Jest wieczór drugiego dnia, namioty stoją na polanie Huśniański Menczył, płonie małe ognisko, pieczemy kiełbaski. Szybko spadająca temperatura wygania nas do namiotów. W nocy, wewnątrz namiotu zamarza woda, trzymana na drogę w plastikowych butelkach. Na polance panuje bezpieczna cisza. Doceniamy tę ciszę po wczorajszym łomocie płócien. Tym bardziej, że słychać było, jak wyje wiatr na oddalonym o ok. 600 m grzbiecie.


Rano, buty stojące wewnątrz namiotu lekko trzeszczały przy pierwszym wkładaniu na nogi. Oblodzone wczoraj kurtki nie dostały przepustki do wnętrza namiotu i nadal były sobie oblodzone.


Na nowym kartuszu 4-sezonowego gazu zagotowała się jedna menażka wody, potem płomyczek nie chciał nawet topić śniegu. A kartusz, z oryginalnym napisem „Prymus” był nadal prawie pełny. Widocznie tutaj istnieje jakiś piąty sezon. Zmieniliśmy technologię gotowania: zamiast w śnieżnym dołku, aparatura stała pod tropikiem namiotu a zamiast w menażce, gotowało się wprost w blaszanym garnuszku. Do wrzątku w swoim garnuszka każdy sobie wrzucał, co chciał i miał: kawę, herbatę, mamałygę. Poranne opilstwo trzeba było w końcu przerwać, tym bardziej, że zza chmur wyszło słońce, zachęcając do pakować się i ruszenia w drogę.



Gotowi do wymarszu byliśmy dopiero parę minut po 10. Te długie patyki (ok. 1 m) wokół miejsca obozowania, to śnieżne śledzie do namiotów.