041112
Ten wyjazd był odmienny od wszystkich moich poprzednich: pojechałem w góry (no, powiedzmy: wzgórza) o istnieniu których wcześniej nawet nie wiedziałem, i miałem towarzysza. Ja, górski samotnik, wędrowałem ze znajomym poznanym na forum internetowym, jak to teraz często bywa; od dzisiaj więc nasza znajomość nie jest tylko korespondencyjna i internetowa.
Tomek mieszka z Obornikach Śląskich, spotkaliśmy się u niego w domu, i on, jako gospodarz i osoba znająca okolicę, pełnił rolę przewodnika. Poddałem się jego decyzjom całkowicie, wiedząc, iż taki miłośnik górskich włóczęg, jak mój dzisiejszy cicerone, powiedzie mnie najciekawszymi ścieżkami w okolicy.
Wyszliśmy około dziewiątej, od razu uzbrojeni w ciężkie buciory i ochraniacze w przewidywaniu błota, wszak nie po skalnych górach mieliśmy chodzić, a po klasycznych wzgórzach morenowych, na których gliny nie brakuje. Pierwszym celem była działka kolegi, uroczy kawałek ziemi na zboczu wzniesienia pod miastem. Znałem ten zakątek z opisów i ze zdjęć, ale pełną jego urodę mogłem poznać dopiero dzisiaj: zdjęcia nie oddawały całej prawdy. Celem Tomka jest zachowanie naturalnego, ale zadbanego, uroku tego zakątka - ze stawem obrosłym trzcinami, z trawiastym, stromym zboczem wzgórza i kępami drzew; podziwiałem ogrom pracy i jej rezultaty. Na szczycie wzniesienia stałem pod brzozami wystrojonymi jesiennymi liśćmi i słuchając opowiadanych z pasją planów Tomka, snułem marzenia zbudowania domku w takim miejscu jak to tutaj - z widokiem na wzgórza, a ponad nimi na odległe szczyty górskie, wśród drzew zaglądających do okien, odwiedzany przez ptaki i sarny; marzenie życia w zjednoczeniu z jak najmniej naruszoną przyrodą.
Trasa naszej wędrówki wiodła przez Wzgórza Trzebnickie, lub, to ich druga nazwa, Kocie Góry: z Obornik przez Żniwną Kopę na Gnieździec, a dalej Długą Halą na Kowalską Przełęcz, Bukowy Wierch i Dębowy Wierch, aż do Ciemnej Góry - najwyższego wzniesienia Wzgórz Trzebnickich. Wracaliśmy przez Kowalską Górę i Górę Holtei’a. Pozazdrościłem mieszkańcom Obornik tak ładnych okolic tak blisko miasta; Leszno, gdzie mieszkam, otaczają płaskie jak stół pola.
Tutaj pola na zboczach wzgórz idealnie podkreślają łagodne i długie linie stoków, polne drogi, moje przyjaciółki, zakolami biegną po nich znikając za drzewami lub chowając się za horyzontem, na tle nieba, laski i małe kępy drzew przydają krajobrazowi uroku rozmaitości, a samotnie rosnące drzewa przyciągają wzrok i budzą skojarzenia z tymi cichymi gruszami, co na miedzach siedzą. Staliśmy pod jednym z takich samotników, pod dębem, szukając znaku szlaku, który jakiś dowcipniś umieścił wysoko na konarze drzewa. Z jednej strony zielono falująca płaszczyzna pola przeginała się na obłym grzbiecie wzniesienia i toczyła się w dół po długim stoku, by zatrzymać się dopiero w połowie następnego wzniesienia, na linii drzew; z drugiej strony strome zbocze, całe żółto-szare od rosnących na nim nawłoci, opadało w zalesioną dolinkę – urokliwe miejsce. Już po powrocie Tomek zwrócił mi uwagę na ciekawy związek tych roślin z Niemenem i z jesienią - myślę, że gdy teraz zobaczę tę pospolitą roślinę, wspomnę jego i Niemena śpiewającego o początku jesieni. Bo każde wrażenie jedną połową zanurzone jest w nas, drugą tkwi w świecie zewnętrznym, jak to z właściwą sobie elegancją przedstawił Marcel Proust.
Siedząc na ławkach postawionych na stoku Dębowego Wierchu, można gapić się w dolinę otwierającą się przed nami, na pola, lasy i dal, ale gdy zobaczyłem dęby na szczycie Ciemnej Góry, miedzę pod nimi – granicę pól i lasów, spadłe żołędzie, gdy podniosłem głowę i zobaczyłem polną dróżkę, pomyślałem, że w lecie, w ciepły i słoneczny dzień, chciałbym przyjść tutaj, właśnie tutaj. Usiąść na tej miedzy, oprzeć się o pień dębu, i tak spędzić dzień gapiąc się wokół.
Pogoda… cóż, pogodę mieliśmy listopadową: chmurną i mokrą siąpiącym deszczem, a ja ponownie, jak parę dni wcześniej w Górach Kaczawskich, przy takiej samej pogodzie, doznawałem zdziwienia, bo wtedy i teraz cieszyła mnie ta wędrówka i radośnie chłonąłem w siebie urok jesiennego krajobrazu. Po prostu podobał mi się ten dzień jak i tamten, mimo iż buty miałem uwalane w błocie powyżej ochraniaczy, a świat wokół tak niewiele już miał jasnych kolorów jesieni, a tak dużo chmur, szarości i zapachu butwienia. Ileż to razy wstając w listopadowy ranek i widząc przez okno szary świat pod chmurnym niebem, czuje się niechęć do tego dnia! A wystarczy pojechać gdzieś, gdzie nie będzie obowiązków dnia codziennego, a w zamian będzie droga i wędrowanie, by dostrzec w tym dniu, tak samo chmurnym jak tamte, tyle uroku i radości obcowania z przyrodą.
Czy nie jest to powód do zdziwienia? I do jak najszybszego następnego wyjazdu na łazęgę? Jest! Dla mnie, filozofa, jak to nazywają mnie nie bez pewnej racji znajomi, nadzieja na rozwiązanie tej zagadki nie mniejszym będzie powodem od chęci znalezienia się gdzieś daleko - na dróżce uciekającej mi spod nóg i uwodzicielsko niknącej na zakręcie.
Przeszliśmy spory kawał drogi, napatrzeliśmy się, nagadaliśmy się, spędziliśmy razem dobry dzień. Dziękuję Ci, Tomku.
Zakładki