kwitnące właśnie brzozy, a ja patrząc na nią pomyślałem, że mając ten jej uśmiech mam wszystko co mieć mogę, bo o ile góry są niezaspokojonym pragnieniem, o tyle droga jest dążeniem i poszukiwaniem. Symbolem losu.
    Póki szedłem odkrytym zboczem północnym, w każdej chwili wiedziałem gdzie jestem, później już nie zawsze, ale istotną częścią planu było nie tylko wejście na konkretny szczyt, ale i połażenie po Chrośnickich Kopach. Połaziłem, parę razy widząc a to Leśniaka na północnym wschodzie, a to Stromca po drugiej stronie pasma, natomiast Ptasią (to ona?, chyba… chyba tak) ostatecznie zidentyfikowałem dzięki drugiej mapie, na której zaznaczone były obydwa jej szczytowe wzniesienia.
    Gdzieś tam leżał przy ścieżce spory odłamek białej skały. Podniosłem go, wytarłem i obejrzałem: podobał mi się. Niosłem go w ręku, później nie wiedziałem co z nim zrobić, bo im dłużej go niosłem, tym trudniej było mi wyrzucić go. W końcu włożyłem go do plecaka. Leży teraz przede mną ten dwukilowy złom Gór Kaczawskich i dopomina się o towarzystwo sławnych agatów kaczawskich; pewnie doczeka się.
    Podobało mi się to wędrowanie bez ciągłego wypatrywania jakże sztucznych znaków szlaku malowanych na drzewach. Szedłem tam, gdzie chciałem, gdzie podobało mi się, albo gdzie spodziewałem się znaleźć szukany szczyt lub zgubioną gdzieś dróżkę. Nie zawsze to spodziewanie było owocne, ale i przedzieranie się nie wiadomo gdzie ścieżką wydeptaną przez zwierzęta też miało urok. Było wędrowaniem. Włóczęgą, którą będę powtarzać. Czasami dokucza mi brak możliwości wielodniowych wędrówek, bo wtedy mógłbym iść gdzie tylko oczy zechciałyby iść. Poszedłbym za horyzont sprawdzić chociaż raz w życiu co on ukrywa przede mną, a gdybym dotknął jego tajemnic, odwróciłbym się i poszedł ku drugiemu horyzontowi, bo poszukiwanie jest drogą.
    Minęło już południe, gdy zszedłem do wioski i usiadłszy na brzegu mostku, nad maleńkim początkiem rzeki, zająłem się mapą i kanapkami. Podobała mi się odmienność oglądu: drzewa wokół, zbocza gór i rzadko przejeżdżające tuż przy mnie samochody, to wszystko widziałem z niewielkiej wysokości siedzącego na brzegu drogi wędrowca z wybłoconymi buciorami; tylko metaliczny cylinder termosu nie pasował, powinienem mieć raczej osmolony garnek zawieszony nad ogniskiem.
    Gdzieś tutaj niedaleko, po drugiej stronie szosy i doliny, na zboczu góry, w zagajniku, miały być wychodnie skałki. Wypatrzyłem na mapie jeden mały znaczek skał w małym lasku na zboczu małej góry i zapragnąłem znaleźć go. Tam, gdzie strumyk przecina szosę, miała zaczynać się polna droga, wyżej biegnąca w pobliżu lasku. Pierwsza taka droga rozpłynęła mi się, nawet nie zauważyłem gdzie i kiedy, zawróciłem więc, chociaż otwarta przestrzeń łąki zapraszała mnie; druga droga była przy strumyku szerokości mojej dłoni. Czy to ten zaznaczony na mapie? Poszedłem nie wiedząc, co w tej mojej chęci było ważniejsze: droga czy cel. Wyżej znalazłem całe skupisko strumyków wypływających ze stoku zbocza, skakałem po chwiejnych kępach traw wyrastających ponad wodę i błoto, ale ogólny widok zgadzał się z mapą. Szedłem dużą łąką ku zagajnikowi, podziwiając widoki otwierające się w miarę zdobywania wysokości: za mną rosły Kopy, a po lewej stały dalekie Karkonosze rysowane wyraźną i ostro linią. Skały znalazłem, nazywając je Zabiedzonymi Skałami, bo były czarne, postrzępione, omszałe, zagubione między drzewami i zapewne zapomniane przez wszystkich.
    Zagubione i nieodwiedzane… Chyba właśnie dlatego chciałem je znaleźć.
    Wyszedłem na brzeg łąki i rozejrzałem się: droga biegnąca brzegiem lasu i pól przyciągała mój wzrok, ale przecież chciałem jeszcze przejść brzegiem Jeziora Pilchowickiego od zapory do elektrowni Wrzeszczyńskiej, więc pojechałem tam. Samochód zostawiłem na parkingu tuż przy zaporze, przeszedłem jej zwieńczeniem na drugą stronę i poszedłem niebieskim szlakiem prowadzącym malowniczymi wzgórzami wzdłuż lewego brzegu jeziora, później rzeki Bóbr. Ktoś kiedyś uznał tę rzekę jako granicę między Górami Kaczawskimi a Izerskimi, więc idąc lewym brzegiem, szedłem Górami Izerskimi. Przed skałami zwanymi Kapitańskim Mostkiem szlak zgubiłem, jakżeby inaczej, szedłem jakąś ścieżką widząc po prawej coraz wyższe i bardziej dzikie skały, a na lewo, po drugiej stronie rzeki, niemal pionowe ściany Wysokich Skał. Jedne i drugie skały warte są zmierzenia się z nimi; ciekawe, dlaczego nie widuje się tutaj górołazów obwieszonych linami?..
    Na koniec ścieżka znikła przy skale wchodzącej aż do wody, zegar pokazywał godzinę wyznaczającą kres mojego dzisiejszego wędrowania, więc zawróciłem. Musiałem wracać wyliczywszy powrót na godzinę 21, a nazajutrz miałem znowu wstawać nocą, ponieważ o godzinie czwartej zaczynałem pracę. W drodze powrotnej znalazłem przegapiony zakręt szlaku wiodącego pod górę, na szczyt Mostku; już obiecałem sobie wejść na niego idąc od strony Jeziora Wrzeszczyńskiego. Kiedy to będzie?…
    Niebo wypogodziło się, słońce zniżając się nabierało barw wydobywanego gdzieś tutaj kruszcu. Wracałem tą samą drogą, przez Janówek, Rząśnik, Sokołowiec ku Sędziszowej i dalej w kierunku Złotoryi. Właśnie na tej drodze zobaczyłem Ostrzycę jeszcze raz, tym razem z czarnymi stokami przystrojonymi pozłotą zachodzącego słońca. Na którymś ze skrzyżowań dróg zatrzymałem się chcąc skręcać ku niej, ale rozsądek wbrew mnie policzył mi czas do zachodu słońca i czas potrzebny do wejścia na szczyt góry. Pojechałem dalej czując się tak, jakbym kogoś zdradzał.
    Krótko później pokazała mi się Wielisławka, zapomniana dzisiaj i w chwili ukazania nierozpoznana. Bliska i ciepła pod słońcem, czyniąca wrażenie stromizną swoich zboczy, z tą szramą organów rozcinających jej podnóże, oblana płynnym złotem zachodu, była po prostu piękna. Wysiadłem z samochodu i patrzyłem na nią. Później robiłem jej zdjęcia aż do zapełnienia karty pamięci i znowu patrzyłem.
    Była piękna. Wrócę do niej.

    230912
    Po półrocznej przerwie nie miałem chwili wahania: Kaczawskie, Wielisławka i jej okolice.
    Organy jeszcze drzemały w szarości świtu gdy je mijałem idąc do mojego ulubionego miejsca na południowym stoku góry, a gdy doszedłem, znalazłem go takim, jakim pamiętałem i chciałem zobaczyć: zielonym, złotym i błękitnym. Po prostu pięknym. Zjadłem tam śniadanie, wypiłem gorącą kawę (a taka kawa daleko od domu, gdzieś na szlaku, smakuje wybornie), pogapiłem się i poszedłem dalej. Nie, nie od razu: wracałem się dwa razy chcąc jeszcze raz zobaczyć ten słoneczny, jasny i ciepły widok zielonych lasów, pustych już pól, i niebieskich Karkonoszy na końcu dalekiego horyzontu.
    W planie miałem pójść żółtym szlakiem przez miejsce zwane Skalnym Stołem do wsi Nowy Kościół, tam przejść rzekę, i poszukać agatowych miejsc, ale zaraz na początku zgubiłem szlak. Później odnalazłem go, znowu zgubiłem, w zamian odkrywając piękną dróżkę idącą granicą lasów i pól, a w końcu na wyczucie poszedłem licząc na odnalezienie szlaku. Jak się później okazało, wziąłem za bardzo w lewo, i schodząc stromym zboczem Dłużycy doszedłem do rzeki. Gdzieś za nią miał być wąwóz Piekiełko. Szedłem wzdłuż brzegu wypatrując miejsca, w którym mógłbym przejść rzekę po kamieniach, ale jeśli nawet były, to zawsze brakowało jednego, aby przejść suchą stopą, aż w końcu doszedłem do mostu kolejowego. Dziwna to linia. Obrośnięte jeżynami szyny ledwie trzymają się spróchniałych podkładów, spomiędzy których wyrastają drzewa. Tak będzie wyglądała Ziemia, gdy zabraknie ludzi. Szedłem torami szukając strumyka zaznaczonego na mapie, i tym razem nie zabłądziłem. Idąc jego brzegiem wszedłem w las, i zaraz znalazłem się w innej krainie. Szedłem dnem strumyka, na szczęście płytkiego, w głębokim, skalistym, ciemnym wąwozie, w którym mój aparat odmówił robienia zdjęć. Kto nazwał to miejsce, tak wyjątkowo ładne swoją dzikością, Piekiełkiem? Doszedłem do zwaliska drzew tak gęstego, że gdy próbowałem przejść pod pierwszą przeszkodą, zaczepiłem plecakiem. Gdzie iść? – rozejrzałem się. Po lewej była ledwie widoczna ścieżka trawersująca stromiznę zbocza, więc skorzystałem z niej, a wyżej, na niewielkiej półce, trafiłem na dziury w ziemi, ślady zostawione przez poszukiwaczy agatów.

    Jakieś 280 milionów lat temu, w okresie zwanym permem, ziemia tutaj była własnością Plutona i Wulkanu, czyli, jeśli ktoś woli nazwy greckie, Hadesu i Hefajstosa: z jej wnętrza wylewały się rzeki ognia i magmy z uwięzionymi pęcherzami wulkanicznych wyziewów. Magma zastygła w bazalt, jak ten na zboczach Ostrzycy, wulkanicznego neku – zastygłej i ostałej gardzieli wulkanu. Z czasem pojawiła się woda niosąc rozpuszczone składniki mineralne i osadzając je w geodach, pustych przestrzeniach bazaltu pierwotnie wypełnionych gazami. Zmieniały się klimaty, ery i epoki, woda ciurkała cierpliwie, a wnętrza geodów zapełniały się pasemkami kolorowych osadów, które czas utwardził ponad twardość stali.
    I oto stał się agat. Trzymałem go w ręku.
    280 milionów lat trwał ten kamień! Niewyobrażalny ocean czasu! Gdyby każdy rok trwania tej bryłki materii przedstawić w czasie jeden sekundy, film o tworzeniu się agatu byłby wyświetlany non stop przez prawie 9 lat, podczas gdy historia naszej ery, 2012 jej lat, byłaby przedstawiona w czasie 33 minut, a opowieść o ludzkim życiu trwałaby niewiele ponad minutę!
    Zamilkły wulkany, ziemia zazieleniła się, a czas, ten niezmordowany niszczyciel i jednocześnie budowniczy, z twardego bazaltu zrobił luźne osady w których tkwiły, jakby uwolnione, rogate geody. Przyszedł człowiek podatny na uroku kamieni, rozgarnął kamienistą ziemię i wziął w rękę niepozorny kamień do złudzenia przypominający stwardniałą bryłę ziemi, być może z agatem w środku. Oczyścił bułę rękoma, przyjrzał się jej powierzchni i po raz kolejny poczuł się dziwnie – jakby sam czas trzymał w ręku.
    Niezupełnie tak było, bo moje doświadczenie było zerowe: oglądałem leżące tam kamienie, ale nic w nich nie widziałem, wydawały mi się zwykłymi kawałkami skały. Byłem zniechęcony, nie podobało mi się to miejsce, te dziury w ziemi, podkopany i zwalony świerk, puszki po piwie – jakbym na miejsce przestępstwa patrzył. Czego więc się spodziewałem? Nie wiem. Może nosiłem w sobie nieuświadomiony obraz poszukiwaczy agatów znajdujących je wśród kamieni leżących na powierzchni? Chyba tak, naiwnym romantykiem byłem zawsze.
    Poszedłem dalej, ale już po minucie spotkałem człowieka niosącego coś w ręku. Grzybiarz? Niósł młotek i kamienie. Był tam z żoną, szukali geodów agatowych. Pokazali mi jak je rozpoznawać i dzięki nim znalazłem tam leżące na powierzchni, wzgardzone albo niezauważone przez zawodowych poszukiwaczy, pierwsze swoje geody oraz kawałki skał z żyłkami agatów. Zapakowałem je wszystkie, podziękowałem swoim nauczycielom, stęknąłem pod ciężarem plecaka i poszedłem dalej, w górę strumienia. Z lasu na pola wyszedłem w okolicy góry Owczarnia.
    Szedłem drogą wśród pól, jedną z tych dróg, które mają dar przywoływania mnie nawet z daleka; często słyszę głos drogi, a mimo iż tak cichy, jest przemożny. Wtedy pakuję plecak i jadę do niej. Szedłbym nią nawet gdyby nie wołała mnie, bo sam jej urok, tak tajemniczy i nieodparty, wystarczy, bym czekał z utęsknieniem na spotkanie. Droga biegła przede mną uroczymi meandrami, ocieniając się kępami drzew, przeskakując kałuże, chowając się pod kasztanowcem obsypującym ją połyskliwym brązem swoich owoców, lub otaczając się miedzami zielonymi, pachnącymi ziołami i zapraszającymi do odpoczynku na nich. Niezdecydowana i kapryśna, jak wszystkie jej siostry, przytuliła się do ściany lasu, przez moment nawet wbiegła między drzewa, bo nagle zmienić zamiar i znowu biec polem po łagodnym zboczu góry, celując w błękit nieba. Moja droga, moje drogie drogi.
    Ta jedna zdradziła mnie. Rozpłynęła się wśród zarośli, znikła niczym Syringa goniącemu ją Panowi, zostawiając mnie samego, ale nie miałem do niej żalu wiedząc o kapryśności piękna. Wyciągnąłem mapę, rozejrzałem się wokół, wybrałem kierunek i poszedłem. Wkrótce gęste, kolczaste, zarośla czepiające się kurtki zagrodziły mi drogę. Zawróciłem, próbując w innym miejscu, i zaraz na początku, w małym zagajniku brzozowym, znalazłem cztery okazałe kozaki. Stałem nad nimi niezdecydowany. Co robić, skoro w plecaku te grzyby nie mają szans przetrwać marszu? Ale jak można zostawić takie grzyby? – odezwał się we mnie grzybiarz. Po chwili przedzierałem się przez chaszcze rękę trzymając wysoko, a w niej nogi grzybów. Doniosłem je całe, teraz schną wydzielając zapach wigilijnego bigosu.
    Grzyby i ciążące mi kamienie zostawiłem w samochodzie zaparkowanym w pobliżu Organów i poszedłem ranną trasą chcąc odnaleźć tamtą uroczą drogę. Wspinała się po łagodnej pochyłości idąc od wioski, a ja chciałem poznać jej początek, wiedzieć gdzie szukać jej na dole, w wiosce, by kiedyś wrócić tutaj i pójść tą drogą raz jeszcze. Znalazłem ją. Szedłem nią powoli, rozkoszując się rozległym widokiem przede mną: po prawej dwa szczyty Wielisławki, na wprost jakaś drobnica kaczawska, po lewej grzbiet Skopca i Barańca ze sterczącą nad nim wieżą anten, garbaty kształt Połomu, a obok nich i jednocześnie wiele kilometrów dalej, budynki na szczycie Śnieżki, małego, niebieskiego stożka na granicy najdalszego horyzontu.
    Pod przydrożną jabłonią leżały jabłka, mnóstwo czerwonych, apetycznie wyglądających jabłek. Dna rowu nie było widać z pod grubej warstwy tego wzgardzonego przez wszystkich daru drzewa dla ludzi i zwierząt. Ponownie, jak tyle już razy, zadziwiła mnie rozrzutność Natury. Wziąłem jedno i spróbowałem, było miękkie i słodkie, więc napchałem nimi kieszenie i poszedłem dalej, pragnienie gasząc tymi dzikimi owocami.
    Schodząc do wsi kończyłem dzisiejszą włóczęgę. Nic nie zdobyłem, nie byłem w żadnym znanym z przewodników miejsc, ale przeżyłem kolejny piękny dzień w Górach Kaczawskich.
    Nie ostatni.

    21.10.12
    Na mapie wypatrzyłem nieznaną mi jeszcze górę w Kaczawskich, Górę Szybowcową. Na szczyt, na którym było lotnisko, prowadziła szosa, był tam też parking. Wokół wiele zaznaczonych dróżek, kilka innych gór, wśród nich Stromiec, na który chciałem wejść od momentu zobaczenia tej góry po raz pierwszy. Od razu miałem plan wyprawy: zobaczyć wschód i zachód słońca ze szczytu Szybowcowej, wejść na Stromiec, poznać pobliskie ścieżki.
    Kwadrans przed siódmą byłem na parkingu przy lotnisku szybowcowym, założyłem na siebie osiemnaście swetrów, wziąłem plecak i poszedłem na wschodni stok góry. Ponad czarnoniebieskim zarysem gór Eos rozgarniała czyste na szczęście niebo swoimi różowymi dłońmi, a na prawo, w kotlinie jeleniogórskiej, leżała niska mgła, ponad którą wystawały, niczym zjawy oderwane od ziemi, szczyty wieżowców i kominów. Po drugiej stronie kotliny ciemniał długi, pozbawiony szczegółów, pofałdowany łańcuch Karkonoszy; jedynie stożek Śnieżki rozpoznałem na tle ciemnego z tamtej strony nieba.
    Słońce wyskoczyło szybko zza grzbietów górskich, czyste, jasne, jakby wesołe, hojnie rozdając swe barwy niebieskiemu światu w dole. Mgły zapłonęły mleczną poświatą, ściana Karkonoszy zmieszała róż ze swoją niebieskością, a zielone jeszcze trawy zbocza góry zabarwiły się kolorami wczesnego słońca – miedzi i ciemnych bursztynów. Wspaniale wyglądały ostatnie języki mgły sięgające zbocza góry Polna na wprost, poniżej słońca: jakby ścigały się z prześwietlającymi je promieniami słońca w biegu ku ziemi, same świecąc perłowym światłem.
    Poszedłem tam, łagodnym zboczem góry wprost na słońce, z zamiarem dojścia do góry Polna. Doszedłem, chociaż raczej nie najkrótszą drogą – i takie też było niemal całe moje dzisiejsze wędrowanie. Szedłem trochę według mapy, trochę na oko wybierając drogę, cały czas kierując się zasadą wędrówki otwartymi przestrzeniami. Gdy ścieżka skręcała w las, porzucałem ją idąc polem, lub zawracałem i na rozdrożu wybierałem inną. Szedłem oszołomiony urokiem tego słonecznego dnia najpiękniejszej jesieni, tej jesieni, o której marzymy, a która trwa tak krótko, czasami tylko parę dni. Niemal każde drzewo pyszniło się paletą najcieplejszych barw, a klony… klony oszałamiały swoim królewskim, pysznym, świecącym złotogłowiem. Stawałem przy nich i patrzyłem się w niemym zachwycie, i tylko czasami pojawiała się we mnie powracająca w takich chwilach myśl – zdumienie właściwie – nad rozrzutnością Natury, która królewskim gestem rozrzuca wokół skarby tak, jakby miała ich niewyczerpane zapasy.
    Obszedłem Szybowcową szerokim łukiem dochodząc do wsi Płoszczyna, a idąc nią próbowałem znaleźć drogę prowadzącą łąkami po zboczu Stromca.
    Za budynkami widziałem jakieś dróżki, ale która z nich doprowadzi mnie blisko szczytu? Zapytałem o to mężczyznę pracującego w ogródku, odpowiedział, ale najpierw zapytał, po co chce iść na tę górę, skoro nic tam nie ma; powiedziałem prawdę: że nie byłem tam i dlatego. Gdy odchodziłem, dobiegło mnie jego powtórzone pytanie:
    -Ale po co pan tam chce iść?
    -Po skarby – odpowiedziałem mu w myśli, bo chyba tylko w taką odpowiedź uwierzyłby.
    Szedłem pod górę kamienistą dróżką wśród łąk, ku szczytowej stromiźnie pokrytej lasem, zielony i słoneczny przestwór mając wokół siebie. Siedziałem na miedzy, jadłem kanapki, piłem kawę, i gapiłem się, gapiłem się w permanentnym dzisiaj stanie nienasycenia urokiem złotej jesieni.
    Dróżka urwała się przy drzewach, ale dalej widać było dziwną ścieżkę. Jakby nie wydeptana była, a… wyjeżdżona. Na tych kamieniach? Na osuwającej się ziemi, przy kącie nachylenia przekraczającym miejscami 40 stopni? – dziwiłem się. Im wyżej byłem, tym bardziej utwierdzałem się w swoim wniosku: tędy wjeżdżano na górę motocyklami, tymi specjalnymi maszynami nie potrzebującymi dróg, które widuje się w tych górach dość często. Byłem zadziwiony umiejętnościami kierowców. Kiedyś trochę jeździłem motocyklem, stąd wiedziałem, że przy stromym podjeździe nieopatrzne najechanie przednim kołem na jeden z tych sporych kamieni grozi poderwaniem maszyny w górę i niebezpieczny upadek, stoczenie się w dół. A w niektórych miejscach musiałem iść bokiem, na kantach butów, bo wszak nie ma tam żadnego utrzymanego szlaku.
    Z porosłego lasem szczytu nie ma widoku, ale jest tam długa, pionowa, bardzo malownicza skała o wysokości do 10 metrów, podobna nieco do ścian Głazów Krasnoludków w Górach Kamiennych. Od wschodniej strony skała jest niższa, można bezpiecznie na nią wejść, co też zrobiłem. Idąc wąskim grzbietem skał nie widzi się ich wysokości, bo grzbiet też zarośnięty jest drzewami, ale gdy zrobi się krok w bok, ziemia pod nogami nagle się kończy. Urokliwe miejsce, w słońcu piękne.
    Z góry schodziłem południowym stokiem, a po wyjściu z lasu trafiłem na szutrową dróżkę ze znakami czarnego szlaku rowerowego – jedną z najładniejszych dróżek jakie poznałem w Kaczawskich. Polecam każdemu, kto odwiedzi te góry: łączy Jeżów Sudecki z wsią Płoszczyna.
    Tym szlakiem wróciłem do wsi, znalazłem drugą drogę, prowadzącą na północne zbocze Góry Szybowcowej, a w miarę zbliżania się do stoku góry zwalniałem, bo jak zwykle szkoda mi było wracać. Już z daleka widziałem szeroki, trawiasty pas na zboczu, a nad nim kolorowe skrzydła paralotni. Nigdy nie widziałem startujących paralotniarzy, nie miałem pojęcia jako oni podnoszą swe skrzydła, jak zaczynają lot; na razie idąc pod górę patrzyłem na ich lot i na lądowanie. Wydawało się to proste: wisi w uprzęży i pociąga za lewe lub prawe linki. A jak hamują? – zastanawiałem się.
    Blisko szczytu zobaczyłem jak startują, a zobaczywszy, byłem zadziwiony precyzją wykonania skrzydła i wiedzą do tego potrzebną. To skrzydło, tak wielkie przecież, było lekkie, a wystarczyło je, rozłożone na trawie, energicznie pociągnąć, by w skomplikowany system kanałów weszło powietrze podnosząc całość w górę. Czary. Czary i ludzki geniusz wspomagany odwiecznym pragnieniem latania. Jaka szkoda, że Dedal nie mógł zobaczyć takich skrzydeł! Może uratowałby życie syna? Ale wtedy nie byłoby mitu i tyluż obrazów przedstawiających jego upadek…
    Na lotnisku zobaczyłem rozpędzanie szybowców po zboczu przy pomocy wielkiej gumki (chyba nie od majtek, ta była sporo grubsza) oraz ich lądowania. Także śliczny, klasycznego wyglądu, dwuosobowy samolocik niemieckiego pilota, który obleciał nim niemal całą Ziemię. Ech, niektórym to dobrze! Też bym tak chciał…
    -Ile kosztuje taki samolot? – zapytałem kogoś z obsługi.
    -Nowy? Pół miliona, używany ze 150. – usłyszałem, i tak rozwiały się moje chwilowe plany latania.
    Ee, nie ma co, benzyna taka droga… - pocieszyłem się i poszedłem do baru zapytać o zupę, bo cały dzień jadłem tylko kanapki.
    Słońce przebiegło po zboczu, liznęło ścianę drzew i uciekło w górę, świat ucichł, kolory najpierw stały się bardziej nasycone, później poczęły ciemnieć, szarzeć, aż w końcu od dołu wypełznął mrok otulający wszystko wokół.
    Stałem na skraju lotniska i patrzyłem na kończący się dzień.

    01.11.12
    Wyjazd zaczyna się w sobotnie popołudnie: przygotowaniem butów, zrobieniem kanapek, sprawdzeniem drogi, tej dojazdowej, bo szlak wędrówki na ogół wybrany jest wcześniej, pakowaniem plecaka, szykowaniem ubrania, a to wszystko z radością i z celebracją, z zachowaniem kształtujących się zwyczajów; wczoraj pojechałem do sklepu właściwie tylko po sałatę lodową, którą zwykłem używać do kanapek. O butach myślę już od paru dni, roztrząsając każdorazowy dylemat: które założyć? Otóż mam kilka par, a wszystkie są tradycyjnie wykonane ze skóry połączonej nićmi – ot, taki niegroźny i nawet niezbyt drogi butowy fioł, jako że kupuję je okazyjnie na allegro. Gdy już wybiorę buty, wyciągam je z szafy, starannie oglądam, zupełnie niepotrzebnie, skoro stawiam tam buty umyte, wysuszone i obejrzane, ale robię to dla przyjemności patrzenia na solidną robotę szewską. Pastuję je i zakładam sznurówki, oczywiście czerwone, czyściutkie, świeżo wyprane, no bo jakże inaczej. Bywa, że buty zakładam i chodzę po pokoju słuchając rozkosznego skrzypienia skóry. Plecak właściwie nie wymaga pakowania, wszak jadąc na jeden dzień, wrzucam do niego jedynie picie, zapasowe skarpetki i sweter, jako że wszystkie drobiazgi stałego wyposażenia nie są z plecaka wyjmowane; tuż przed wyjściem do samochodu pakuję jeszcze termos z kawą i kanapki wyjęte z lodówki. A! Oczywiście też coś słodkiego do połasuchowania; zawsze tłumaczę się wtedy przed sobą, że owszem, słodycze mają dużo kalorii, ale akurat dzisiaj spalę je z nawiązką.
    Wstaję wcześnie rano, właściwie w nocy, bo o 3.30, a jestem wtedy tak nieprzytomny, że rozsądnie już w sobotę przygotowuję ubrania do założenia. Dzisiaj, ubierając się w chłodnym pokoju, dorzuciłem do plecaka jeszcze jeden sweter, jak się okazało niepotrzebnie, ale przecież lepiej mieć jeden na dużo, niż tyle za mało.
    Gdy silnik samochodu grzeje się, w GPS klikam na recent destination, i już mam trasę, a to dzięki jej wczorajszemu przeglądaniu. Wszystko zabrane? Plecak stoi na siedzeniu obok, kurtka leży z tyłu, buty na podłodze. Chyba wszystko… ech, nierzadko wracam się po coś, ale to też tradycja, którą należy pielęgnować.
    W drogę. Pani z GPS gada do mnie po angielsku (wracając z pobytu w UK nie zmieniłem języka, teraz angielskie instrukcje przypominają mi czas jeżdżenia lewą stroną), a radio bombarduje mnie reklamami; doprawdy, nie wiem po co ja je włączam. Tradycja? Raczej nadzieja na usłyszenie dobrej muzyki. Jadę. Pogodna noc budzi we mnie nadzieję na pomyłkę synoptyków zapowiadających deszcz na dzisiaj; mimo tej prognozy zdecydowałem się jechać będąc na głodzie, co zrozumie każdy uzależniony. W okolicy Legnicy zobaczyłem Eos; ładnie się dzisiaj ubrała, do swojego rannego różu, na obwodzie szaty ciemniejącego poprzez fiolet do granatu, dodała pasemka w kolorach dojrzałych pomarańczy, ale chyba znowu była umówiona z jakimś gachem, bo znikła nie czekając na wjazd rydwanu Heliosa. Martwi mnie ta dziewczyna, zwłaszcza jesienną i zimową porą, bo właśnie w tym czasie szlaja się gdzieś, rzadko spełniając należycie swoją powinność rozgarniania czarnego, nocnego nieboskłonu. Hmm, teraz pomyślałem, że może po prostu zasłoniła story pokoju i śpi dalej? Bo i faktycznie, po co zrywać się tak wcześnie w listopadowy ranek?..
    Zachłanność, bo któżby inny, kazała wyjechać mi już o czwartej, i w rezultacie na miejscu, w Myśliborzu, na zachodnim obrzeżu Gór Kaczawskich, byłem jeszcze w nocy, o szóstej. Spokojnie wypiłem kawę i wziąłem się za zakładanie butów, tym razem firmy Lowa, po raz pierwszy próbując nowego sposobu: stawiając stopę na kierownicy dla lepszego widzenia haczyków, których nijak nie mogę wymacać w tych butach nie widząc ich. Dobry sposób, tylko trzeba uważać, aby niechcący nie włączyć sygnału. Poszedłem o pierwszym brzasku.
    Plan miałem typowy dla kaczawskich wędrówek: połazić po okolicy. Czerwonym szlakiem pójść na południe gdzieś pod wieś Kwietniki, via wzgórza Rataj, Bazaltową Górę i Radogost, a wrócić… ustalenie drogi powrotu zostawiłem na później. Powodem wyboru akurat tej trasy była ciekawość trzech wież widokowych na tych górach. Droga była ciężka, mimo niewielkich różnic poziomów: łachy śniegu, błoto, mokre liście przykrywające luźne kamienie i śliskie patyki – listopadowa droga i taki krajobraz, a ledwie 10 dni temu szedłem zielono-złotymi drogami w samym podkoszulku! Czułem bunt w sobie, objaw niepogodzenia się ze zbyt szybko przyszłą płaczącą jesienią, ale nie czułem żalu do tego chmurnego dnia, co dziwiło mnie. Później, patrząc na mokre, nierzadko błotniste, dróżki z ostatnimi śladami kolorów, na odległe czarne szczyty ponad nagimi, uśpionymi polami, poddałem się ich nostalgicznemu urokowi, i tylko nie mogłem dociec przyczyny podobania się tego coraz bardziej szarzejącego świata, o tyleż uboższego w radość słońca w czasie tamtej wędrówki.
    Na szczycie Rataja byłem o wschodzie słońca: przede mną, między czarnymi, nagimi konarami drzew, zapłonęła ciemnozłota kula, oblewając drzewa za mną swoją pozłotą, tak charakterystycznie piękną, tak krótko trwającą, ale tak długo pamiętaną. Zdążyłem jeszcze uchwycić aparatem słońce uwięzione między rozcapierzonymi w powietrzu korzeniami buku - i tyle widziałem dzisiaj naszą gwiazdę. Później zaczęło siąpić, na szczęście niewiele, nie musiałem zakładać peleryny. Wschodnie zbocze góry urywa się czterdziestometrową, niemal pionową ścianą czarnego bazaltu spękanego w regularne słupy, to Małe Organy Myśliborskie. Nie ma w okolicach Myśliborza wielkich organów skalnych, przydomek „małe” mają chyba dla odróżnienia od „wielkich” na zboczu Wielisławki. Ściana czyni duże wrażenie swoją… ponurością, zwłaszcza teraz, w kontraście ze śniegiem, z nagimi drzewami wokół; pod szarym niebem listopadowym ta czarna ściana wygląda jak zamknięta brama piekieł.
    Omalże ominąłem wieżę widokową na szczycie Bazaltowej Góry, ukrytą między drzewami, z dala od szlaku. Nieliczne są szlaki w Kaczawskich, a jeśli już są, to z reguły słabo oznakowane. Wędrówka nimi wymaga ciągłej uwagi, patrzenia na mijane drzewa, szukania znaków nierzadko przemyślnie ukrytych, zwłaszcza w miejscach ważnych, gdy szczególnie są potrzebne. Mimo wspomagania się mapą, należy liczyć się z zawracaniem dla odnalezienia zgubionego szlaku, ale jest w tym swoisty urok, ponieważ taka wędrówka bardziej przypomina prawdziwe wędrowanie w dzikich, bezludnych okolicach, a nie jest niebezpieczna wobec łagodnych pochyłości kaczawskich górek; nie można tutaj tak naprawdę zabłądzić, skoro w którąkolwiek stronę się pójdzie, po godzinie dojdzie się do ludzkich siedzib.
    Szlak omija szczyt, a widząc jego opadanie, wszedłem na ledwie widoczną ścieżkę prowadzącą pod górę, i w kilka minut później zatrzymałem się, zdumiony: pomiędzy drzewami zobaczyłem solidną, kamienną wieżę przypominającą średniowieczną budowlę obronną. Jej widok, mimo iż spodziewany, zaskoczył mnie bardzo. Było w nim coś nierealnego, surrealistycznego, baśniowego; ta wieża była jak z baśni fantasy, była wieżą czarnoksiężnika. Podszedłem bliżej, wieża nadal stała, nie znikła i nadal była czarodziejską wieżą, dopiero widok wejścia bez drzwi zdjął z niej część magii. Kręte, spiralne schody kute w granicie, na górze malutka platforma, ledwie dla paru osób, a wokół… drzewa wyższe do wieży. Magia powróciła – cóż, skoro nie jest to wieża widokowa, musi być czarodziejską; na dole zajrzałem pod schody, ale nic tam nie było poza garścią liści… Za to blisko wieży jest urwisko, z którego rozpościera się ładny i daleki, warty zobaczenia widok aż po Ślężę i Góry Sowie.
    Szedłem pięknym lasem mieszanym. Liczne były w nim smukłe dęby, niektóre naprawdę okazałe, całe w ładnych brązach, wiele dużych grabów w złoto-brązowej koronie jesiennych liści, tych pięknych grabów, które urodą niewiele tylko ustępują drzewom najpiękniejszym, brzozom; widziałem gromadkę naszych modrzewi w tej pierwszej chwili dodawania żółci do zieleni swoich igieł, sporo buków, jeszcze w kolorach jesieni, tu i ówdzie ciemny świerk lub łuszczący się jawor.
    Wieża na drugiej górze, na Radogoście, mimo iż większa, nie uczyniła na mnie takiego wrażenia jak pierwsza, może z powodu zobaczenia jej z większej odległości, a może po prostu dlatego, że była drugą. Masywniejsza, kamienno-murowana, wystawiająca swoją głowę ponad korony drzew, i oferująca z niej panoramę krańców Gór Kaczawskich i równin na zachodzie. We wsi u podnóża góry, w Kłonicach, jest parking dla chętnych na wejście – to uwaga dla wygodnych.
    Przechodząc dzisiaj przez trzy wioski, widziałem trzy pałace. Kto słyszał o Kłonicach, kto o Grobli? Wioski ukryte gdzieś na końcu bezimiennej drogi (jak określa je moja pani z GPS), w fałdzie ziemi, między jedną górką kaczawską a drugą, małe wioski znane jedynie mieszkańcom, a w każdej z nich pałac. Ten w Kłonicach jest największy, najokazalszy, ale i tamte nie są domkami. Sudety, z setką takich okazałych budowli, są rajem dla miłośników pałaców i architektury. Przed kłonickim pałacem rosną dwa rzadko spotykane, nadzwyczaj piękne drzewa: miłorzęby, drzewa reliktowe, jak to mówią dendrolodzy, czyli drzewa z przeszłości i to bardzo odległej. Kto raz widział te drzewa wczesną jesienią, jak ja widziałem je we wrocławskim ogrodzie botanicznym, nie zapomni ich wspaniałego widoku nigdy. Liście mają dziwny kształt przypominający wschodnie wachlarze, które we wrześniu przebarwiają się na kolor jasnej, nasyconej żółci bez śladu domieszek zielonego czy brązowego - nic, tylko świecąca żółć na całym drzewie. W słoneczny dzień drzewo wygląda zjawiskowo, nieziemsko pięknie, dosłownie świeci całe; patrzy się na nie w podziwie i trudno odejść. Opadłe liście nadal są idealnie żółte; gdy przechodzi się wtedy obok drzewa, nagiego teraz, zwykłego, czarnego, wzrok przykuwa ta szeroko rozlana plama czystej jasności, jakby samo drzewo chciało napatrzeć się jeszcze na swoje zrzucone piękno, a w głowie rodzi się myśl o dawno minionym złotym wieku Ziemi, którego cząstkę te drzewa, tak stare jako gatunek, doniosły do naszych czasów i dla nas.
    W takim stanie widziałem przypałacowe miłorzęby; gdybym wiedział o ich istnieniu, może wybrałbym się tam we wrześniu – za to teraz wiem, gdzie pojadę wczesną jesienią w przyszłym roku.
    Na ostatni szczyt z wieżą, na Brzeżną, zachciało mi się wejść od południa, więc polnymi i leśnymi, nieoznakowanymi dróżkami obszedłem górę idąc przez wioski Grobla i Kwietniki aż do Sokola, a tam, porównując teren do mapy, wszedłem na zarośniętą ścieżkę mającą zaprowadzić mnie na szczyt wzniesienia Brzeżna. Ładna to była ścieżka: nieśpiesznie pięła się łagodnym zboczem, wśród pól, a gdy oglądałem się, widziałem powoli otwierający się rozległy widok pól, lasów i gór. Na brzegu lasu zatrzymałem się i długą chwilę patrzyłem. Po odległym stoku góry jechał samochód. Szosy nie było widać, odległość spowolniła ruch pojazdu i zmniejszyła go do wielkości małego, czerwonego żuczka mozolnie pokonującego wielki przestwór zielonych pól; zwykły przecież widok, a przykuł uwagę i pozwolił się zapamiętać. W lesie porzuciłem dróżkę uciekającą mi coraz bardziej w bok, poszedłem na przełaj po zboczu zarośniętym niskim maliniakiem czepiającym się spodni, ale wieży na szczycie nie znalazłem. Może to nie ta góra? Może jestem na sąsiedniej górze, na Kwietnickiej? Zszedłem na dół, do wioski. Do której wioski? Nie byłem pewny. Miejscowość jakby wymarła. Doszedłem do skrzyżowania, pomyszkowałem tu i tam, aż w końcu nabrałem pewności: byłem w Kłonicach, a skoro tak, to byłem na właściwej górze. A może jednak wieża tam jest, może nie zauważyłem jej między drzewami? Z powrotem pod górę, na szczycie zatoczyłem dwa kręgi – bez rezultatu. Nie znalazłem wieży na tej górze.
    Kusiło mnie wracać inną drogą, przez rezerwat „Nad Groblą” i dalej przez Wąwóz Myśliborski, ale było już późno, uznałem, że przed nocą nie miałbym szans dotrzeć do Myśliborza, i w rezultacie wracałem tą samą drogą. Gdy mijałem Bazaltową Górę, zapragnąłem raz jeszcze zobaczyć wynurzanie się wieży spomiędzy drzew; szedłem z oczyma utkwionymi w najdalej widoczne drzewa, i jak za pierwszym razem moment jej dostrzeżenia zaskoczył mnie i zdziwił.
    Ta wieża jest czarodziejska!
    Do samochodu dotarłem po godzinie 16. Z ulgą usiadłem w fotelu, zmieniłem buty, wypiłem resztę kawy i ruszyłem. W Jaworze dogonił mnie zmrok.


  2. #2
    Bieszczadnik Awatar Basia Z.
    Na forum od
    05.2007
    Rodem z
    Chorzów
    Postów
    2,771

    Domyślnie Odp: o Górach Kaczawskich

    Jeszcze fajniej by się czytało, gdyby było okraszone zdjęciami.

    Ale pozwolę sobie dołożyć moje - Śniezka z przełęczy Karpnickiej:



    A to Góry Kaczawskie z okolic "Kolorowych Jeziorek" w Rudawach Janowickich



    Byłam tam prawie dokładnie rok temu

  3. #3
    Botak Roku 2016 Awatar asia999
    Na forum od
    11.2008
    Rodem z
    jakieś 73 cm od Tarnicy ... w skali 1:1.000.000
    Postów
    1,683

    Domyślnie Odp: o Górach Kaczawskich

    Czasami, kiedy trafię na wciągającą książkę zdarza mi się czytać do późnej nocy lub nawet wczesnego poranka
    Cieszę się więc, że Twoją Opowieść zaczęłam dziś czytać stosunkowo wcześnie.
    2,5 godziny zajęło mi czytanie ale...warto było!!!
    Świetne! : )))

  4. #4
    prowydnyk chaszczowy Awatar Browar
    Na forum od
    01.2006
    Rodem z
    Kraków
    Postów
    2,823

    Domyślnie Odp: o Górach Kaczawskich

    Kaczawy to jedne z najfajniejszych gór. A jak ktoś jeszcze lubi geologię,czy też zbiera minerały, to raj prawie...
    Pozdrav

  5. #5
    Bieszczadnik
    Na forum od
    11.2011
    Rodem z
    Leszno
    Postów
    113

    Domyślnie Odp: o Górach Kaczawskich

    Basiu, piękne są Twoje zdjęcia. Gdy jest chmurny dzień, moje też wychodzą chmurne - nastrojem, a tutaj widzę, że wcale tak nie musi być. Gdy dowiem się jak umieszczać zdjęcia w tekście, to myślę, że w miarę wolnego czasu trochę ich tutaj wkleję, takich a'propos tekstu, ale musiałbym otrzymać jakąś podpowiedź. Gdzie co i jak, bo sam nie dam rady.
    Dziękuję za słowa, Basiu.

  6. #6
    Bieszczadnik
    Na forum od
    11.2011
    Rodem z
    Leszno
    Postów
    113

    Domyślnie Odp: o Górach Kaczawskich

    Dziękuję, Asiu. Ty wiesz, jak pogłaskać faceta: 150 minut poświęciłaś na słuchanie go!:)

  7. #7
    Bieszczadnik
    Na forum od
    11.2011
    Rodem z
    Leszno
    Postów
    113

    Domyślnie Odp: o Górach Kaczawskich

    Witaj, Browarze.
    Fajne, pewnie. Takie do połażenia, jak ja zwykle mówię. Miałem już jedno doświadczenie geologiczne, znalazłem w tych górach pierwsze swoje agaty, i na pewno nie ostatnie. Wiem, gdzie ich jeszcze szukać. Któregoś razu wezmę młotek i pojadę tam.

  8. #8
    Bieszczadnik Awatar Basia Z.
    Na forum od
    05.2007
    Rodem z
    Chorzów
    Postów
    2,771

    Domyślnie Odp: o Górach Kaczawskich

    Cytat Zamieszczone przez Krzysztof Gdula Zobacz posta
    Basiu, piękne są Twoje zdjęcia. Gdy jest chmurny dzień, moje też wychodzą chmurne - nastrojem, a tutaj widzę, że wcale tak nie musi być. Gdy dowiem się jak umieszczać zdjęcia w tekście, to myślę, że w miarę wolnego czasu trochę ich tutaj wkleję, takich a'propos tekstu, ale musiałbym otrzymać jakąś podpowiedź. Gdzie co i jak, bo sam nie dam rady.
    Dziękuję za słowa, Basiu.
    W takim razie informacja "techniczna":

    Umieszczam zdjęcia na zewnętrznym serwisie - np. na "Picasie" lub Facebooku, może tez być jakikolwiek inny darmowy serwis następnie klikam na zdjęcie prawym klawiszem i myszki i wybieram opcję "kopiuj adres obrazka" lub "kopiuj adres URL grafiki".

    Potem w treść wpisywaną wstawiam tagi [img][/img]

    I pomiędzy nie wstawiam poprzez Ctrl-V adres obrazka (powinien się kończyć na .jpg).

    Wygląda to tak :

    [img] ... tu adres obrazka.jpg ... [/img] tylko pomiędzy adresem a nawiasami nie może być spacji.

    Obrazek nie może być zbyt duży, (max rozdzielczość ok 1024 x 768 pikseli) bo "rozsadzi" forum i źle się będzie oglądało.

    Forum ma również wbudowaną własną obsługę obrazków, które pokazują się wtedy jako miniaturki i trzeba na nie klikać aby zobaczyć w większej rozdzielczości.

  9. #9
    Bieszczadnik
    Na forum od
    11.2011
    Rodem z
    Leszno
    Postów
    113

    Domyślnie Odp: o Górach Kaczawskich

    Dziękuję, Basiu, za naukę, ale… jest mi niezręcznie, że prosiłem, a teraz… przepraszam Cię, to za skomplikowane. Trzeba gdzieś się rejestrować, tam wysyłać zdjęcia, a już przy tym zawiesiłbym się szybciej niż mój laptocik (tak mówiła moja córka będąc dzieckiem, powtarzam za nią), łamać głowę nad nieznanymi mi komendami, albo w poszukiwaniu właściwej funkcji, ech.
    Kiedyś zarejestrowałem się gdzieś, to się nazywa chyba google plus, bo tylko przez tą stronę miałem kontakt ze znajomym. No i gdy po otrzymaniu od niego wiadomości kliknąłem się tam by odpowiedzieć, dowiedziałem się, że nici z tego, bo nie mam jakichś kręgów. Oni tam ciągle, jak nakręceni, dopytywali się o kręgi, a ja chciałem tylko wysłać wiadomość. To za trudne dla mnie, trudniejsze niż traktaty Arystotelesa, niż wejście na Świnicę i Rysy.
    Zajrzałem tutaj, do działu technicznego, nawet znalazłem taki temat, ale miało być o wklejaniu zdjęć, a było o ich obróbce przy pomocy programu IrfanView, który akurat jako tako znam, a o samym zamieszczaniu zdjęć ani słowa, jakby procedura tej czynności była oczywista. Dla mnie taką nie jest.
    Trudno, póki co będzie bez zdjęć; łatwiej mi przychodzi pisanie, niż wklejanie.
    A będzie o Górach Stołowych. Byłaś tam?

  10. #10
    Bieszczadnik Awatar Basia Z.
    Na forum od
    05.2007
    Rodem z
    Chorzów
    Postów
    2,771

    Domyślnie Odp: o Górach Kaczawskich

    Cytat Zamieszczone przez Krzysztof Gdula Zobacz posta
    A będzie o Górach Stołowych. Byłaś tam?
    A jak ?

    No jasne, że byłam


    W rożnych okolicznościach i warunkach:












Informacje o wątku

Użytkownicy przeglądający ten wątek

Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)

Podobne wątki

  1. O Górach Kaczawskich raz jeszcze
    Przez Krzysztof Gdula w dziale Turystyka nie-bieszczadzka
    Odpowiedzi: 1
    Ostatni post / autor: 21-11-2012, 21:40
  2. Filmy o górach.
    Przez Anyczka20 w dziale Turystyka nie-bieszczadzka
    Odpowiedzi: 35
    Ostatni post / autor: 15-10-2012, 22:38
  3. Rowerem w górach
    Przez Challenger w dziale Wypoczynek aktywny w Bieszczadach
    Odpowiedzi: 10
    Ostatni post / autor: 09-08-2011, 18:20
  4. Motocross w górach
    Przez MF w dziale Wypoczynek aktywny w Bieszczadach
    Odpowiedzi: 4
    Ostatni post / autor: 27-10-2006, 15:40

Zakładki

Zakładki

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •