DZIEŃ 7
Obudziłem się połamany i obolały. Nie ma to jak własny namiot. Zerkam przez okno. Nie pada i widać Pietrosa więc z pogodą jest ok.
Pakujemy się i w drogę. Widok na schronisko.
Odcinek od Peremyczki do podnóża Pietrosa biegnie praktycznie po płaskim, trochę lasem trochę otwartym terenem. W dolinach malowniczo kłębią się chmury.
Pod Pietrosem następuje podział ekipy. Ja, Alex i Ewa wdrapujemy się na górę, Bob i Hontas obchodzą ją trawersem. Podejście z tej strony jest mocno orzeźwiające, można dobrze przewietrzyć płuca, ale warto było dla widoków ze zboczy.
Niedaleko szczytu, na mocno nachylonym stoku pasą się owieczki.
W końcu udaje nam się wdrapać na szczyt. Na górze złamany krzyż i domek. Jacyś geniusze palili ognisko w środku przez co cały jeden narożnik był przepalony i załatany pianką i deskami. Niestety na górze przyszła chmura i nici z widoczności.
Kilka minut drogi i wychodzimy z chmury. Zejście tą stroną góry jest łagodne.
Spotykamy się z resztą ekipy na przełęczy pod Szeszulem, zaczyna nam się kończyć Czarnohora i powoli schodzimy z gór. Niedaleko znajdujemy dobre miejsce biwakowe z wiatką.
Wieczór spędzamy przy ognisku, zapiekany chlebek, kiełbaska, ser żółty, same przysmaki.
C.D.N.
Zakładki