Witam! Tym razem relacja wyszła mi jeszcze dluższa niż poprzednio, musicie wiec uzbroic sie w cierlpiwość... :) Tak jak poprzednio, bedzie po kawałku. No to zaczynamy!
Sobota, 14 czerwca
Po wypiciu porannej kawy pożegnałam zostających w Warszawie Sebastiana i Agnieszkę (Agajotka), u której nocowałam. Zabrałam z przystanku czekającą na mnie Ciekawską i ruszyłam do Nadarzyna. Tam przełożyliśmy nasze bagaże do forda Irasa, a skoda została zamknięta w garażu. Wreszcie oddalam Irasowi lekko już nadgniłe kartofle przywiezione miesiąc temu z Zatwarnicy, ale zostawił je pod płotem. :)
Wyruszyliśmy z Nadarzyna parę minut przed 10:00. Jechaliśmy bardzo szybko, tak więc po 5,5 h byliśmy już w Lesku. Wiedzieliśmy, że Asiczka siedziała w redakcji i była zajęta wprowadzaniem ostatnich poprawek do najnowszego numeru „Echa Bieszczadów”. Głowne wejscie do BDK było zamknięte te na głucho, zadarliśmy więc głowy i zaczęliśmy przeraźliwie meczeć, ale w końcu i tak trzeba było użyć telefonu. W redakcji tak rozrabialiśmy, ze Asiczka puściła przez nas literówkę w jednym z tytułów. W ten sposób odcisnęliśmy swoje piętno na ostatnim numerze „Echa Bieszczadów”. :)
W Lesku zrobiliśmy zakupy, a potem rozlokowaliśmy się w jednym z domków campingowych nad Sanem. Późne popołudnie upłynęło nam na spacerach nad rzeką, piciu piwa i kolacji w pizzerii. Wieczorem do Leska dotarł Geronimo, który jechał do nas prosto z zawodów rowerowych w Krynicy Górskiej. Ciekawska miała dość wrażeń jak na jeden dzień, i poszła spać, a my udaliśmy się do baru „Rancho”. Dokonaliśmy tam hurtowego zakupu kapeluszy kowbojskich, a potem graliśmy w bilard.
Niedziela, 15 czerwca
Po śniadaniu spakowaliśmy cały bałagan do samochodów, na głowy nasadziliśmy kapelusze, i żądni wrażeń ruszyliśmy do Weremienia, żeby "dać się przelecieć".
Szybowce w Weremieniu wyrzucane są w niebo za pomocą wyciągarki, stojącej na szczycie góry. Zupełnie tak, jakby ktoś biegł z latawcem na sznurku. W pewnym momencie lina jest zwalniana i spada gdzieś na stok, a szybowiec „chwyta wiatr w żagle” i zaczyna swobodny lot. Po każdym starcie na stok wspina się mały samochodzik na napędem na 4 koła i zwozi na dół wyczepioną linę.
Poszłam na pierwszy ogień. Piotr Bobula, pilot i instruktor, osobiście zapiął na mnie spadochron (ciężkie toto strasznie) i wcisnęliśmy się do szybowca - ja z przodu, „Bobul” za mną.
Wreszcie kopułka kabiny zatrzasnęła się nad moją głową. Oczekiwanie na start. Poczułam, ze z emocji trzęsą mi się ręce.
Wyciągarka ruszyła! Przyspieszenie momentalnie wprasowało mnie w fotel, przez ułamek sekundy szybowiec dygocząc szorował brzuchem po trawie a potem... W górę, w górę, w góreeeeeeeę! Nie oddycham, zaparło mi dech w piersiach, w głowie kołacze się jedna myśl: „Żeby tylko nie krzyczeć, żeby tylko nie krzyczeć!!!” No ileż można tak pionowo się wznosić - dłużej nie wytrzymam - zaraz zwolni się lina - a to podobno najgorsze, niech to już się stanie! Jest!!! Spaaaadaaaam!!! Na sekundę zamykam oczy, „yyyyh” - z ochrypłym świstem wciągam powietrze. Ale już lecimy. Już jest dobrze. Bieszczady z lotu ptaka! Rozglądam się na wszystkie strony, próbuje robić jakieś zdjęcia, ale szkoda mi marnować cenne chwile na gapienie się w obiektyw mojej idioten-kamery. Wszystko wygląda jak na makiecie - małe domki, ludziki, błyszcząca wstęga Sanu... Robimy parę kółek i lądujemy dokładnie w tym samym miejscu z którego wystartowaliśmy. Odczuwam pewien niedosyt - to wszystko działo się za szybko!
Kiedy wysiadałam z szybowca, nogi miałam już stabilne, ale podobno byłam tak blada, że Iras - jak wyznał później - dopiero w tym momencie zaczął się na poważnie obawiać tego co go czeka. J
Po mnie kolejno „dali się przelecieć”: Ciekawska, Irasj, i Geronimo. Wszyscy byli bardzo dzielni i też nie krzyczeli. Chłopakom Bobul zafundował jeszcze dodatkową atrakcję w postaci pikowania w dół wzdłuż zbocza, jakieś 5 metrów nad ziemią, z szybkością 180 km na godzinę. Przelecieli nam ze świstem nad głowami, aż odruchowo wtuliliśmy je w ramiona.
Z Weremienia pojechaliśmy na Gruszkę, gdzie podziwialiśmy piękne widoki z trzema brzozowymi krzyżami na pierwszym planie, wpadliśmy na chwile do Adama Rymarowicza, a później na krokiety do restauracji „Koliba” w Lesku.
Tego dnia zapoczątkowaliśmy też nową świecką tradycję, związaną z leskim rondem. Otóż w drodze powrotnej z Weremienia Iras zaczął jeździć po nim w kółko. Asiczkę, która siedziała na przednim fotelu, doprowadziło to do rozpaczy. Skuliła się, żeby przypadkiem nikt znajomy jej nie widział, my natomiast tarzaliśmy się z tyłu ze śmiechu.
W końcu spakowaliśmy As razem z rowerem i porwaliśmy ją w Bieszczady (znowu robiąc oczywiście rundę honorową na rondzie).
Dojechaliśmy w końcu do schroniska w Jaworzcu. Łukasz, we wianku na głowie, powitał nas z entuzjazmem (szczególnie żeńską część naszej grupy), a koedukacyjna łazienka w schronisku rozbawiła nas cytatem na drzwiach ubikacji: „Więc bardzo proszę wejdź, tu siadaj rozgość się...”.
Stąpając po rozsianych po podwórku kozich bobkach wnieśliśmy bagaże do pokoju na piętrze, gdzie natychmiast zrobił się straszliwy bałagan. Rano Geronimo przyniósł tam jeszcze dwa koła od roweru, żeby Asiczka z Irasem mogli sfotografować b....l na kółkach. :)
Poszliśmy nazbierać drewna na ognisko, a potem siedzieliśmy przy ogniu aż do zmierzchu, piekąc kiełbaski i wsłuchując się w granie świerszczy oraz warkot jaworcowego generatora. Akurat w momencie, kiedy zdecydowaliśmy się przenieść do świetlicy skończyła się w nim ropa. Graliśmy więc w chińczyka przy świecach, i to do późnej nocy.
Zakładki