14.11.09
Gdy trzy tygodnie temu wędrowałem zamglonymi szczytami gór Złotych myślałem, że właśnie żegnam się z wyprawami w słoneczny czas, a witam chmurny i mglisty listopad; czy mógłbym wtedy przypuszczać, że najpiękniejszy dzień, bo niespodziewany o tak późnej porze roku - jak późna miłość - dzień wypełniony słońcem i czystym błękitem od pierwszej do ostatniej swojej chwili, że taki dzień jest jeszcze przede mną? Chyba nie. A przecież tak było, bo jedyne chmury jakie widziałem okrywały wczesnym rankiem szczyty Karkonoszy, ale nawet one były piękne: były ostro rysowanym na tle błękitu majestatycznym wałem przykrywającym szczyty gór, mlecznym dołem, górą opalizującym perłowo. Jednak wysysane przez słońce chmury szybko nikły, i nawet Śnieżka, ta chmurzasta marudnica, nie potrafiła zbyt długo zatrzymać ich dla siebie.
Wyjechałem głęboką nocą, bo o czwartej, chcąc być na miejscu z początkiem dnia, tak przecież krótkiego teraz. Samochód zostawiłem na parkingu na przełęczy Karpnickiej, kwadrans drogi pieszej od schroniska Szwajcarka, i już o siódmej zarzuciłem plecak. Przed ósmą byłem na lewym cycku Bardotki – na Krzyżnej Górze, a cień jej całego i jakże okazałego biustu oglądałem w dolinie:)
Słońce niewiele wychyliło się zza ściany Karkonoszy, tyle tylko, by złotem oprószyć niebieską dolinę i nadać wyrazistych, radosnych kolorów zboczom Gór Kaczawskich po drugiej stronie doliny. Patrzyłem urzeczony: w czystym powietrzu widziałem budynki na Szrenicy i stację TV na szczycie Śnieżnych Kotłów, a Jeleniej Górze budynki mogłem policzyć; przejrzystość powietrza pozwalała na swobodny lot wzroku daleko, po krańce odległego horyzontu, a zdawało się, jakby wszędzie było blisko, na wyciągnięcie ręki. Bogactwo i wyrazistość barw oraz ich przemiany fascynowały; stałem na tym szczycie chłostanym silnym i zimnym wiatrem, i zwyczajnie szkoda mi było tak po prostu odwrócić się i zejść.
Na szczytowej skale Sokolika widziałem ludzi – nie tylko ja wybrałem się o tak wczesnej porze. Poszedłem na bliźniaczą górę ładnym i wygodnym szlakiem: szutrową dróżką idącą na szczyt zakolami wśród świerków. Taka właśnie droga: uśmiechnięta i zapraszająca, ocieniona drzewami, prowadząca gdzieś tam, za horyzont, do celu odległego, taką właśnie drogę kocham i takiej jestem niesyty.
Barierki chroniące platformę widokową na szczycie faktycznie są nieco zbyt niskie, ale postawienie tam ławek było świetnym pomysłem. Siedziałem i gapiłem się, bezskutecznie próbując ustalić w którą stronę widok jest piękniejszy, a zgonił mnie ze szczytu czas, świadomość krótkości dnia listopadowego.
Zielonym szlakiem poszedłem ku zamkowi Bolczów. Trasa piękna, bo i słońce towarzyszyło mi, malując dla mnie (oczywiście, że dla mnie!) szare pnie drzew kolorami bursztynów, i niebieskie Karkonosze co raz widziałem między drzewami; nawet Śnieżka odsłoniła swą głowę chwaląc się dyskami swoich budowli na szczycie i smugami śniegu na zboczach. Zamek i jego otoczenie warte jest zobaczenia: ponad korony bukowego boru wystają głazy i resztki murów, prastare i tajemnicze niczym siedziba czarnoksiężnika z powieści fantasy. Gdy patrzy się na pomysłowe tam wcielanie skał w budowlę, zadziwia kolejna ich przemiana: kiedyś były grupą kamieni stojących tam od tysiącleci, później przyszedł człowiek i połączył je murami czyniąc z nich fragmenty swojej budowli, a oto teraz, po upływie wieków, dzieło człowieka rozpada się odsłaniając te same skały – niewzruszone w swoim obojętnym na ludzkie szaleństwa trwaniu idącym przez wieki wieków.
Warto tam pójść i dla dalekich widoków: ze szczytu zamkowych murów widać, jak z niemal całej mojej trasy, bliźniacze i swojskie, bliskie i zielone szczyty Krzyżnej i Sokolika, a ponad wierzchołkami drzew widać odległą, biało-niebieską Śnieżkę.
Z zamku poszedłem czarnym szlakiem ku Głaziskom Janowickim, a dalej zielonym szlakiem via Skalny Most i Starościńskie Skały do parkingu na przełęczy, gdzie dotarłem o szesnastej, po dziewięciu godzinach na szlaku. Po drodze wlazłem na każdą chyba skałę, na którą potrafiłem się wdrapać.
Na szlaku zobaczyłem dwóch chłopaków niosących na plecach coś, co wielkością przypominało mi starą komodę mojej babki. Później, pod jedną ze skałek, zobaczyłem, że nie oni jedni nieśli tak wielki dobytek, i że nie była to żadna komoda, a materac – konieczne, jak się zdaje, wyposażenie miłośników wdrapywania się na skały. Chodzi tutaj o ciapy: otóż oni noszą ze sobą takie specjalne, ładne i chyba drogie ciapy, a gdy je założą u podnóża skały, to chyba nie chcą ich zabrudzić, no i dlatego noszą te komody… to znaczy te materace. A jednego z nich widziałem, jak szczoteczką do zębów i białym proszkiem (do zębów?, do prania?) szorował skałę przed wejściem na nią; wiele jest tam skał miejscami wyszorowanych do białości. Takie z tych chłopaków czyścioszki są… Co ciekawe: mało widziałem samego wdrapywania się na skały, za to wiele przygotowań: chodzenia wokół, zadzierania głowy, układania zwojów lin, zawieszania na sobie licznych pasów z klamerkami, gmerania po plecakach, a najwięcej było pogaduszek w jakimś dziwnym języku. Podobnym do polskiego, ale tylko podobnym, bo ni w ząb nie mogłem zrozumieć o czym mówią, mimo iż wiele słów jakby polskich było.
Na jedną z większych skał, na Skalny Most, oczywiście wdrapałem się. Co prawda bez lin, ale też nie frontowymi, a kuchennymi drzwiami: od tyłu, gdzie wysokość skały zmniejszała się z jakichś 30 do 7 metrów, z licznymi nierównościami umożliwiającymi wejście. Szczyt jest pełen rozpadlin, stąpałem po spękanych skałach, ale do samego mostu doszedłem i na dowód zrobiłem jego zdjęcia z góry, jednak nogi miałem tak miękkie i dziwnie drżące, że przestałem się dziwić tamtym młodym, obwieszonym linami, karabińczykami, bloczkami, windami, etc.
Zdjęć zrobiłem tyle, ile tylko zmieściła karta pamięci; w czarne, niekończące się wieczory grudniowe będą mi przypominały cud przeniesienia kwietniowego czasu w środek jesieni i jeden piękny dzień mojego życia.

21.11.09
Na ostatni, pożegnalny, wyjazd w góry ponownie wybrałem Rudawy Janowickie, tym razem południową ich część. Startując z Przełęczy Pod Średnicą chciałem dojść do Głazisk Janowickich, do których doszedłem tydzień temu idąc z przeciwnej strony, i w ten sposób zamknąć swoją pętlę wokół Rudaw. Przeszedłem tę trasę, a nogi gnane moją nienasyconą tęsknotą drogi chciały iść dalej, ale zawrócił mnie rozsądek i krótki dzień: bałem się iść w ciemnościach.
Chciałem zachłysnąć się jesienią, przesiąknąć nią, zasmakować do końca, do dna, poczuć ją na sobie i w sobie, by w ten sposób pogodzić się z nią i nie buntować się już więcej przeciwko listopadowym słotom. Lepszej pogody nie mogłem sobie wyobrazić dla moich celów, bo dzień ten był jesienią całą: ranek był słonecznym wrześniem, gdy stojąc na szczycie Skalnika patrzyłem w dolinę przede mną; południe deszczowym październikiem, gdy idąc wąską ścieżką w gęstym młodniaku strącałem na siebie niezliczone krople wiszące w igliwiu świerkowych gałęzi zagradzających mi drogę; schyłek dnia natomiast, wśród świerków pokrytych grubą szadzią, u stóp mając krzaki jagód przysypane śniegiem, był już zapowiedzią zimy.
Wyjechałem o czwartej, w jasną, księżycową noc, a miałem za sobą już połowę drogi, gdy po lewej zobaczyłem Eos niemrawo ubierającą swoją szatę; zrazu była barwy brudnego granatu z niewyraźnymi pasemkami szafranu, ale później coraz więcej miała jasnych błękitów, seledynów i świecącego złota. Wcześniej, w nocy jeszcze, miałem rzadkiego towarzysza samochodowych podróży: z prawej wielki księżyc w pełni, a po lewej, na szosie, cień mojego samochodu, najprawdziwszy księżycowy cień. Im barwniejsze suknie miała na sobie Eos, tym bardziej nikł ten cień, aż w końcu zgubił mi się gdzieś między Legnicą a Jaworem. Nic to, został we mnie. Jest i będzie.
Parking był w miejscu zaznaczonym na mapie, więc moja znajoma pani z GPS zaprowadziła mnie do niego bez problemów; problem miałem z samochodem, bo ten znowu bał się (a może nie on, tylko ja się bałem? To możliwe.) zostać tam na cały dzień.
Wygodną, chociaż dość stromą asfaltową dróżką leśników doszedłem do drewnianego szałasu, usiadłem na drewnianej ławie z ręcznie ciosanych bali, popatrzyłem na ślady ogniska, na dach z desek, na milczące, nieruchome świerki, które w tamtej chwili wydawały się mi wieczne, i przez chwilę miałem za towarzyszy wojów naszego Bolesława podążających tędy na południe, na Węgry, by bronić tam interesów swojej siostry. Pół godziny i tysiąc lat później był pierwszy szczyt: Skalnik – i pierwsze moje oczarowanie.
Najpierw był Wysoki Kamień w Izerskich, później Wielka Sowa, Kalenica, Trójmorski Wierch, oczywiście Śnieżka, a ostatnio Krzyżna i Sokolik; w tej elitarnej grupie mieszczę i Skalnik, na którym stałem niby na granicy baśniowego świata otwierającego się przede mną. Kotlinę wypełniała niska, świecąca mgła, z której wystawały odrealnione, bo pozbawione łączności z ziemią, szczyty wzniesień i wysokie budynki Jeleniej Góry; zamykające kotlinę szczyty Gór Kaczawskich stały w ciepłym słońcu, a na lewo ciemna zieleń lasów na szczytach przedgórza trafiona niskim jeszcze słońcem jaśniała blaskiem starego złota; za mną niebieściła się wielka, surowa ściana Karkonoszy, a na ich szczycie stała Śnieżka w zimowej już szacie, cała śniegiem okryta.
Gdy w końcu czas pospołu z zimnem zgoniły mnie ze szczytu, siadłem na ławce obok krzyża (kolejna ukrzyżowana góra!) by przypomnieć sobie dalszą drogę, i wtedy zwróciłem uwagę na dwa szczyty omijane przez drogi: Bielec i Dziczą Górę. Zielony szlak biegł blisko, jakieś 300 metrów od szczytów tych gór, ale zapewne niemal wszyscy omijali je w drodze na Skalnik – znany, bo zaliczany do korony i chwalący się pięknymi widokami. Kto i po co miałby tam iść szukając drogi wśród świerków? Pomyślałem, że z tymi nieznanymi górami bez oblicza jest jak z dniami mojego życia – niewyróżniającymi się, zwykłymi dniami powszednimi, które przychodzą, całują mnie i odchodzą w przeszłość smutne, bo natychmiast zapominane. Pomyślałem, że jeśli odnajdę te dwa szczyty i wejdę na nie, to nie tylko ofiaruję im to, czego tym górom brakuje, ale i sobie dam pamięć chwil im poświęconych.
Moja mapa różni się w szczegółach od przedstawianego terenu, więc pewności nie mam czy odszukane szczyty faktycznie były Bielcem i Dziczą Górą, ale akurat ten fakt mniej jest ważny, bo w tej prawdziwej realności, mojej własnej, byłem na obu tych górach, łącząc z nimi cząstkę mojego czasu.
Po drodze była głęboka Przełęcz Rudawska, a za nią Bielec, wspaniale prezentujący swoje gęste, szadzią pokryte lasy, które oglądane z przeciwległego zbocza wydawały się piąć pionową ścianą na niebosiężną wysokość. Szlak prowadzący zboczem Skalnika w dół ku przełęczy czynił wielkie wrażenie swoją dzikością, splątaniem kamiennego rumowiska z korzeniami drzew, martwymi, rozsypującymi się w próchno szczątkami, skaczącym po kamieniach lub rozlewającym się między drzewami strumieniem, a wszystko w półmroku gęstego boru, w chmurny dzień listopadowy, surowe, pierwotne.
Poznałem różne ścieżki: pnące się po głazach i ledwie widoczne; trawiaste, zasypane rudym igliwiem modrzewiowym; wąskie, ginące wśród drzew dróżki, i szerokie dukty leśne niknące na zakręcie i ponownie odnajdujące się za nim; drogi zamglone, czasami błotniste, a przecież tak pociągające swoją dzikością, ciszą, samotnością.
W poprzek tych dróżek czasami wisiały nitki z nawleczonymi nań płatkami śniegu - nachylałem się przechodząc, a nie chcąc ich zerwać - ale też bywało, że gdy podnosiłem głowę, nowe płatki cichutko i powoli opadały na mnie, czułem wtedy ich chłodny dotyk na twarzy.
Odpowiadała mi pustka szlaku: pierwszego człowieka spotkałem na szczycie Skalnika, był to myśliwy z wielką armatą na plecach i bezwstydem na twarzy, gdy mówił o polowaniu na grubą zwierzynę, na sarny i jelenie, a dopiero w pięć godzin później minął mnie zasapany rowerzysta, tak więc tylko Jesień mi towarzyszyła na swoich, bo jesiennych, mokrych i zamglonych, drogach Rudaw.