Na początek mała dygresja. Zdaję sobie sprawę, że relacja z wycieczki na Jeziorka duszatyńskie, to dla starych bieszczadzkich wyjadaczy żadna atrakcja, za co z góry przepraszam. Relacja zawiera też wątki historyczno-rodzinne, ale sądzę, że interesujące dla miłośników historii Bieszczadów. A więc zapraszam.
Wycieczka połączona z wyjściem na tzw. Jeziorka Duszatyńskie planowana była od dawna, jednak ze względu moje "braki kondycyjne" odkładaliśmy ją co roku, na późniejszy termin. Jak co roku, tak i w tym również, planowaliśmy jakiś wyjazd "w Bieszczady", przy czym datę wyjazdu musieliśmy dopasować m.in. do obowiązków zawodowych, jak również do pogody. Wreszcie udało się ustalić, że będzie to sobota 20 października. Jest to optymalny czas na tzw. "bieszczadzkie kolorki", prognoza pogody rewelacyjna, a więc jest szansa na udany wyjazd. Planujemy wyjazd 2-dniowy, przy czym pierwszego dnia mamy zamiar iść "na jeziorka", na "łokieć" oraz odszukać dwa miejsca w Komańczy, gdzie blisko wiek temu, nasz daleki krewny wybudował dwa tartaki, (oraz, jak się ostatnio okazało, był budowniczym mostu na "łokciu"). Plan na drugi dzień nie jest sprecyzowany.
W zasadzie bez większego przygotowania - bierzemy tylko aparaty fotograficzne, przezornie suchy prowiant, kawę w termosie - i rano, w sobotę, około godz. 8 wyruszamy. Wybieramy trasę przez Wiśniową, Krosno, Miejsce Piastowe, Duklę, Jaśliska - do Komańczy. Trasa liczy 120 km, 2 godziny spokojnej jazdy.
Poszukiwania rodzinnego siedliska po Piotrze Podwapińskim z Komańczy.
Zaraz po wjeździe do Komańczy udajemy się do pierwszego zaplanowanego miejsca naszych poszukiwań. Wjeżdżamy do centrum Komańczy i tuż przed kościołem skręcamy w prawo, w boczną dróżkę prowadząca między zabudowaniami. Mijamy most na Osławicy, jednak od tej strony niewiele widać, więc zawracamy.
Schowek07.jpg
Według szkicu, wykonanego z pamięci w 1960r. przez Aleksandra Podwapińskiego (syna Piotra) wiadomo, że chodzi o teren położony w rejonie Kościoła, w zakolu Osławicy. Rzeka w tym miejscu tworzy charakterystyczne zakole, które kiedyś, zostało wykorzystane, przez naszego krewnego, do spiętrzenia wody i wykorzystania jej siły do napędzenia tartaku.
Skręcamy w dróżkę, która obecnie biegnie wzdłuż rzeki. Nie szukamy resztek po zabudowaniach, bo tych, wiadomo, że nie będzie. (Zresztą, wg Gustawa Zemły (znany artysta rzeźbiarz, wnuk P. Podwapińskiego) - dom i tartak został po wojnie spalony przez odział UPA). Szukamy w korycie rzeki jakichś śladów po jazie piętrzącym wodę (były dwa takie: jeden wybudowany w 1924 r. zniszczony przez powódź, drugi wybudowany w 1925 r.) Niestety, nie znajdujemy najmniejszych śladów po tych budowlach, jak i po młynówce. Nie jestem jednak rozczarowany, gdyż mówiąc szczerze nie liczyłem na wielkie odkrycia. Raczej chciałem się przekonać, że faktycznie nie ma tam już żadnych śladów, po tych budowlach hydrotechnicznych z lat dwudziestych. Bez zbędnej zwłoki, wsiadamy do autka i przejeżdżamy do następnego miejsca naszych poszukiwań, do Komańczy-Letnisko.
Tym razem jest to zakole Osławicy położone między wiaduktem kolejowym - nad drogą wiodąca do klasztoru Nazaretanek w Komańczy-Letnisko, a najbliższym mostem drogowym w kierunku Rzepedzi. Tutaj, w 1913 r. Piotr Podwapiński wybudował pierwszy dom, tartak i młyn za pieniądze zarobione na dzierżawie tartaku w Radoszycach, i posag swojej żony Seweryny.
Z pomocą znów przychodzi szkic tej lokalizacji, opublikowany we wspomnieniach przez Aleksandra Podwapińskiego.
Schowek06.jpg
Ze znalezieniem tego miejsca, nie ma oczywiście najmniejszego problemu. Miejsca nie sposób nie zauważyć. Przechodzimy więc przez kładkę dla pieszych nad Osławicą, a następnie prawym brzegiem, wzdłuż całego zakola rzeki. Niestety, podobnie jak poprzednio - mimo szkicu - nie jesteśmy w stanie znaleźć najmniejszych śladów jazu piętrzącego wodę, ani młynówki. Przechodzimy jeszcze pod mostem, gdzie ktoś wykorzystuje brzeg pod nim, jako darmowy (zadaszony :) parking i składzik na wolnym powietrzu.
3a.jpg3b.jpg
Robimy kilka pamiątkowych zdjęć tego urokliwego miejsca, i ... jedziemy do Rzepedzi.
Plan jest bowiem taki, aby do Duszatyna przyjechać od strony Rzepedzi (gdzie już od ubiegłego roku zlikwidowane zostały znaki zakazu wjazdu). To dobrze, że ktoś wreszcie zrozumiał, jakie to ma znaczenie, dla rozwoju turystyki w Gminie Komańcza. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że cała trasa do Duszatyna jest pięknie odnowiona.
Porządnie wyremontowana droga z nawierzchnią szutrową, świetnie pasującą do charakteru trasy, kilka brodów do pokonania po drodze i kilka miejsc widokowych, gdzie na poszerzeniach drogi wykonano szutrowe parkingi. To pierwsze tak sensownie przygotowane miejsce do turystyki zmotoryzowanej w całych Bieszczadach.
Tak więc nieśpiesznie, przejeżdżamy sobie trasę Rzepedź-Duszatyn, po drodze robiąc zdjęcia i zachwycając się tym ciepłym październikowym dniem - wręcz wymarzonym dla naszych planów.
Jeziorka duszatyńskie.
Parkujemy w Duszatynie przy nieczynnym już barze. Witamy się z kotem. Szybka zmiana obuwia, aparaty, i w drogę. Droga na jeziorka jest w zasadzie dobrze oznakowana, więc niespiesznie idziemy drogą gruntową.
1a.jpg
Po obu stronach sągi drewna bukowego (tzw. papierówka). Ponieważ jest już południe, co chwile mijają nas ci co powracają z trasy. Obowiązkowe dzień dobry - dzień dobry i tak na okrągło. Nagle zauważamy nieco powyżej nas kilkuosobową grupkę, która widocznie wybrała inną trasę. Jak na złość zniknęły gdzieś oznaczenia szlaku, więc chwila konsternacji ....
i my też skręcamy w lewo. Jednak zaraz przychodzi refleksja: coś tu nie gra. Widzimy jak grupa idąca nieco powyżej, też się miota i sprawia wrażenie że nie bardzo wie, co dalej. Szybko zawracamy na poprzednią drogę, i wówczas przychodzi mi do głowy zdanie jakie kiedyś przed 80-ciu laty Piotr Podwapiński powiedział do swojego syna Aleksandra: "Lesiu, co się będziesz słuchał psiej trąby - chodź ze mną a będziesz samodzielnym człowiekiem". Ciekawe dlaczego tak łatwo zakładamy, że "inni wiedzą lepiej".
Pojawiają się znowu oznaczenia szlaku, i już pewni swego przeskakujemy potoczek i zaczynamy pierwsze poważne podejście. Po drodze straszę Jolę bieszczadzkimi niedźwiedziami, i liczę na to, że nie będzie forsować tempa, abym nadążył za nią. Ledwie żywy, w połowie trasy, zaczepiam powracającą grupę błagalnym:
- dzień dobry - powiedzcie proszę, że to już nie daleko ( w młodości nie miałem tutaj żadnych problemów :)
- no... niedaleko, tak z godzinkę jeszcze... - odpowiadają
1.jpg2.jpg2a.jpg
No nic, wleczemy się dalej, Jola podtrzymuje mnie na duchu, co chwilę proponując albo coś do picia, albo czekoladę na wzmocnienie. Wreszcie, całkowicie wykończony docieram na miejsce, do pierwszego z jeziorek. Tu małe wyjaśnienie. Obowiązująca oficjalna nazwa "Jeziorka duszatyńskie" jest przyjęta sporo na wyrost. To nie są żadne jeziorka, to nie są nawet stawy (choć ponoć wedle legendy hr. Potocki z trzeciego (nieistniejącego) "jeziorka-stawu" kazał spuścić wodę i wyłowiono wtedy ponoć 80 pstrągów. To w najlepszym razie są coraz bardziej zarośnięte sadzawki. Choć przyznaję, że urokliwe. Na miejscu, pierwsza kłoda jest zajęta przez turystów, więc zajmujemy miejsce nieco dalej, przy kładce, gdzie próbuję dojść do siebie. Po 20 minutach, robimy kilka zdjątek i ruszamy dalej do drugiego, większego, ładniejszego "jeziorka".
3.jpg
Po wspinaczce zejście jest cudownie łatwe. Owszem zajmuje czas, ale już tak nie męczy. Spokojnie docieramy na parking pod barem, gdzie kot tym razem już nie odpuszcza - i dostaje od Joli swoją porcję konserwowej mielonki. Półgodzinna przerwa na kawę z termosu i kanapki. Jeszcze rzut oka na ostoję kumaka-pijaka i ruszamy na "Łokieć", kolejny punkt naszego programu.
c.d.n.
Zakładki