witaj, cudna ta twoja opowieść, czekam na ciąg dalszy...i dobrze, że jest miejsce gdzie czas tak naprawdę niewiele zmienia
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną - cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam.. "
na wiecznych wagarach od życia...
Na pewno! Ja juz im goraco wspolczuje.... Cieszac sie ogromnie ze nie musze byc na ich miejscu
A tak bym byla mloda 30 lat temu Dla kazdego czas plynie tak samo i tyle samo mlodosci jest mu dane.. Tylko niektorym los splatal figla i rzucil w czasy do ktorych nie pasuja ..
Czekam na dalsze odcinki przemolla, by choc czytajac moc przeniesc sie we wspanialy swiat ktory pamietam z perspektywy pieluchy i trzykolowego rowerka a namioty, gitary i beczka piwa u Stacha byly poza zakresem moich mozliwosci :P
Ostatnio edytowane przez buba ; 04-10-2013 o 10:20
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną - cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam.. "
na wiecznych wagarach od życia...
,,Tylko niektorym los splatal figla i rzucil w czasy do ktorych nie pasuja ..''
to naprawdę fajne, że są ludzie, którzy maja tak jak ja
Oj-łezka się w oku zakręciła jak czytam relację......też po raz pierwszy ujrzałem Bieszczady w '82 roku....
To jednak był inny świat od obecnego.
Góry niby teraz te same-ale "ludków" za dużo.....
Hej!
Dziękuję wszystkim za ciepłe słowa i cieszy mnie to, że ktoś to czyta...
W podziękowaniu dla wszystkich kochających Bieszczady i biegnących do krainy niedoścignionej, dedykuję tę fotkę
1-DSC_1906 kopia.jpg
Sklep jak na czasy w których pewnym produktem był w zasadzie tylko ocet i chleb nie był źle zaopatrzony - było w nim mydło i powidło. Kolejka jakaś tam była, ale mniejsza jak za piwem. Grzecznie się ustawiliśmy, kiedy to do naszego supermarketu wkroczyło trzech jegomości wyglądających na tubylców. Jeden z nich to był dopiero charakterystyczny gość - od dołu - czarne gumowce, czarne spodnie, czarny golf, czarny kapelusz. Żeby mało nie było to miał jeszcze lekko czarną twarz i ręce, a murzynem nie był. W żałobie też nie chodził, bo nawet trzy lata później go widywałem w tym uniformie (może miał na zmianę identyczny) i rzadko ktoś tak długo w żałobie chadza. Panowie pewnym krokiem skierowali się do ekspedientki i ignorując kolejkę jeden z nich tubalnym głosem "poprosił" o trzy "jagodzianki". Tak mi się ta nazwa wtedy spodobała... Słyszałem już - "piszczelówa", "dykta", "na kościach", ale "jagodzianka"...Zapewne produkt ten nie posłużył im do opalania pierza z kurczaka, z którego miał być rosół, a nazewnictwo produktu wskazało, że są to drwale, albo jagodziarze, którzy wtedy okupowali tereny niedalekie od Przełęczy Wyżniańskiej. Nawet mieliśmy przyjemność spotkania z ich hersztem, ale o tym później. Tym czasem, zakupiliśmy chleb do smalcu (bo już każdy się z nim utożsamił, oczywiście z tym odysowym smalcem) i wiadro. Solidne, ocynkowane wiadro, takie do którego niewiasty zdajały mleko z wymion swoich poczciwych krasul. Przeznaczenie jego było u nas całkiem inne. Z naczyniem tym udaliśmy się do knajpy i każdy kupując dwa piwa, jedno wlewał do owego wiadra. Chyba po trzech, czy czterech kolejkach nie zapełniając naczynia po wręby (w dbałości o trunek) poszliśmy na pole namiotowe na zmianę niosąc naszą zdobycz. Rok później, kiedy nastąpił kolejny krok cywilizacyjny ludzkości, przygotowaliśmy się do transportu piwa w inny sposób, gdyż nasze wiadro zostało przekazane podczas powrotu innym koneserom chmielowego napoju (i nie wiadomo gdzie teraz się podziewa i krąży po Biesach). Zakupiliśmy w naszym rodzinnym mieście, w sklepie "Ludwik" trzy plastikowe, pięciolitrowe kanisterki. To był dopiero hit ... My w Bieszczadach, z nimi, z dumą kroczyliśmy, a inni patrzyli z podziwem i nawet lekką zazdrością. Tylko wtedy już można było kupić więcej niż dwa piwa i były one lane bezpośrednio przy beczce z kufla przez lejek. Wyczerpując wątek alkoholowy można tylko dodać, że jego wszechobecność była bardzo znaczna we wszystkich nacjach bieszczadzkiego ludu.... Zapadał powoli wieczór i czas na następne ognisko.... Teraz jak się zastanawiam to przez całe lata osiemdziesiąte i początek dziewięćdziesiątych nie przypominam sobie ani jednej doby spędzonej w tym rejonie kraju bez ogniska. Koczowanie pod namiotami ma jednak tę specyfikę, że stwarza większą otwartość. Jest bardziej prymitywne, a może należałoby napisać pierwotne w dobrym tego słowa znaczeniu.... Schemat jest prosty i działa w ten sam sposób od wieków. Robi się chłodno to rozpalamy ognisko. Nosimy wspólnie drewno. Dosiadają się inne osoby, które ten ogień przyciąga. Nawiązujemy kontakt i zaczynamy tworzyć taką, czy inną wspólnotę. Trwałą, lub mniej trwałą, a wszystko tak naprawdę zależy od ognia, tlącego ogniska i ilości drew, które w nim spłoną.
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki