Że Góry Kaczawskie, to wiadomo - myślę nad mapą - ale jaką wybrać trasę? Pożądliwie oglądam cienkie nitki polnych i leśnych dróżek, ale że każda wydaje mi się warta poznania, wzrok skacze mi od jednej do drugiej, z jednego końca mapy na drugi, a przecież muszę ułożyć pętlę zaczynającą się o świcie przy samochodzie, i przy nim kończącą się o zmroku. „Głęboka Dolina” - zauważam nazwę miejsca w pobliżu Lubiechowej, u stóp góry Gackowa. Oczyma wyobraźni widzę strome, niedostępne zbocza, a na dnie strumień, zwaliska drzew i skał. Obraz ten budzi we mnie dreszczyk emocji, jakbym w styczniową zawieruchę chciał zapuścić się na dno Wielkiego Kotła Śnieżnego, albo iść w niebotyczne góry; śmieję się z siebie, ale czuję, że trasę mam wybraną: Głęboka Dolina, a później te dróżki wokół Lubiechowej – postanawiam.
Samochód zostawiłem na szerokim poboczu szosy 365, kilkaset metrów od leśnej dróżki zaznaczonej na mapie, a prowadzącej w głąb doliny; rozwidniało się, gdy obuty w moje raichle, ubrany w tak lubianą kurtkę, z nogami opatulonymi stuptutami (wszak szykowałem się na wyprawę w dziką dolinę!), poszedłem.
Mapa dość dokładnie pokazywała leśne dróżki, szło się dobrze, tym lepiej, że dolina będąc głęboką od strony Gackowej, wcale nie jest dzika ani trudna; spodziewana przeprawa okazała się więc być spacerkiem na rozgrzewkę. Doszedłem na brzeg lasu i rozejrzałem się…
Lubię chwile wyjście z lasu na otwartą przestrzeń, zwłaszcza, gdy idzie się bez wytyczonego szlaku. Najpierw między drzewami dostrzegam niebo lub pola, a w chwilę później stoję na granicy dwóch światów i rozglądam się, zawsze trochę zdziwiony nagłym oddaleniem się horyzontu, otworzeniem się przede mną rozległego widoku, i ciekawy miejsca, do którego zaprowadziła mnie leśna dróżka wydeptana przez ludzi lub zwierzęta.
Mapa była dokładna, bo gdy podniosłem z nad niej wzrok, zobaczyłem drugą drogę dokładnie tam, gdzie spodziewałem się ją znaleźć po obejrzeniu mapy, drogę, która obiecywała zaprowadzić mnie do szosy lubiechowskiej na przełęczy między Świerkami a Okolem. Poszedłem nią, i mimo iż krzyżowała się w paroma innymi, nie zmyliła mnie dotrzymując obietnicy, chociaż w dolinie była miejscami tak błotnista, że musiałem opuścić ją i iść bokiem, między drzewami. W górnej swojej części prowadziła mnie odsłoniętym zboczem góry Świerki, odwracając się, widziałem rosnący w miarę zdobywania wysokości najwyższy masyw kaczawski: góry Maślak, Połom i Skopiec, zza którego Baraniec wyciągał w górę swój maszt antenowy niczym żyrafa szyję.
Najładniejsze widoki czekały na mnie pod szczytem, raptem paręset metrów od szosy i przełęczy ze szlakami prowadzącymi na Okole – miejsce warte zapamiętania. Przechodząc tamtędy, miałem chwilę wahania: może iść na szczyt?, ale że te wszystkie drogi prowadzące otwartymi przestrzeniami skutecznie mnie kusiły, zszedłem do wsi, wypatrzyłem jedną z nich, prowadzącą przez łąki na północnym stoku Okola, i poszedłem poznać ją.
Proste i kręte, leśne i polne, suche i błotniste, trawiaste i kamieniste, przysypane śniegiem lub liśćmi, wyraźne i niknące wśród drzew lub na łące, samotne lub splątane z innymi; okolone miedzami lub drewnianymi płotami, prowadzące gdzieś, albo nigdzie – moje drogi kaczawskie. Moje drogi.
Ta biegła ku zachodowi, a po prawej szły za mną Łomy, przed nimi przesuwały się powoli Sokołowskie Wzgórza. Gdzieś tam usiadłem na spróchniałym pniu, jadłem i patrzyłem przed siebie, na łagodny stok mijający mnie i toczący się dalej, na dno doliny, aż do stóp Wzgórz, do ostatnich domów wioski, i dalej, daleko, tam, gdzie niebieściły się odległe szczyty. Te bliższe rozpoznawałem, ale między nimi i dużo dalej stała nieznana mi góra; u jej podstawy jaśniała plama, w której rozpoznawałem coś znajomego. Co? Wyciągnąłem mapę i po chwili stuknąłem się w czoło: to przecież Wielkie Organy! Jak mogłem nie rozpoznać mojej Wielisławki!
Pójdę do niej! – postanowiłem w pierwszej chwili, ale jednak wizytę u mojej znajomej odłożyłem na inny wyjazd. Wstałem i poszedłem przed siebie, najpierw brzozowym młodniakiem w kolorach jesieni, na dno doliny, później lasem, ku Sokołowcowi. Droga, tak wyraźna i ładna na polach, w lesie zostawiła mnie i to dwakroć. Na rozstaju wybrałem drogę w lewo, ale skończyła się ścianą drzew już po paru minutach, wróciłem więc i skręciłem w drugą. Ta najwyraźniej chciała mnie prowadzić, skoro nawet zarosła młodniakiem jeszcze pokazywała mi swoje stare koleiny, ale kawałek dalej i one znikły. Szedłem między drzewami, rozpychałem gęste gałęzie i jakieś badyle czepiające się spodni, trzymając słońce po lewej (a nie było to łatwe, bo biegało mi po połowie nieboskłonu, zwłaszcza gdy wymijałem jakieś przeszkody), ale gdy wyszedłem z lasu, zobaczyłem Sokołowskie Wzgórza w spodziewanym miejscu, po prawej, a na wprost, dalej, wzgórza rozpoznane jako Sądreckie; na wielkim polu ich zbocza rosło coś, co miało piękny, zielononiebieski kolor. Między wzgórzami, niżej, ponad garb pola wystawały białe ściany pałacu w Sokołowcu. Byłem na dobrej drodze. Zszedłem do wsi dla zobaczenia początku drogi, i zawróciłem ku Sokołowskim Wzgórzom, chcąc przejść ich południową podstawę granicą pól i lasów. Piękna widokami to była droga i słońcem, które zdecydowało się w końcu, po paru godzinach wahań, wyjrzeć zza chmur. Drzewa, trawy, liście pod nogami, cały świat w jednej chwili przywitał je jasnym uśmiechem, a ja stałem na brzegu lasu, i pomiędzy gałęziami dębu podziwiałem widok jeden z najurodziwszych dnia dzisiejszego, widok rzadki dla tych gór: cały długi masyw Skopca, a za nim kolejne góry, jedna przy drugiej, stłoczone, coraz bardziej niebieskie odległością, aż za Wojcieszów – jakby nie było zamieszkałych dolin między nimi, jakbym sam był w dzikich i pustych górach.
Ta droga skończyła się stanowczo zbyt szybko przy bocznej szosie na północ od Lubiechowej. Do zmierzchu było jeszcze 3 godziny. Niezaorane pole na którym stałem było miejscami białe od kwitnących rumianków; zerwałem jeden kwiat, roztarłem w palcach i delektowałem się jego delikatnym zapachem. Wracać? Ponownie rozejrzałem się wokół, teraz inaczej, szukając okrężnej drogi. Zobaczyłem wzgórze Łomy i ruszyłem wprost na nie. Idąc rumiankowym polem, widziałem maleńkie, zawsze tak urocze, niebieskie drobinki niezapominajek polnych, później były chaszcze nad strumieniami, jakiś rów o stromych brzegach, rozlewisko obsiadłe olszami, wielkie pole szarych już nawłoci zaczynających pierzyć się swoimi pasemkami waty, w końcu wszedłem w las na zboczu góry. Gdy idąc wydłużonym szczytem, dotarłem do nieczynnego kamieniołomu, spojrzałem w dół, na wyrwę z zboczu góry, i doznałem, nie wiem już który raz w górach, znikomości ludzkich wysiłków wobec dzieł przyrody. Oto mała góra wysokości względnej może 60 metrów, góra, której podstawę można obejść w pół godziny – i kamieniołom, niewielka wyrwa w jej zboczu, którą człowiek mozolnie robił latami całymi.
Gdy podniosłem głowę, ponownie, jak tyle już razy dzisiaj, zobaczyłem Skopca w otoczeniu swojej świty.
Z dołu dobiegały odgłosy mocnych, metalicznych uderzeń. Poszedłem ścieżką widoczną na ostrej i stromej grani utworzonej wyrwą kamieniołomu na szczycie góry; nie było to rozsądne, ale tłumaczyłem się stabilnością moich butów przy stawianiu ich kantem na zboczu. Gdy już zszedłem nieco niżej, spotkałem poszukiwacza kamieni, z którym rozmawiałem dłuższą chwilę. Pokazał mi swój urobek - piękny agat ze szczotką narosłych wewnątrz kryształów, pokazał miejsca na ścianie, w których siedziały geody, lub siedzą nadal, tyle że beznadziejnie połamane przy próbie wydobycia ich z bazaltu. Jest ich tam dużo, ale wydobycie jest ciężką pracą: u mojego rozmówcy widziałem wielkie łomy, stalowe kliny i młot - tak na oko dziesięciokilowy. Znalazłem tam nadłamaną małą geodę, widać w niej kryształy, ale nie mam pojęcia jakie one są, co wcale nie przeszkadza mi cieszyć się nią. Na pożegnanie dostałem od mojego rozmówcy geodę wielkości pięści dziecka, ma wyszczypany otworek, przez który połyskują kryształy.
Dziękuję Ci, poszukiwaczu kamiennego piękna, i życzę wydobycia ametystu taaakiej wielkości!
Wracałem. Świat ciemniał tracąc kolory, tylko niebo na zachodzie miało ową barwę tak charakterystyczną dla listopadowego zmierzchu: zorzy zachodu widzianej przez granatowy woal chmur, a później już tylko małe brzózki przydrożne jaśniały żółcią jesiennych liści.
Zakładki