piknie to waszmościowie ujęli,
pyszna okazyja azali była :)
śmiem donieść :
KETLING: O, to bardzo dobrze, a jak się ów Tatarzyn nazywa?
WOŁODYJ: Nazywa się proszę pana Helmut Oberszmajzer.
AZJA: Typowo tatarskie to nazwisko i bardzo zacny rod, któremu przysługuje tytuł Chana.
ZAGŁOBA: Może Hansa?
AZJA: Bardzo być może, w każdym razie ich zawołanie bojowe brzmi: "Hałła hałła hajli hajlo ało".
ZAGŁOBA: Jak jak?
WOŁODYJ: "Hałła hałła hajli hajlo, ało"! Piękny to jest okrzyk i długoletnie posiada on proszę pana tradycje z minionych wojen. Ha ha ha, "z minionych".
("NA MULTAŃSKIEJ STRONIE " ,ANDRZEJ WALIGÓRSKI)
iż zbliża się niedojda łode zachodniej stanicy
świtem go ,wąsatego bisurmańca obaczycie
na
szczycie :)
"Najlepsze miejsce na namiot .jest zawsze troszkę dalej..."
Jakoś nam się tak ostatnio składało, że dopiero co byliśmy z Kmicicem na Flaszy a już się nam wymarzyło posiedzieć na Bani. Jakby kto myślał, że do sklepu najpierw poszliśmy, to by się głęboko mylił. Poszliśmy szukać baszty czyli zabytku, co się prawie skończyło upadkiem z 30-metrowej skarpy i kąpielą w lodowatej wodzie - ale tylko prawie, bo w czas się wycofaliśmy baszty raczej nie odnajdując, choć kto ją tam wie. Konwencjonalną metodą (czyli po asfalcie) opuściliśmy Jaśliska i skracając sobie drogę skrótem do skrótu rozpoczęliśmy mozolne podejście. A czego tam po drodze nie było... Nie było na przykład domku na sympatycznej działce z widokiem, a obok tego domku nie było też wody. Ale plany snuliśmy wielkie, jak to rycerzom z ambicjami wypada. Już byliśmy prawie na górze, gdy zadudniło, zatrąbiło, zawyło, pociemniało i zadzwoniło. Niechybnie wachmistrz srogi Luśnia jednak nas dopadł Nie osobiście na szczęście a przez projekcję akustyczną jedynie i z małego pudełeczka gadając jął się wypytywać o plany i terminy. Wietrząc podstęp zdradziliśmy kilka jedynie szczegółów żądając w zamian karkówki z zapiekanymi ziemniaczkami (coby mu to chwilę zajęło), po czym czem prędzej zasiedliśmy na Bani obserwując przebiegający poniżej dukt i miejsce, w którem wachmistrz srogi Luśnia miał się z nami spotkać za trzy kwadranse.
He he he, za trzy kwadranse!
Czterech panów B.
Siedzieliśmy więc sobie na Bani, liczyliśmy przejeżdżające dołem powozy zaprzężone w mechaniczne konie i było dobrze. Słońce co prawda schowało się za chmurą, wystraszone pojawieniem się wachmistrza srogiego Luśni, zaczęło też ostro wiać, ale w jukach znalazły się jakieś zapasy a i czas był odpowiedni aby przed spotkaniem z Luśnią odrobinę choć się wzmocnić. A jak się wzmocniliśmy to dodając sobie nawzajem otuchy ruszyliśmy w dół.
Nie, nie najprostszą drogą, na końcu której z pewnością czekał srogi wachmistrz. Przeskoczyliśmy przez łąkę i złapaliśmy Drogę Pod Modrzewiami, aby wyjść kawałeczek za przełęczą - potrzebowaliśmy choć tej odrobiny przewagi. I choć szliśmy bardzo wolno to w końcu zamajaczył przed nami nami czarny asfalt głównej drogi. Podeszliśmy delikatnie, rozglądnęliśmy się i... MATKO BOSKA! Luśnia już tam na nas czekał...
Na nic zdał się paniczny odwrót, na nic przegrupowanie szyków i wysunięcie Kmicica na pierwszą linię (a co!), na nic cały nasz rycerski kunszt i mistrzostwo we władaniu szabelką. Już, już żegnaliśmy się z górami, z bukami, z ptakami, z jukami, z jakami, z iliuszynami i z AN-2...
Czterech panów B.
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki