Czasem tak się nieszczęśliwie układa że nie można z domu się wyrwać. Cieszą wtedy i króciutkie turystyczne wyjazdy.
Hasło zapodał Tomek. „Tadku, obdzwoniłem wszystkich ale nikt ze mną nie chce jechać”. Spłyniemy przełomem Wisłoka – bystry nurt, kamulce w wodzie – będzie fajnie.
Między nami różnica wieku i formy znaczna, ale co mi tam, szybka podwózka, miejsca gdzie dawno, dawno nie byłem, możliwość pierwszego wyjazdu w tym roku - to się liczy.
Zapakowałem kajak do plecaka, dorzuciłem neoprenowe skarpety i go.
Ruszyliśmy kamperem, niestety późnym wieczorem, pokonując warszawskie korki i już koło północy stajemy na nocleg przy ruinach zamku Krzyżtopór.
Pogoda rześka, ale my olewamy propozycję spania w kamperze. Mamy namiot. Spać w luksusach przy minusowej temp. - nie dla nas.
Rano zwiedzanie.
Przed wejściem Krzyż i Topór.
Budowla, zniszczona w czasie szwedzkiego potopu robi wrażenie. Cztery baszty jak cztery pory roku, dwanaście sal, pięćdziesiąt dwa pokoje i trzysta sześćdziesiąt pięć okien.
Część sklepień przetrwała.
Kolejny cel to przełom potoku Wisłok. Piękna sprawa przypomnieć sobie rejony często odwiedzane w czasach turystycznej młodości. Lata wspomnień, góry w których bywałem najczęściej.
Woda niestety nie dopisała. Poszliśmy parę km w górę przełomu podziwiając skalne ściany i rozległe nadrzeczne łąki.
Moja dzielna Małgosia przedzierała się wzdłuż potoku
Podróż samochodem ma swoje zalety. Tego samego dnia, po ciemku rozbiliśmy obozowisko na Przełęczy nad Roztokami po słowackiej stronie.
Liczyliśmy na nocleg w pobliskiej wiacie ale niestety była zajęta. Większość turystów ceni sobie wędrowanie. Ja najbardziej cenię wieczorne biesiady kiedy po dniu łażenia mogę usiąść przy ognisku i delektować się pieczonymi, gotowanymi potrawami.
Lekki mróz, rozgwieżdżone niebo, brakowało tylko łysego najlepiej w pełni. Ziemniaczki z rusztu, mięsko wszelakie, ociupina alkoholu i pywo bez którego moja M. uważałaby wyjazd za nieudany.
Rano niestety wczesna pobudka. W parę samochodów przyjechali miłośnicy zbierania wojennych trofeów. Nie uszanowali że śpimy. Trzaskanie drzwiami, głośne rozmowy. Jeden był tak pazerny że z wykrywaczem metali zaczął szperać w okopie w pobliżu naszego namiotu. Dociekliwie zapytałem czego spodziewa się tu znaleźć. Z ciężkim westchnieniem padła odpowiedź „żeby chodź łuskę znaleźć!!!”
Opuściliśmy to gwarne miejsce i po posiłku w Wołosatem ruszyliśmy na Halicz i Tarnicę. Mieliśmy szczęście, zagadnąłem otwierającego szlaban goprowca czy by nas nie podrzucili kawałek. Ku memu zdziwieniu zabrali nas aż na Przełęcz Bukowską. Mile wspomniałem zimowe przejście tym szlakiem w głębokim śniegu bez rakiet.
Trasa krótka ale nie śpieszyliśmy się.
Większość lubi wędrować samotnie, mnie cieszy że tak dużo ludzi podziela moje zauroczenie górami, Halicz
Wieczorem jak zwykle lukullusowa zakrapiana uczta. Łosoś z rusztu. Pitny miodek. Miodzio!.
Tym razem nocowaliśmy w wiacie.
Kolejny dzień miał być wreszcie kajakowy. Sine Wiry – ominęliśmy.
Zalew Soliński.
Zatrzymujemy się przed Sanem. Błoto z lewej, błoto z prawej, środkiem niewielki strumyczek. Jedziemy dalej, potok Czarny, jest troszkę wody. Bobrza tama ale dalej już lepiej. No problem, kajaki przeniesiemy, zalew blisko.
Kajak nawet dmuchany trochę waży ale dotarliśmy do wody stojącej. „Wreszcie zalew”, pocieszył nas Tomek. Spuszczamy sprzęt z wysokiego brzegu i płyniemy. Może i sto metrów. Dalej była bobrza tama. Wysiadamy i zapadamy się w głębokie błoto. Dobra wiadomość to taka że dotarliśmy do Zatoki pot. Czarnego. Zła wiadomość to taka że zatoki po prostu nie ma!!!.
Dobiła mnie moja M. „ja po tym błocie nie pójdę. Brud wejdzie mi pod paznokcie i ze dwa tygodnie nie domyję” i w ogóle że to moja wina.
Założyłem neoprenowe skarpety i grzęznąc mniej lub bardziej, brodząc w zimnej wodzie holowałem kajak. Niby nic ale wyciągać nogi z błotka ze dwa km w kość daje. Woda po przymrozkach też ciepła nie była.
Kajak Tomka jakoś mniej się zanurzał i nie trzeba było go holować. Jako mężczyzna nie bał się też o brud pod paznokciami więc mógł go nieść.
Ja ambitnie i z przyjemnością burłaczyłem, choć pod koniec nieco osłabłem.
Najgorsze były ostatnie metry. Moja M. jednak musiała wysiąść. Był (prawie) płacz i było zgrzytanie zębów.
Paskudne błoto. Miejscami w miarę twardo ale miejscami trzeba było posługiwać się deską aby dojść do brzegu. Jak człowiek zapada się w gęste błoto powyżej kolan to naprawdę ciężko się idzie.
Wreszcie Zalew Soliński
Niestety pływanie trwało krótko.
Kajak Tomka puszczał powietrze. Bywa. Trzeba wracać. Za to wieczorem nad Sanem biwak, piękne widoki, atrakcyjna wyżerka, spacer ciemną nocką.
I smutno było odjeżdżać.
https://picasaweb.google.com/lh/myphotos?noredirect=1
Zakładki