I znow minał rok... Nie wiadomo kiedy.. Przemknąl jak mgnienie oka.. Przewalila sie jesien, niezwykle długa zima i krotka wiosna.. Wydarzylo sie wiele istotnych i nieistotnych spraw..
Z poczatkiem lata nasza dzielna ekipa znów rusza na podboj przygranicznych polnocnych krain. Gdy stoimy z plecakami na katowickim dworcu, mimo ze znow o rok starsi, jak poprzednio patrzymy w podlaskie mapy, majac juz prawie przed oczami bezkres wiejskich drog. Mamy wrazenie ze to wczoraj uciekalismy przed wilkami koło Kondratek albo pilismy samogon z goscinnymi gospodarzami w Dubnicy, w chatce na samej granicy wsrod kwitnacych łubinow. Jakos zupelnie przestalam czuc tez bezmiar czasu dzielacy podlaskie wyjazdy. Tak jakby kazdy kolejny byl po prostu ciągloscia, kontynuacja poprzedniego. Jedno co przypomina tylko o istnieniu upływu czasu jest małe przetasowanie w składzie ekipy. W tym roku nie ma z nami Romka i Michała, jest za to toperz i Pudel.
A dla przypomnienia- tak bylo w poprzednich latach:
2012
http://forum.bieszczady.info.pl/show...%9Bla-do-Sidry
2011
http://forum.bieszczady.info.pl/show...opem-i-rowerem
Tegoroczny wyjazd zaczynami od wizyty w knajpie Namaste w Katowicach prowadzonej przez naszego kolege Blondiego. Czekamy tu na pociag ktory mamy dopiero o 2 w nocy. Na pozno wieczorne spotkanie dotarł takze Hefajstos, Julka i Karol oraz Grzes ktory dołacza do naszej wycieczki dopiero jutro. Fajnie ze mozna tu kupic moje ulubione ukrainskie piwo "Biłyj lew" i "Biła Nocz"
O 2 w nocy wsiadamy w pociag do Warszawy a potem przesiadamy sie na kolejny do Dąbrowy Bialostockiej. Tu, na dworcu PKP, w przytulnej poczekalni na obrzezach miasteczka, eco, Iza i Grzes nocowali rok temu przed powrotem do domu.
Symbolicznym zdjeciem na ławce rozpoczynamy nasza kolejna tegoroczna wedrowke.
Duszny upal polaczony z melancholijna atmosfera cichego dworca i odurzajacym aromatem z impregnatu do podkladow kolejowych nie zachecaja do pospiechu. Rozsiadamy sie wiec na chwile na stercie starych podkladow kolejowych. Wokol roztacza sie woń drewna polaczona z zapachem skręcików eco..
Niestety sielankowa chwila zostaje troche zaburzona. Okazuje sie ze wszyscy siedlismy w najbardziej posmołowane miejsce podkladow kolejowych i upapralismy paskudnie spodnie. Ja oczywiscie najbardziej... Spodnie wygladaja jakbym kilka razy nie zdązyla dobiec do kibelka... Juz uwazam sie za osobe najbardziej pokrzywdzona tego dnia a tu sie nagle okazuje ze eco zgubil okulary! Udaje sie je po chwili znalezc w trawie ale niestety troche sa rozdeptane. Dokladniejsze ogledziny nie wykazuja jednak powazniejszych zniszczen- tylko szkla wyskoczyly z oprawek! Czym predzej je mocujemy na miejsca. Eco je przymierza i z rozpacza w glosie oznajmia ze widzi przez nie gorzej niz bez! Okazuje sie ze szkla zostaly zalozone na odwrotPo opanowaniu sytuacji opuszczamy dworzec kierujac sie w strone centrum miasteczka.
Po dwoch stronach drogi sa dwa chodniki, jakby wyrwane z roznych swiatow. Dla kazdego do wyboru. Moj wybor jest oczywisty
Zatrzymujemy sie w knajpce "Na Skarpie" gdzie rok temu eco z Grzesiem ogladali mecze rozpoczynajace Euro 2012. Dzis knajpa jest oficjalnie zamknieta ale mimo to kucharka przyrzadza nam kotlety z kulkami ziemniaczanymi i kapusta. Sugeruje tez aby dobre piwo kupic w sklepie nieopodal bo oni maja tylko warke i zubra.
Miasteczko wogole mozna nazwac knajpianym rajem, co krok to jakis klimatyczny przybytek oferujacy jadło i napoj. Ale my musimy isc, daleka droga przed nami! Jednak lokal na wylotowce tak sie do nas usmiecha ze cala silna wola na nic! Betonowe zarastajace płyty, zapach starego drewna i dzwieki piosenek Czerwonych Gitar. Poza tym chyba idzie burza i warto przeczekac deszcz..
Rozdzielamy sie za Dąbrowa i w dwoch grupach probujemy złapac stopa w kierunku Sztabina. Ja i toperz, pomni na nasze autostopowe szczescie (a raczej jego brak... ) po ponadpolgodzinnych probach zlapania czegokolwiek decydujemy sie isc skrotem bocznymi drogami. Ostatecznie to 18 km i nawet jak nic nie złapiemy to koło polnocy bedziemy na miejscu. Szczescie sie jednak do nas dzis usmiecha. 3 km podwozi nas miejscowy dziadek. Z trudem upychamy plecaki do malutkiego autka. Dziadek wznosi oczy ku niebu i spiewnym akcentem komentuje nasza wyprawe z plecakami. "Oj dzieci, dzieci! Oj turysty, turysty! Po co wam to wszystko??" Ledwo wysiadamy od dziadka to z bocznej pylistej drogi wyjezdza jakis dostawczak.Wskakujemy mu prawie pod maske jak stoi na zakrecie. Plecaki wrzucamy na pake i jedziemy z nim jakies 2 km sluchajac opowiesci o bogatej miejscowej faunie ktora nieraz jest przeklenstwem dla mieszkancow okolicznych wiosek.
Dalej tuptamy asfaltem i zabiera nas starsze małzenstwo z Czestochowy ktorzy przyjechali tu na groby rodzicow. Babka pochodzi z mijanej wioski i opowiada jak za dawnych czasow czasami ciezko bylo sie dostac do szkoly pokonujac zaspy po pas. A na zziebniete dzieciaki w szkole czekalo cieple mleko i kaflowy piec na ktorym wieszali mokre czapki i skarpetki. Jedziemy z nimi tylko kolo kilometra bo skrecaja gdzies w bok aby odwiedzic kuzyna.
Pozostałe kolo 10 km tuptamy juz pieszo. W wiosce Małowista zatrzymujemy sie przy drewnianej chałupce bedacej lokalnym sklepem i barem.
Zwraca uwage ciekawy stojak na rowery.
Czuc ze nadciaga burza. Niebo granatowieje coraz bardziej. Duchota staje sie wrecz namacalna, czlowiek poci sie nawet siedzac bez ruchu. Stojace powietrze oblepia ze wszystkich stron, muchy zaczynaja gryzc jak wsciekle. Najgorszy do przejscia jest 2 km odcinek ktory musimy pokonac poboczem drogi nr 8. Podmuchy od przejezdzajacych tirow wrzucaja nas prawie do rowu, sypia sie na nas kamyki spod koł a mysl o przejsciu mostu na Biebrzy gdzie ponoc nie ma nawet pobocza zdaje sie byc czyms zupelnie nierealnym.
W koncu docieramy na miejsce. Sztabin. Gminna wies przecieta potworna, rycząca droga. Ciezko ocenic czy ta miejscowosc jest ladna czy brzydka bo wszelakie inne odczucia dominuje niepokoj, hałas i smrod spalin. Chodnik, domy, mini park- wszystko zdaje sie trzasc i podskakiwac od wibracji tworzonych przez przejezdzajace giganty.
Reszta naszej ekipy, majaca wieksze szczescie do autostopu, czeka juz w lokalnej spelunie, ktorej miejscowi nadali wdzieczne imie "Meksyk".
Ledwo chronimy sie pod parasolami piwnego ogrodka to zaczyna lać. Do naszej ekipy siedzacej tu juz od paru godzin przysiedli sie miejscowi tzw "stali bywalcy". Najbardziej rozmowny jest Adam. Opowiada o metrowych płociach zyjących ponoc w Biebrzy i ze jego marzeniem jest zostac straznikiem Biebrzanskiego Parku bo to solidna posada i jak ktos ci nie przypadnie do gustu to mozna mu wlepic mandat. Zwracaja uwage jego nienaturalnie czerwone oczy wiec opowiada nam geneze powstania ich specyficznego koloru. W jakiejs podsztabinskiej wsi pobil sie z kolega. Twierdzi ze bojka byla "tak dla jaj". Jednak matka jego przeciwnika ocenila walke jako zupelnie prawdziwa i wezwala policje. Przyjechali jacys mlodzi mundurowi z Augustowa, spałowali i rozpylili im prosto w oczy gaz. Na dodatek zniszczyli Adamowi rower wiec musial wracac do Sztabina piechota przez pola. Od innego starszego goscia dowiadujemy sie ze w Jagłowie (do ktorego bedziemy zmierzac tratwa) mozna nabyc "wyroby regionalne" tzn pędza tam bardzo smaczny bimber. Jak dla mnie opowiesci sa nawet w miare ciekawe, jednak reszta ekipy narzeka na namolnosc lokalnego towarzystwa. Zreszta troche sie nie dziwie, siedza tu od paru godzin wiec historie metrowych płoci wysłuchali juz przynajmniej pięciokrotnie. Od trzeciego razu juz nie potrafili wykazywac odpowiedniego entuzjazmu dla tej, jakze frapujacej, opowiesci.
Iza poucza kilkukrotnie miejscowych aby nie przeklinali bo ją to denerwuje. Lokalne żuliki wykazuja sie na tym etapie spora kultura osobista bo zamiast nas skląc i cała ekipe wywalic z knajpy (w koncu to oni sa u siebie a my przyszlismy w gosci) naprawde probuja artykułowac swoje wypowiedzi bez uzywania wulgaryzmów. Widac wyraznie ze niektorym nie idzie to zbyt prosto i tak skomplikowanych zdan nie budowali od czasu pisania szkolnych wypracowan. Np. jeden opowiada: "Jak mu ku...ku.... eeeeee... kurcze przy... przy.. yyyyyyyy... przywaliłem to sie zaraz wy... wy.... eeeee..... wywrócil"
Burzy nie udaje sie przeczekac pod "Meksykiem". Leje i leje a powoli zaczyna sie sciemniac. W strugach deszczu dziemy wiec na "plaze" gdzie ma czekac na nas gosc z tratwa.
Mijamy kosciol w Sztabinie. Nawet ładny kosciol. I spory jak na taka mała miejscowosc. Teraz jeszcze nie wiem jaka role odegra on na naszej wycieczce. Bedziemy go widziec codziennie
Tratwa wydaje sie mniejsza niz w naszych wyobrazeniach. Z trudem ukladamy sie w piecioro z bagazami w drewnianym baraczku. Gdzie u licha upchniemy jutro jeszcze Grzesia? Chyba tylko pod stolem a to moze sie Grzesiowi nie spodobac bo tam jest ciasno no i troche mokro... W dach bebni miarowo deszcz a po sciankach zaczynaja splywac struzki wody. Rozkladamy karimaty na ławach. Niektorzy z nas (np. toperz) musza spac z podkurczonymi nogami, bo inaczej owe nogi wystaja poza tratwe tzn na deszcz. Pudel z rozrzewnieniem wspomina swoje wygodne i szerokie łozko w domu :) Eco wyciaga domowe wino jabłkowe. Uwielbiam domowe wina ale teraz, po tej wczorajszej nieprzespanej nocy w pociagu, to mi sie tylko spac chce! Zapatulam sie wiec w spiworek. Moze jutro obudzi nas slonce?
Spało mi sie cudownie! Nie wszyscy z ekipy podzielaja moj poranny entuzjazm. Moze przypadkowo wylosowalam najwygodniejsza lawe? Albo to radosc z rozpoczynajacej sie wedrowki? Ranek wstaje pochmurny ale nie pada. Tratwa od razu robi sie jakby wieksza bo nie trzeba sie gniezdzic tylko pod dachem.
Dociera do nas Grzes wiec ekipa w komplecie. Na dachu baraczku rozbijamy namiot dla dwoch osob- teraz to bedziemy miec pelny luksus! :)
Nie spieszymy sie z wypłynieciem. Dwukrotnie odwiedzamy sklep celem zaopatrzenia tratwy w jadło i napitek. W koncu przez trzy dni bedziemy z dala od cywilizacji tzn sklepu, a w odroznieniu od gorskich wycieczek nie musimy nosic wszystkiego na grzbiecie wiec i ograniczac sie nie trzeba.
Niektorzy postanawiaja sie jeszcze wykąpac a ciemne chmury spowijajace caly horyzont sugeruja ze kapieli na trasie nam nie braknie
Na tratwie mamy na stanie grilla (niestety wegiel musimy dokupic sami), trzydziestolitrowy karnister z woda oraz co najwazniejsze- jest tez kibelek! Taki powinien byc na wyposazeniu kazdego autobusu- zaraz dalekie podroze tymi srodkami transportu nie bylyby dla mnie takim koszmarem!
Rozwieszamy swoje rzeczy w baraczku i w namiocie, w koncu ta tratwa bedzie naszym domkem przez najblizsze dni :)
Sa tez dwa wiosła i dwa kije do odpychania od dna. Sa nawet dluzsze od naszego dunajskiego wiosła bo maja okolo 4 metry! Ich dlugosc z poczatku nas troche dziwi ale pozniej sie okazuje ze nie docenilismy tej rzeki- w wielu miejscach kijem nie dotykamy dna....
![]()
Zakładki