Mówią, że duchy mają życie beztroskie! Może i niektóre mają, mi tam nałożono obowiązek dmuchania w wielkim kretowisku (jeśli ktoś na terenie stołecznego metra poczuje liźnięcie chłodu na karku, może mieć pewność, że to ja bądź moi kamraci).
Jakoś tak dziwnie się złożyło, że obowiązki nie pozwoliły w ciągu ostatnich ostatnich dwóch lat na pobyt w Bieszczadach. Ckniło się duchowi do górek. Chociaż one ani najwyższe, ani najpiękniejsze, a mnie ciągnie tam jak diabli. Jak wiadomo pierwsza niedziela października to odpust w Łopience. Trzeci, czwarty i piąty października mam wolne. Dzwonię do kumpla - jedziesz w Bieszczady? "Jadę". Ze Zbychem znamy się lat dwadzieścia parę. Wiem, że On bywał w Bieszczadach. On wie, że ja bywałem Bieszczadach. Zawsze w innym czasie i trochę inaczej. On wysportowany wbiegał na połoniny i to mu starczało. Ja z zaawansowanym mięśniem piwnym pełzałem to na połoninę to w dolinę. To w habazie, to do knajpy. Postanowione jedziemy. Więc dzwonię do Krzycha (od kilkunastu lat zatrzymuję się w "Szymkówce"). Niestety w terminie który podaję, brak miejsc, cóż zdarza się. Miejscówkę znajduję u sąsiadki Krzycha i Ani.
Piątek, 3-go października o godzinie 15 ruszamy Zbychową perkotką z Piaseczna. Miała być nas czwórka, Niestety! Albo dobrze, dziewczyny odwołują wyjazd. Jedziemy, a raczej stoimy w korkach. Bo jak na złość drogowcy zajęli się remontami dróg po których jedziemy. W końcu o 23 jesteśmy w Cisnej. Kąpiel, woda rozmowna i spać.
Z rana idziemy coś zjeść. Obaj stwierdzamy że po wczorajszych przeżyciach śniadanie musi być płynne. W pobliskiej karczmie zjadamy żur z grzybami i zapijamy kawą. Następnie idziemy do pobliskiego przystanku niegdysiejszego PKS-u. Mamy pojechać do Wetliny.
CDN: