Noc.
Potknął się o coś i upadł na plecy. Karabin unieruchomił jego ręce. Próbował wstać, ale tamten już nad nim stał. Podniósł do góry swój karabin i uderzył. Ból był przerażający. Bagnet wbijany w brzuch raz za razem powodował paraliż reszty ciała. Stojący nad nim żołnierz z oczyma ufnego dziecka kłuł jego brzuch tak jak konduktor dziurawi bilety. Człowiek leżący na łóżku już wiedział, że to sen. Próbował opanować sytuację, wybudzić się, ale nie udało się. Konwulsje potężnie wstrząsnęły całym ciałem. Zwymiotował i dopiero to pozwoliło mu wyrwać się z obłędu. Otworzył oczy. Już nauczył się sypiać na boku, więc przynajmniej nie bał się udławienia. Leżał chwilę zanim wstał. Głowa mu pękała a brzuch eksplodował wewnątrz kolejnymi atakami bólu. Dowlókł się do ubikacji i zwymiotował raz jeszcze. Oparł się o wannę i siedział tak przykładając czoło do zimnych kafelków. Popatrzył na swój brzuch, cały usiany dużymi krwawymi plamami. Do jutra zsinieją. Wstał powoli i zataczając się wrócił do pokoju. Zebrał pobrudzoną pościel i wrzucił do kosza z praniem. „Cholera”!- pomyślał. „Nie nastarczę tej pościeli”! Spojrzał na zegarek. Prawie czwarta. Sięgnął po telefon. Miron wiedział:
- Znowu?
- Tak?
- Co tym razem? Bolało?
- Brzuch. Zwymiotowałem.
- Bądź u mnie rano. Po obchodzie.
- Dobrze.
Już nie usnął. Nigdy po tym nie usypiał.
Dzień pierwszy.
Miron wyglądał dostojnie. Biały kitel, szpakowate włosy, wąs. Prawdziwy lekarz. Wpuścił go do siebie do gabinetu.
- To trzeci raz w tym tygodniu.
- Wiem. Umiem liczyć panie doktorze.
- Nie wygłupiaj się! Bierzesz te leki?
- Biorę. Gówno.
- Stary, jak ci dam mocniejsze psychotropy to za pół roku zapomnisz jak się nazywam!
- Miron. Wisi mi to.
- A mnie nie. Posłuchaj. Chciałbym żebyśmy spróbowali czegoś innego.
- Znowu? Co teraz? Hipnoza z aerobikiem? Żonglowanie cudownymi kamieniami?
- Próbuję ci pomóc.
- Wiem. Przepraszam, ale... Już nie mogę.
- Dlatego cały czas przy tobie jestem. Pomagam jak umiem.
- Wiem. Przepraszam. Co to za pomysł?
- Zaraz ci wypiszę zwolnienie. Zawieziesz do pracy, spakujesz się i pojedziesz pod ten adres.
- Przecież to kawał drogi! Ze 300 kilometrów jak nic.
- 376. Dokładnie.
- I kto tam jest? Znachor? Zielarz?
- To już przerabiałeś. Tam mieszka... pewna dziewczyna.
- A co ty? Stręczysz?
- Nie wygłupiaj się. Mieszka tam z ojcem. Jedź tam i pomieszkaj u nich parę dni.
- Ale co ona... jest?
- Jedź tam po prostu. Znasz mnie i moje podejście do pewnych spraw. Nie włożę cię w jakieś gówno.
- A pierwszy hipnotyzer?
- To nie moja wina. Wypadek przy pracy. Jedź proszę.
- Ale czego mam się spodziewać? Kadzidełek, modłów, szamanki? Leczenia wodą?
- Niczego się nie spodziewaj.
- Miron! Jak nikt umiesz człowieka podnieść na duchu. Jak to możliwe, że jesteś takim dobrym lekarzem?
- Właśnie dlatego. Do zobaczenia.
Zrobił jak kazał Miron. Pozałatwiał sprawy, wsiadł w samochód i po kilku godzinach jazdy znalazł małą wioskę prawie przy wschodniej granicy. Dom, którego szukał był na uboczu. Mała chatka, otoczona kwiatkami. Widok jak z XIX- wiecznego obrazka.
Furtka nie była zamknięta. Na podwórku nie było nikogo. Gdzieś za domem ujadał pies, ale musiał być chyba przywiązany, bo jeszcze nic nie szarpało go za nogawki. Kiedy zza węgła wyłonił się starszy człowiek, drgnął przestraszony.
- Co pan taki strachliwy?- uśmiechnął się gospodarz. Zaciągał delikatnie.
- Myślałem, że to pies.
- Psów się pan boi?
- Nieznanych tak.
- Ten jest bardzo przyjazny. Pan ze stolicy?
- Tak. Przysłał mnie doktor Miron....
- Wiem. Dobry człowiek. Ja jestem Wiktor. Proszę, otworzyć sobie bramę, wjechać tu autem i wnieść swoje rzeczy do domu. Pana pokój to drugie drzwi na prawo. Ja mam jeszcze trochę roboty w sadzie, więc proszę się rozejrzeć, odpocząć. Obiad pan jadł?
- Po drodze.
- No to wieczorem zapraszam na kolacje. A teraz proszę się rozgościć.
Pokój był miły. Drewno, makatki, kwiaty. Poupychał trochę ciuchów w małych szafkach i udał się na rekonesans. Podręcznikowy przykład rustykalnego domku letniskowego. Tylko, że ten nie był letniskowy. Podwórko ładne, zagonki z warzywami i kwiatami, trochę owocowych drzew- jak z książki. Usiadł na zacienionej ławce rozmyślając, co też Miron wymyślił.
Obudziło go lekkie szturchnięcie. Stał nad nim Wiktor.
- Ot, pospało się trochę?
- Byłem trochę zmęczony.
- I dobrze. Tu świeże powietrze, od razu inaczej. Prosimy na kolację.
Stół zastawiony był w kuchni. Koło niego krzątała się młoda dziewczyna. Miała koło 20 lat. Była szczupła, może nawet chuda. I bardzo blada. Sprawiała wrażenie delikatnego kwiatu, który w każdej chwili może zostać złamany przez mocniejszy poryw wiatru.
Wiktor wskazał ją ręką.
- To Nadia. Moja córka, a to pan...
- Mam na imię Michał.- Nadia drgnęła delikatnie.
- Jak Archanioł.- Wiktor pokazał mu krzesło. Jedli raczej w milczeniu. Po kolacji Michał został zaproszony do pokoju.
Wieczór pierwszy.
Wiktor podał mu szklaneczkę.
- Śliwowica. Własna.
- Dziękuję.
Siedzieli tak w milczeniu. Oni popijając śliwowicę a ona czytając jakąś książkę. Michał miał zadać jakieś pytania, ale jakoś tak mu się odechciewało. Śliwowica musiała być mocna, bo po drugiej szklaneczce zrobiło mu się błogo, ciepło, śpiąco.
- Dobra prawda?- Gospodarz uśmiechał się do niego.- Niech pan idzie spać.
- No nie wiem. Nie śpię ostatnio najlepiej.- Wiktor spojrzał się na córkę a ona na chwilę podniosła wzrok znad książki i spojrzała na niego.
- Dziś będzie pan spał dobrze. Dobrej nocy.
Zanim się położył, poszedł do samochodu i z auta zadzwonił do Mirona.
- Cześć. No jestem.
- I jak?
- No nie wiem. Co tu ma być?
- Nadia.
- No jest. Ale co ona... Co ona robi? Leczy dotykiem czy jak? Nawet słowem się do mnie nie odezwała.
- I nie odezwie się.
- Jak się nie odezwie?
- Ona nie mówi.
- Jak nie mówi? W ogóle? Niemowa?
- Chyba tak. Nikt nie słyszał, żeby mówiła. Ja też nie.
- Czyli... Co ja tu robię?
- Odpoczywaj. Parę dni. Ja cię proszę. Parę dni.
- Miron! Czy ty, aby nie przesadzasz? Parę dni. Tylko.
- Wiktor cię już wypytuje?
- Jak to?
- No zadaje ci pytania?
- Raczej nie.
- To zacznie. Nie przejmuj się, odpowiadaj tak jak na spowiedzi. Niczego się nie wstydź. Dobrze?
- Postaram się.
- To ważne. Ok?
- Ok. Trzymaj się.
- Cześć.
Jak co wieczór bał się usnąć. Próbował myśleć o czymś miłym, ale zmęczenie pokonało go błyskawicznie. Spał faktycznie dobrze. Rano obudził go Wiktor. Zjedli śniadanie a potem gospodarz wziął go sadu do pomocy przy jabłkach. W przerwie zjedli lekki obiad i popołudnie znowu spędzili w sadzie. Nadii nie było bo ponoć co dzień pomagała proboszczowi zaś Wiktor oprócz poleceń i rad nie był zbyt rozmowny. Dziewczynę zobaczył dopiero przy kolacji.
Wieczór drugi.
- Napracował się pan trochę- Wiktor uśmiechnął się do niego podając mu szklaneczkę.
- Śliwowica? Nagroda?
- Należy się panu. Jak się wczoraj spało?
- Dobrze. Tak jak pan mówił.
- Dobre powietrze, prawda córeczko?- Nadia podniosła wzrok znad książki i skinieniem potwierdziła.- Pan ma kłopoty ze snem?
- Tak. Miron nie mówił?
- Nie. Prosił tylko, żebyśmy się panem zajęli.
- W sadzie?
- Ano- stary uśmiechnął się się- to, co z tym snem?
- Mam koszmary.
- Jakie?
- Umieram.- Nadia znowu podniosła głowę i spojrzała na niego. Zauważył to, chociaż chyba najpierw poczuł.
- Jak?
- Jak umieram? Różnie. Na wojnach, w wypadkach.
- Wypadkach?
- Tak. Samochodowych, w górach, w wodzie... Do wyboru, do koloru.
- Boli?
- O tak. Boli. Bardzo. Później też.
- Jak później?
Michał podniósł koszulę. Siniaki nabrały już pięknego intensywnego koloru.
- To z wczoraj, właśnie z wojny. A na plecach mam trochę starsze ślady po innej wojnie.
- Proszę opowiedzieć.
Dziewczyna patrzyła się na niego tak intensywnie, że opuścił wzrok. Jej oczy mimo mroku wydawały się takie... duże.
- Co opowiedzieć? Ostatni sen? Ten wojenny? Zawsze jest podobnie. W pewnym momencie widzę, że ktoś do mnie strzela, uderza bagnetem, nożem. Czasami dusi. Nie mogę się wtedy ruszyć. Czasami uciekam i wtedy właśnie na plecach te ślady.
- Skąd one?
- A ja wiem? Lekarze twierdzą, że mój mózg generuje tak silne bodźce, że organizm tak właśnie reaguje. Bólami, siniakami, obrzękami, wylewami. Raz miałem pęknięta rękę, dwa razy odbite nerki i takie tam. Ślady po duszeniu, krępowaniu, torturach, urazach wypadkowych. Kiedyś miałem taką pomarszczoną skórę, jak od wody. Wtedy się topiłem....Kilka razy wstrząśnienie mózgu...
- Często się to zdarza?
- Sny? Najmniej raz w tygodniu, dwa, trzy to norma, pięć to rekord.
- Od dawna?
- Kilka lat. Sześć? Nie. Siedem.
Nadia zamknęła książkę. Może odrobinę za mocno, bo zabrzmiało to jak huk. Wiktor jak rozkaz podniósł się zdecydowanie.
- To na dziś starczy. Pomoże mi pan jutro przy drewutni?
Usypiał z niepokojem, ale znowu się udało.
Wieczór trzeci.
Śliwowica rozlewała się błogim ciepłem po całym ciele. Dziewczyna znowu czytała a Wiktor zadowolony z efektywnego dnia usiadł naprzeciw Michała. Chwilę komentowali pracę przy drewutni, ale dziewczyna wyraźnie głośno przewróciła kolejną kartkę szeleszcząc ostrzegawczo. Wiktor zrozumiał znak.
- Ma pan rodzinę? Żonę, dzieci?
- Miałem żonę.
- Co się stało?
- Odeszła.
- Czemu?
- Myśli pan, że łatwo jest być z człowiekiem, który żyje tak jak ja? Krzyczy w nocy, okłada lodem krwawe ślady z nikąd, ogłupia się proszkami. Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją. Dziwaków. Taki krzyż trzeba dźwigać samemu.
- Ano boją się. Nie miała siły pomóc w dźwiganiu?
- Pan by udźwignął?- Michał skojarzył, że nie było to fortunne, ale Wiktor spokojnie odpowiedział:
- Myślę, że tak. Jeśli kogoś się kocha...
- Widać mnie nie kochała.
- A pan ją?
- Ja? To ważne?
- Ważne.
- Chyba też jej nie kochałem.
- To, czemu pan ją poślubił?
- Myślałem, że kocham. Nie! Myślałem, że jakoś będzie. Że się ułoży z czasem. Że mogę żyć tak jak wszyscy. Że mogę zapomnieć.
- O czym?
- O osobie, którą kochałem. Naprawdę.
- Wcześniej?
- Tak. Wcześniej.
- I co się stało?
- Nic. Albo wszystko. Nie udało się.
- Ona nie kochała?
- Kochała. Tylko byliśmy tacy... szaleni. Nierozważnie obłąkani sobą. Bardzo kaleczyliśmy siebie nawzajem. Pewnie ja bardziej.
- Rozstaliście się?
- Tak. Z mojej winy. Wydawałem się dotknięty ręką Boga. Wszystko było takie kolorowe, radosne. Czułem się taki ważny. Ale gdzieś tam wewnątrz coś ciągle mówiło mi, że nie zasługuję, że jestem takim obciążnikiem, kamieniem u nogi. Ona była taka...piękna, zdolna, inteligentna, przebojowa. A ja... taki szary, zwykły. Nie umiałem sobie poradzić z tym wszystkim, ze sobą. Wszystko robiłem źle. Nawet, jeśli chciałem dobrze to wychodziło odwrotnie. Za dużo czułości to zazdrość, za mało obojętność. Przy tej kobiecie nie umiałem nic wyważyć. Zawsze było źle. Ona budowała we mnie jeszcze to uczucie. Im bardziej mi zależało tym było gorzej. Nie umiałem dobierać słów i bałem się mówić, bo ciągle wydawało mi się, że powiem coś, co ją obrazi, zdenerwuje. Kaleczyłem ją i siebie. Odebrało mi rozum. I postanowiłem odejść. Zostawić ją. Co śmieszniejsze uważałem, że to dla jej dobra. Że nie jestem egoistą. Bałem się dłużej karać ją sobą.
- Amantes amentes.... Co? Że znam łacinę? Ano proste chłopy też lubią poczytać. Co było dalej?
- Dalej? Nic już nie było. Dwa lata byłem sam. To znaczy z nią. Jej zdjęcia, kosmetyki, wszystko zostało tak jak wcześniej. Była ze mną cały czas. Rozmawiałem z nią, pisałem do niej. Zacząłem tracić kontakt z rzeczywistością. Żeby przeżyć wymyśliłem to małżeństwo. Skrzywdziłem następną osobę.
- A ona?
- Bolało ją. Wiem. Udawałem obojętnego, ale...Wiedziałem, że nie mogę jej zobaczyć, rozmawiać z nią, bo wszystko wróci.
- Czemu teraz pan do niej nie pojedzie?
- Przyjaciel powiedział mi, że, mieszka i pracuje za granicą. Kocha i jest kochana, robi karierę. Mówiłem, byłem za szary.
- Kocha ją pan?
- Chyba nigdy nie przestałem.
Nadia znowu zamknęła książkę.
Wieczór czwarty.
- No dziś naprawdę, zasłużyliśmy na śliweczkę.- Wiktor był wyraźnie ucieszony skończeniem drewutni- Widziałaś Nadiu jak ładnie poszło?- Dziewczyna uśmiechnęła się z aprobatą.- Pan Michał w ręcach zgrabny.
- E! Przesadza pan.Robię, co pan mówi i tyle.
- Że to niby takie proste? Wcale nie. Smakuje śliweczka?
- Po co pytać? Już któryś dzień się nią delektuje.
- I dobrze. Jak pan mówił o tych koszmarach to, w jakim momencie się pojawiły?
- Niedługo po moim ślubie. Żona nie chciała mi wierzyć, że nigdy wcześniej tego nie było. A niektórzy lekarze nawet upatrywali w tym źródła.
- W czym?
- No, że zmieniłem sposób życia, że z kimś mieszkam i takie tam bzdury. Nawet gadać mi się o tym nie chce. Banda konowałów.
- Jakie te sny były na początku?
- Takie same, tylko częstotliwość mniejsza.
- A te dwa lata przed ślubem?
- Bezsens! Czekałem aż do któreś poczuje, chociaż ułamek tego, co czułem do niej. Porównywałem je i wydawały mi się takie puste, zwykłe, nijakie. Wściekałem się, że ta jedna, jedyna miłość była dla nas tak toksyczna. Paradoks cholerny! Ale patrzyłem na innych ludzi i było mi ich żal. Ja, chociaż przez chwilę doświadczyłem w życiu takich uniesień, jakich oni nie doświadczą nigdy. Przez mały moment życia byłem jego królem. Tylko, że potem... Ale ja już tak mam w życiu. Kiedyś chciałem komuś oddać nerkę i okazało się, że sam mam jedną. Zabawne, prawda?
- A żona pana?
- Dobra kobieta. Ale nie było między nami tego... czegoś. No i nie zdzierżyła mojego dziwactwa. Po za tym, dobrze się stało, bo ponieważ ja jej nie kochałem, wcześniej czy później zacząłbym ją oszukiwać. Teraz jest już z kimś innym i jest jej dobrze.
Nadia poruszyła się nagle jakby przypominając im o swojej obecności. Gospodarz spojrzał się na nią i trochę innym głosem znowu zapytał:
- A inne... kobiety?
- Nie ma innych kobiet.
- To znaczy, że pan... z nikim nie sypia?
- Panie Wiktorze, widzę, że wchodzimy na niebezpieczny grunt. Ale odpowiem. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio z kimś spałem. Chyba w tamtym roku? Nie mogę zmusić się do tego, co inni robią nagminnie: odciąć się od uczuć. Po za tym nigdy nie wiem, kiedy znowu mnie trafi. I myślę, że już innych kobiet nie będzie. Nie tylko przez te koszmary, ale przez to, że już nie spotkam takiej osoby. Kogoś takiego, dla kogo można wszystko zaniedbać, o wszystkim zapomnieć. Powiedziałem jej kiedyś, że jeśli nie wyjdzie mi z nią to na nic w życiu nie zasługuję. No i sprawdza się. Swoją szansę już zmarnowałem a ponoć tylko raz w życiu można tak kochać.
- Tak mówiła Jadwisia. Moja żona a mama Nadii. Kocha się tylko raz. To, co pójdziemy spać?.
Noc.
Samochód pędził jak oszalały. Pedał hamulca nie reagował. Kierowca z furią uderzał w niego nogą, ale nic to nie dawało. Kierownica zaczynała żyć swoim życiem i przy kolejnym skręcie auto przebiło barierkę i runęło w dół. Kiedy Michał już czekał na falę bólu spowodowaną uderzeniem o ziemię coś się stało. Coś, co spowodowało, że zagrożenie zniknęło. Jego głowa była przyjemnie chłodna. Powoli otworzył oczy. Zobaczył nad sobą duże ciemne oczy. Nadia. Obie ręce trzymała przy jego czole. Leżał bez ruchu patrząc się w kojącą głębie.
- To nie choroba.- usłyszał jej głos. Był cichy, nieprzyjemnie syczący, ale zarazem taki... silny- To kara. I ty sam się nią karzesz. Umierasz w nocy, bo nie żyjesz w dzień. I tylko ty możesz to zmienić. Albo zacznij żyć albo umrzyj całkiem. Rozumiesz to?
Delikatnie pokiwał głową, bojąc się stracić kontakt z jej oczami.
- Teraz uśniesz a jutro podejmiesz decyzję. Śpij.
Dzień ostatni.
Obudził się bardzo wcześnie. Czoło nadal miał przyjemnie chłodne. Usiadł gwałtownie próbując ustalić czy to, co pamiętał to kolejny sen czy jawa? Na stoliku obok łóżka zobaczył książkę. Był pewny, że wczoraj na pewno jej tam nie było. Wziął w rękę. „Podręcznik mądrości tego świata”. Autor: Ksiądz Bocheński. Otworzył na chybił trafił. Ktoś zakreślił ołówkiem kilka wersów. Przeczytał. Siedział tak chwilę wpatrzony w białe kartki. Odłożył książkę na stolik, delikatnie, tak jakby uwalniał z rąk wielkiego cennego motyla . Wstał i zaczął pakować swoje rzeczy do torby. Na podwórku spotkał Wiktora.
- Chciałem podziękować...
- Nie musi pan. Niech pan jedzie szczęśliwie.
- I tak dziękuję.
Gospodarz zamknął bramę i chwilę patrzył za odjeżdżającym samochodem. Wrócił potem do gościnnego pokoju, otworzył okno i zaczął sprzątać. Zauważył otwartą książkę. Przeczytał głośno:
”Jeśli nie widzisz sensownego powodu pobytu tu na ziemi, w swoim życiu,
to sobie je odbierz”
Klepnął mocno okładkami zastanawiając się jaka będzie następna noc Michała.
Nadia nie poszła dziś do księdza. Leżała w łóżku z otwartymi oczyma nasłuchując. Słyszała trzaskające drzwi samochodu. Chciała wtedy wybiec, złapać Michała za rękę i powiedzieć mu: „Zostań. Nie rób tego co chcesz zrobić. To głupie i niepotrzebne. To grzech, krzywda dla Ciebie i innych. Zostań!”
Myślała tak ale nie drgnęła. Czy dlatego, że czuła, że Michał nie da się odwieść od swojej decyzji? A może po prostu dlatego, że nienawidziła mówić?
Marzec 2004.
Zakładki