Strona 2 z 13 PierwszyPierwszy 1 2 3 4 5 6 7 8 9 12 ... OstatniOstatni
Pokaż wyniki od 11 do 20 z 121

Wątek: Jak postrzegam te góry i ludzi, po nich chodzących i w nich mieszkających...

  1. #11
    Szkutawy
    Guest

    Domyślnie Odp: Jak postrzegam te góry i ludzi, po nich chodzących i w nich mieszkających...

    Wydaje mi się, że każdy czas jest ciekawy, bo jest inny. Nie ma czego żałować, Jak się skomponuje swoją historię i jaki ma się stosunek do niej, taką się ma. Przypadek to tylko czas i miejsce, ale właśnie z tym trzeba dać sobie radę. Tak myślę, ale czy mam rację...

  2. #12
    Szkutawy
    Guest

    Domyślnie Odp: Jak postrzegam te góry i ludzi, po nich chodzących i w nich mieszkających...

    Cytat Zamieszczone przez Derty Zobacz posta
    Wić,
    Przemollu - czy bywasz jeszcze w Sudetach?:) Ja tu mieszkam od jakiegoś czasu i poszukuję ludzi, którym Bieszczady nie obce:) Byłoby miło powspominać Bieski np Pod Łabskim przy kufelku jakiegoś Kozela...
    Pozdrawiam,
    Derty
    Witaj. Moja ślubna pochodzi z Sudetów. Nawet kiedyś miała okno z widokiem na Śnieżkę. Bywam czasami, choć nie tak często jak kiedyś. Trochę już zdrowie nie te, ale jak zajdzie potrzeba to na Łabski się jeszcze jakoś wdrapię . Piwo trochę za bardzo gazowane, ale szklaneczkę okowity ... czemu nie... nawet chętnie . Tak mi się ulęgło w głowie, żeby za tydzień w Bieszczady pojechać, ale jak w domu będą mocno krzyczeć, że znowu mnie gdzieś nosi ( kilka dni temu byłem w Pieninach) to na 100% będę w Sudetach. Planuję porobić parę zdjęć rzek, strumieni, kaskad, czy wodospadów. Tak, że jesienią będę, ale kiedy to zależy, czy pojadę w Bieszczady . Z tym powspominaniem fajny pomysł. W jakiej okolicy pomieszkujesz . Pozdrawiam. Przemek.

  3. #13
    Szkutawy
    Guest

    Domyślnie Odp: Jak postrzegam te góry i ludzi, po nich chodzących i w nich mieszkających...

    Siedzieliśmy na plecakach paliliśmy papierosy Extra Mocne i Popularne, a może jeszcze Sporty, byliśmy żywcem w Bieszczadach - całym ciałem i duszą. Niedługo miał nadejść wieczór. Rozglądaliśmy się wokół. Za naszymi plecami był sklep i pod nim stało trzech wyglądających na miejscowych, albo przyjezdnych drwali. Po lewej knajpa na lekkim wywyższeniu, a prawie na wprost droga w kierunku Wetliny. Po prawej stronie droga w kierunku z którego przyjechaliśmy i tam musieliśmy się udać na rekomendowane przez starszych kolegów pole namiotowe. Ruszyliśmy - po prawej minęliśmy słynny jakże potężny urząd pocztowy, pole studenckie, a po lewej kemping. Doszliśmy według wskazówek do mostu pod którym przepływała Wołosatka, a raczej już Wołosaty (za dopływem Terebowca) tak odmienny od rzek nizinnych. Szerokie, kamieniste brzegi wskazywały, że niejednokrotnie w ciągu roku znacznie zwiększała swoje wymiary. Za mostem w pewnej odległości zaczęliśmy wypatrywać drogi w prawo na pole namiotowe. Znaleźliśmy tę krótką drożynkę i po niej dziarsko wkroczyliśmy na teren w którym zabawiliśmy dwa tygodnie z okładem. Obozowisko przylegało do Wołosatego, a w jakieś dwadzieścia metrów od schodzącego w dół brzegu, stało kilka wiat oddalonych od siebie o jakieś trzydzieści metrów. Gdzieś pod koniec majaczyła latryna. My, żeby nie spać koło kibla zatrzymaliśmy się bliżej wejścia, ale skręciliśmy w lewo, by nie być na linii przejścia do innych namiotów i zatrzymaliśmy się przed szerokim pasem chaszczy odgradzających pole od drogi do Ustrzyk. Miejsce było fajne i zaciszne. Rzeka płynęła blisko, a namiotów wkoło nie było za wiele. Uwijaliśmy się z rozbijaniem, bo jeszcze mieliśmy w planie wybrać się na rekonesans do sklepu i knajpy. Kiedy rozłożyliśmy namiot, to wrzuciliśmy do niego plecaki i gitary. Rozłożyliśmy mapę i zaczęliśmy się odnajdywać za jej pomocą w terenie. Patrzyliśmy,jak daleko jest do innych miejscowości, jakie rzeki w pobliżu przepływają , jakie góry znajdują się w naszym najbliższym otoczeniu i które szlaki są najszybciej dostępne z tego miejsca. Oczywiście robiliśmy to już w domu, ale teraz wreszcie byliśmy tu i mogliśmy tego dotknąć. Za nami i Wołosatką była Kiczera. Praktycznie po zachodniej stronie niewidoczna Połonina Caryńska, którą oddzielały mniejsze górki pięknie "dymiące" podczas deszczu o czym mogliśmy się przekonać niebawem.

  4. #14
    Szkutawy
    Guest

    Domyślnie Odp: Jak postrzegam te góry i ludzi, po nich chodzących i w nich mieszkających...

    Ruszyliśmy na rekonesans do "centrum". Sklep był już zamknięty, więc ochoczo się udaliśmy do pobliskiej knajpy. Przebrnęliśmy koło stolików pod zadaszeniem i udaliśmy się do kolejki, która prowadziła do kontuaru za którym jegomość sprzedawał złocisty napój. W kolejce, jak to w kolejce wszyscy wymieniali swoje spostrzeżenia - gdzie byli, skąd pochodzą, że piwo chrzczone i sprzedają tylko po dwa na głowę. Wtedy w kolejkach najszybciej nawiązywało się znajomości. Wszyscy się jednoczyli przeciwko systemowi, którego przedstawicielem był na tamtą chwilę pan Staszek, lub Władek (dokładnie nie pamiętam, ale będę go nazywał Staszkiem, bo raczej tak było). Kontuar wyznaczał granicę. Po jednaj stronie barykady my - zjednoczeni w bólu, że tylko po dwa kufle można kupić, potęgowaliśmy i celebrowaliśmy swoje oburzenie nie afiszując się z tym za bardzo przed Staszkiem. On był po drugiej stronie - stanowił tu prawo i gotów był w obronie tego prawa wezwać Uaza z magicznym napisem MO, więc lekko oburzeni, ale grzeczni przed naszym Staszkiem ustawialiśmy się kiedy w kuflu pozostawała połowa piwa, aby dopić w kolejce i wrócić do stolika z dwoma. Humory dopisywały w miarę wypitego trunku i Staszek nawet zaczął się jawić innym człowiekiem, a po pewnym czasie zawadiacko zaczął się uśmiechać. Troszkę wybiegnę do przodu jak już jestem przy temacie knajpy "u Staszka". Po kilku dniach się zorientowaliśmy jakie zwyczaje panują i jakimi prawami się rządzi dzień knajpowy, bo bywaliśmy tam o różnych porach. Tłok był wprost proporcjonalny do pory dnia - im później tym większy. Ludzie wracali ze szlaków i przeróżnych wycieczek zahaczając i rozsiadając się w tym miejscu. Część imprezowiczów się dopiero budziła i zaleczała dzień poprzedni. Drwale, zbieracze i inni tubylcy kończyli swoje zajęcia i czasami pod wieczór również przybywali w to miejsce. Staszek przy otwarciu był mniej nerwowy, a w miarę upływu czasu... bardziej. Miał kontakt z wszystkimi, lub prawie wszystkimi, bo niektórzy przesiadywali w "Beczce". Panowie z magicznego pojazdu z napisem MO, również zajeżdżali do tego jegomościa. Chyba byli z Ustrzyk Dolnych, a wyglądali tak jakby panowali nad całymi Bieszczadami od dziecka (nawet Staszek widać było po nim, miał respekt, choć żyli raczej w przyjaźni). W tym punkcie zbornym działo się wiele i oprócz spożywania w różnej formie można się było dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy - co się działo na innych polach namiotowych, co na przykład w Stuposianach, gdzie są najładniejsze jagody, jak smakuje ser robiony przez górali wypasających owce, czy jaka aura na Caryńskiej i Tarnicy. Istna kopalnia praktycznej wiedzy. Piwo w tym miejscu było różne o każdej porze dnia, a w zasadzie to jedna beczka smakowała różnie. Kiedy była pełna to napój był bardziej wyrazisty, a kiedy go ubywało w raz z czasem to było coraz mniej piwa w piwie. Czasami pędziliśmy przed otwarciem lokalu, by pomóc panu Staszkowi wytoczyć beczkę z potoku (skrzętnie zabezpieczoną) i wtedy piło się najlepsze smakowo piwo , ale wracając do pierwszego wieczoru ... czas było wracać do namiotów. Niespiesznie w dobrych humorach podsyconych promilami udaliśmy się drogą asfaltową nad naszą Wołosatkę, po drodze wymieniając choćby po kilka zdań z mijanymi przez nas różnymi ludźmi. Wchodząc na otwarte nasze pole namiotowe naszym mętnym oczom ukazał się fascynujący widok. Pod każdą wiatą paliło się ognisko rzucające blask i walczące z nikłymi resztkami światła odchodzącego dnia, a po polanie snuł się dym, zagnieżdżający się w jej zagłębieniach. Przechodząc obok pierwszej wiaty pozdrowiliśmy krzątających się pod nią ludzi zapewne szykujących kolację i udaliśmy się również na żer. Wyjedliśmy podróżne resztki, zapaliliśmy i chwyciliśmy z Odysem za gitary, a że w miarę sprawnie dawaliśmy sobie radę z instrumentami, a wokół panowała cisza, to po paru minutach podszedł do nas chłopak z dziewczyną zapraszając pod wiatę.... Długo się nie namyślając, a w zasadzie nic się nie namyślając ruszyliśmy pod najbliższą wiatę. Poznaliśmy tam ekipę z Międzyrzecza, z Warszawy, a reszty to już nie pamiętam. Słupy wiaty na których był oparty dach, łączyły ławki na których zasiedliśmy. Po krótkiej rozmowie i wymianie informacji - skąd jesteśmy, jak i po co przyjechaliśmy, czym się zajmujemy itd, - rozpoczęliśmy granie. Na początek poleciały jakieś mało zobowiązujące piosenki z repertuaru Martyny Jakubowicz, Eli Mielczarek i innych ówczesnych gwiazd rodzimego rynku blues-rockowego. Wiara się rozluźniła i po niedługim czasie czuliśmy się tak, jak by nasza znajomość nie trwała od godziny, ale od długich lat. Nie wiem na czym ten fenomen polegał... Na pewno czynników było kilka ... młodość, bezinteresowność, wspólne zainteresowania, alkohol, a przede wszystkim chyba miejsce w którym się znajdowaliśmy. Ridol rąbał drewno, a wtedy trzeba mu było zagrać coś ostrzejszego i od czasu do czasu serwował też swoją "nalewkę" (a miał tradycje gorzelnicze z dziada pradziada).Płeć piękna podawała coś na przekąskę, a my graliśmy i granie to przeradzało się jak zwykle w swoisty koncert życzeń. Muzykowanie... Muszę tu napisać o kolejnej osobie z którą wielokrotnie później się spotykałem, przypadkowo i nie przypadkowo, w Bieszczadach i po za nimi. Koleś o imieniu Tomek vel Winter pochodził z Warszawy, ksywkę swoją zawdzięczał temu bluesmenowi, albinosowi o imieniu Johnny (miałem później okazję u niego w domu, podziwiać i słuchać całej dyskografii tego artysty). Jak on szył na gitarze...(mowa o Tomku)... od razu zaczęliśmy nadawać na jednej fali i rozumieliśmy się bez słów. Tak naprawdę to w ogóle nie musieliśmy gadać. Wystarczało nam, że graliśmy. Przez cały czas późniejszego muzykowania i nawet dziś, kiedy to siądę w jakimś kącie domu z gitarą wykorzystuję zagrywki Tomka. Pod naszą wiatą zaczęło się robić coraz tłoczniej, bo pojedynczo schodzili się ludzie z innych ognisk. Było to spowodowane tym, że inne grupy miały jedną gitarę, a my dysponowaliśmy już trzema, przeszkadzajkami i harmonijką ustną. Nie bez znaczenia był tu Winter, który oprócz gry, bardzo dobrze śpiewał w refrenach drugim głosem. Jakąś tam przewagę muzyczną wytworzyliśmy i byliśmy z tego faktu bardzo dumni. Wtedy ktoś tam zaproponował, żeby coś z poezji... śpiewanej. U mnie z tą poezją to jest tak - słuchać mogę kilku utworów, a grać dwa, góra trzy i zaczynam mieć doła, choćby nie wiem jak wesoła ta poezja była. Skrzypu zaproponował, że może Gintrowskiego i po krótkiej naradzie jakoś poszło. Później ja zaproponowałem Herberta, bo wcześniej grałem do spektaklu "Pan Cogito", więc coś tam pamiętałem. Poszło... ale to już były trzy kawałki. Wiedziałem, że Odysowi to nie przeszkadza i może dalej... więc zaproponowałem "orient". Pora była dobra , bo nad ranem. Jakieś dziewczyny wpatrywały się w migocący ogień, opierając delikatnie o ramiona chłopaków. Ci lekko poprawiali się, aby ich nie spłoszyć. Nie było nawet słychać zabójczego chichotania Baśki, ani kawałów opowiadanych przez Ridola. Robiło się sennie i melancholijnie. Czas dobry, a Odys uwielbiał grać "orient", więc aby wyzbyć się poezji zaczęliśmy przestrajać gitary w kierunku Azji południowo-wschodniej i muzyki lekko hinduskiej, która w bieszczadzki klimat wkomponowała się idealnie. Zawsze stosowaliśmy w niej czystą improwizację, a utwór był długi do bólu i za każdym razem inny, więc rzuciliśmy się w otchłań hipnotycznej muzyki, która na przemian - raz smutna i wolna, a potem szybka, rytmiczna i transowa dobijała nas i słuchaczy po dawce poezji i wróżyła nie ubłagalny koniec dzisiejszej imprezy przy pierwszych promyczkach słońca.

  5. #15
    Korespondent Roku 2009 Awatar Recon
    Na forum od
    02.2008
    Postów
    2,216

    Domyślnie Odp: Jak postrzegam te góry i ludzi, po nich chodzących i w nich mieszkających...

    No, no, no... przemolla śpiesz się powoli.
    Pozdrawiam :)
    -----------------
    benevole lector

    https://twitter.com/Zbyszek_Recon

  6. #16
    Szkutawy
    Guest

    Domyślnie Odp: Jak postrzegam te góry i ludzi, po nich chodzących i w nich mieszkających...

    Wiesz ... kiedyś mówili na mnie "flegma" .

  7. #17
    Forumowicz Roku 2012
    Forumowicz Roku 2011
    Forumowicz Roku 2010
    Awatar don Enrico
    Na forum od
    05.2009
    Rodem z
    Rzeszów
    Postów
    5,127

    Domyślnie Odp: Jak postrzegam te góry i ludzi, po nich chodzących i w nich mieszkających...

    Uśmiechnąłem się po przeczytaniu.
    Poczułem jakbym tam był.
    dzięki

  8. #18
    Bieszczadnik Awatar Basia Z.
    Na forum od
    05.2007
    Rodem z
    Chorzów
    Postów
    2,771

    Domyślnie Odp: Jak postrzegam te góry i ludzi, po nich chodzących i w nich mieszkających...

    A ja żałuję, że mnie tam nie było, a mogło się zdarzyć, że byłabym, jeździłam w tamtych czasach w Bieszczady i uwielbiałam muzykę przy ognisku (nadal bardzo lubię).

  9. #19
    Szkutawy
    Guest

    Domyślnie Odp: Jak postrzegam te góry i ludzi, po nich chodzących i w nich mieszkających...


  10. #20
    Szkutawy
    Guest

    Domyślnie Odp: Jak postrzegam te góry i ludzi, po nich chodzących i w nich mieszkających...

    Pobódka, była dosyć bolesna, po nie przespanej nocy, ale kiedy w namiocie zrobiło się nie do wytrzymania gorąco - wstaliśmy. Opłukaliśmy rozespane twarze w lodowatej rzece, wydobyliśmy resztki suchego chleba z plecaków i jak zwykle całą sytuację uratował Odys, który w przeciwieństwie do reszty był dosyć dobrze zaopatrzony. Posiadał cały słój smalcu i nawet tabliczkę czekolady. Smalec ten uratował nas od głodu, bo na kilka dni go starczyło. Po późnym śniadaniu stwierdziliśmy, że czas wyruszyć w góry. Na pierwszy ogień poszła Caryńska. To tak, żeby zapoznać się z tutejszymi warunkami - może specyfiką. Wzięliśmy mapę i wodę ze sobą i ruszyliśmy na szlak. Pogoda była wyśmienita, więc nie braliśmy ze sobą ekwipunku, który mógłby nam ciążyć. Po wejściu na ścieżkę można było od razu zauważyć różnicę pod względem roślinności okrywowej, gleby i drzew w stosunku do gór które przemierzaliśmy na co dzień. Krótko pisząc - dużo więcej gliny, olszy, buka i jodły. Trudno się rozpisywać o szlaku na Połoninę Caryńską, bo wielu tam było i jest to jeden z podstawowych szlaków które "trzeba" zaliczyć, a niejedna relacja była opisana. Wchdziliśmy- czerwonym, a schodziliśmy – zielonym. Do połowy wejścia alkohol z niewyspaniem odparował, a kiedy wyszliśmy na połoninę ukazał się naszym oczom widok, którego wcześniej w górach nie widzieliśmy. Mowa tu o samej połoninie z którą nigdy nie mieliśmy do czynienia. Coś w stylu stepu na górze – takie było pierwsze skojarzenie. Po wejściu na kulminację połoniny rozłożyliśmy mapę, a że widoczność była wyśmienita odszukiwaliśmy góry i miejscowości, które widzieliśmy. Widok był imponujący i potęgowała go znikoma ilość turystów w tych latach, a pora dnia była przecież taka, że było ich na ówczesne czasy najwięcej. Obecnie to pewnnie jest tam w sezonie tłok jak na szlaku do Giewontu … Na Caryńskiej byłem potem jeszcze kilka razy, ale od dwudziestu lat, kiedy zobaczyłem co się dzieje w Ustrzykach Górnych jakoś mnie tam specjalnie nie ciągnie, choć piękno tego miejsca pewnie pozostało nienaruszone, ale eksploracja tej połoniny jest tak silna, że może zniweczyć chęć wejścia na Caryńską. Trzy lata temu (dałem się namówić) ze swoim szwagrem wybraliśmy się na Połoninę Wetlińską w porze okołopołudniowej i przewijały się tam całe rzesze turystów. Wtedy to postanowiłem, że raczej nie będę chodził po miejscach powszechnie zwiedzanych w Bieszczadach, tym bardziej, że w wielu tych miejscach się już było. Sentyment jednak czasami jest silniejszy... i nic nie stoi na przeszkodzie temu, żeby się wybrać nad ranem, gdy się chce pobyć samemu. Każdy kto trochę poprzemierzał Bieszczady ma w nich gdzieś swoje spokojne i odludne miejsca... Bardzo dobrze, że są ludzie, którzy chcą poznawać te góry i ich specyfikę, a tłok niestety coraz bardziej się wpisuje w nasz codzienny krajobraz. Pisząc - góry, mam na myśli również ludzi w nich mieszkających, cerkwie, ruiny wsi i cmentarzy. Po przejściu połoniny zeszliśmy przez jagodziska na Przełęcz Wyżniańską i słynnym asfaltem udaliśmy się w stronę Ustrzyk prosto do knajpy Staszka. Nie wiedziałem wtedy, że asfalt ten przyjdzie mi poźniej przemierzać wiele razy i to różnymi środkami transportu od nóg przez wóz konny, rożnego rodzaju ciągniki i samochody. Żar lał się z nieba, a przemarsz smolistą drogą zrobił swoje i po odstaniu kolejki w barze można było wlać w siebie chłodny, złocisty napój. Ruch w lokalu był większy niż dnia poprzedniego, więc dla rozluźnienia sytuacji i po krótkiej naradzie udaliśmy się do sklepu po chleb...

Informacje o wątku

Użytkownicy przeglądający ten wątek

Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)

Podobne wątki

  1. Stanisław Kłos - Krajobrazy nieistniejących wsi
    Przez Misieg w dziale Bibliografia Bieszczadów
    Odpowiedzi: 6
    Ostatni post / autor: 22-03-2011, 22:06
  2. Zwierzęta i co po nich zostaje
    Przez Barnaba w dziale Fauna i flora Bieszczadów
    Odpowiedzi: 33
    Ostatni post / autor: 24-03-2008, 20:04
  3. Rada dla szukających chatek...
    Przez Jabol w dziale Oftopik
    Odpowiedzi: 4
    Ostatni post / autor: 19-07-2005, 00:19
  4. do wszystkich czatujących...
    Przez KASZKA w dziale Bieszczady praktycznie
    Odpowiedzi: 1
    Ostatni post / autor: 06-10-2003, 18:10
  5. wierszyk dla wyjeżdżających w góry
    Przez Szaszka w dziale Bieszczady praktycznie
    Odpowiedzi: 14
    Ostatni post / autor: 19-06-2002, 22:58

Zakładki

Zakładki

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •