Czy ktoś podpalił dom polsko-niemieckiej rodziny w Bieszczadach?
35-letni Henri Schumacher, miłośnik przyrody, mieszka w dolinie potoku Hulskiego, gdzie 12 lat temu kupił 30-hektarową działkę. Ma żonę Polkę - Berenikę. Razem mają dwie córki: 5-letnią Jolę i 3-letnią Ronję. Schumacherowie przez ostatnie lata mieszkali w barakowozie, niedaleko domku, który od dwóch lat budowali własnymi rękami.
Henri jest z zawodu cieślą, Berenika zajmuje się rękodziełem artystycznym, prowadzi także sklepik internetowy.
Domek budowali na kamiennym fundamencie w stylu pruskim. Drewniany szkielet łączony był bez użycia gwoździ. Szkielet wypełniano plecionką z leszczyny. Na początku listopada Schumacherowie dach pokryli dachówką i w niedługim czasie mieli się do domu wprowadzać. Do wykończenia mieli jeszcze ściany i podłogi.
W Wigilię dom doszczętnie spłonął. Ostał się tylko piec. Schumacherów wtedy w domu nie było, bo pod koniec listopada pojechali do Niemiec odwiedzić matkę Henriego. Berenika chciała również sprzedać swoje wyroby na jarmarku świątecznym.
- W Wigilię koleżanka, która była w Hulskiem nakarmić nasze koty, wysłała SMS: "Wasz nowy dom spalony. Został piec. Co robić?" - opowiada "Gazecie" Henri Schumacher, który na wieść o spalonym domu szykuje się z rodziną do powrotu z Niemiec.
Policja potwierdza zdarzenie. - Informacja o spalonym domu dotarła do policji w Ustrzykach Dolnych w Wigilię około godz. 17.30. Sprawdzane są okoliczności i przyczyny pożaru. Policyjne czynności nadzoruje Prokuratura Rejonowa w Lesku - mówi Jacek Kocan z biura prasowego Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie.
- O pożarze dowiedzieliśmy się od policji. Gdy dojechaliśmy na miejsce, nie było już czego gasić. Tylko zabezpieczaliśmy pogorzelisko. Sprawdzaliśmy, czy nie było ofiar śmiertelnych i poszkodowanych - mówili nam w środę strażacy.
Schumacherowie są przekonani, że dom został podpalony. Twierdzą, że do pierwszej próby podpalenia doszło na początku listopada. Rodzina znalazła wtedy w pobliżu domu trzy puste pięciolitrowe kanistry po benzynie. - Cała podwalina została zalaną benzyną. Na szczęście spaliło się tylko jedno okno i belki wokół okna, ale cały dom jeszcze stał. Policja sprawcy nie ustaliła i prokuratura w Lesku umorzyła sprawę - wspomina Henri.
Po listopadowym pożarze rodzina dom ubezpieczyła. Teraz straty Schumacherowie wyceniają na około 120 tys. zł. - Ten domek był śliczny, był całym naszym życiem. Naszym zdaniem dom został podpalony - twierdzi Henri Schumacher.
Mówi, że do Niemiec nie chcę się wyprowadzać. - Ale pewnie trzeba będzie gdzie indziej się wybudować. Bo mamy znów tutaj stawiać dom, by za chwilę go spalono? - pyta retorycznie. - Chcemy dalej mieszkać w Bieszczadach. Kochamy życie bez chemii i betonu - dodaje.
Zakładki