Cześć, wczoraj wróciłem z pierwszego wypadu w Bieszczady, wypadu, którego nigdy nie zapomnę i z którego pomimo, że dopiero wróciłem, to już myślę kiedy wybiorę się ponownie.
Wypad ten był moim debiutem w podróżowaniu z plecakiem. Plany miałem ogromne i szumne, jednakże życie wszystko zweryfikowało. Okazuje się, że podróż "na ciężko" ma zupełnie inny charakter niż ta "na lekko" i pomimo misternych przygotowań, nie koniecznie wszystko przewidziałem. Wszak tak się nie da.
Pierwszego dnia wylądowałem w Ustrzykach o 7.00. Powitał mnie piękny widok na Centrum Ustrzyk Górnych. Po kilkudziesięciu minutach wyruszyłem na szlak. Miało być szybko, łatwo i krótko. Spojrzałem na mapę i ruszyłem w stronę Rawek. Szlak był dość ciekawy, aczkolwiek pierwszy etap do Wielkiej Rawki nie był zbyt widokowy. Dopiero na górze wszystko zostało zrekompensowane. Już wtedy odkryłem coś niesamowitego w Bieszczadach - pierwszych ludzi spotkałem dopiero po 2h wędrówki, a wszystkich ludzi spotkanych na szlaku mógłbym policzyć na palcach wszystkich kończyn. Jak się później okaże - to był tylko prolog, i można nie spotkać "żywej duszy" dużo, dużo dłużej. Z Rawek zszedłem do Wetliny, a stamtąd po skromnym posiłku udałem się do Ustrzyk, gdzie poznałem bardzo ciekawych ludzi i spędziłem bardzo miły wieczór.
Wtedy zacząłem czuć Ducha Bieszczad.
Drugiego dnia -także na lekko- ruszyłem w kierunku Tarnicy. Od Strony Ustrzyk. Tam już nie było tak spokojnie, a na górze było tłoczno niczym na Gubałówce. Trzeba było szybko uciekać w stronę Halicza i Rozsypańca. Ludzi były tłumy, pomimo to jednak, widoki były niesamowite. Mimo tego, że wysokości największych lotów to nie były.
Jak się później okazało jednak, hitem tego dnia były mimo wszystko nie widoki, a toaleta, którą wybudowali nam Szwajcarzy. Niesamowity wynalazek. I ciekawe, że takie miejsca pojawiają się zawsze wtedy, kiedy ich najbardziej potrzebujemy.
Trzeci dzień -niedziela- był dniem ruszenia "na ciężko" i miał być dniem pod znakiem Połonin. Plan był szalony, ale życie go zweryfikowało. Bardzo długo marudziłem w Ustrzykach, na szlaku pojawiłem się dużo za późno i spotkałem tłumy turystów. Dodając do tego panujący tego dnia skwar, wiedziałem, że nie ma szans na zrealizowanie tego planu już po wejściu na Połoninę Caryńską. Ale jak to się mówi - trudno. Pejzaże jednak były niesamowite.
Zszedłem do Brzegów, posiliłem się i długo biłem się sam ze sobą i zastanawiałem się "co zrobić". Wyruszyłem w górę, ale stwierdziłem, że jednak nie dam rady i z powrotem zszedłem do Brzegów. Tam popatrzyłem na mapę i udałem się na przystanek, gdzie okazało się, że Opatrzność nade mną czuwa i od razu zjawił się autobus. I tym sposobem, zamiast w zaplanowanej Zatwarnicy, pojawiłem się w Kalnicy.
Czwarty dzień w planach miał upłynąć pod znakiem starych i opuszczonych wsi. I tak też było, jednak w dużo mniejszym zakresie - no cóż, życie.
Mimo wszystko wędrówka przez opuszczone wsie -Jaworzec, Łuh, Zawoja- działala na wyobraźnie. To, że zostały z nich tylko gdzieniegdzie stare jabłonie i pojedyncze mogiły... Straszne, a jednocześnie niesamowite. Jest to ten etap całego tego wyjazdu, którego nadal nie potrafię zrozumieć i nadal nie potrafie go opisać. Może kiedyś to się uda. Przedostatnim etapem dnia była cerkiew w Łopience. Zaskakujące miejsce, niesamowite. Klimat panujący w tej cerkwi, to jak została podniesiona Ona z ruiny, odrodziła się niczym Feniks z popiołów... Piękne... Dobrze, że Jej się udało i nie podzieliła losów cerkwi we wcześniej wspomnianych miejscowościach.
Tego dnia ostatecznym przystankiem była baza w Łopience, a jego zwieńczeniem był najpiękniejszy zachód słońca jaki podczas tego okresu widziałem...
Piątego dnia plany dość mocno pokrzyżowała pogoda. Jak zwykle zbyt późno wyszedłem. Jednakże dostałem się na Łopiennik, a następnie czarnym szlakiem do Jabłonek. Okazało się, że spotkanie pierwszych turystów dnia pierwszego po dwóch godzinach, to jest bardzo dobry wynik, bo tym razem prócz drwali wycinających las, przez kilka godzin nie spotkałem kompletnie nikogo. Po zameldowaniu się w schronisku, miałem ruszać masywem Łopiennika do Baligrodu - niestety, nie udało się ze względu na deszcz i burzę. Aczkolwiek do Baligrodu się dostałem - drogą. Niezwykle urokliwa miejscowość (jak wszystkie w Bieszczadach z resztą). Tam również historia daje do myślenia: Kirkut, opuszczona cerkiew, obelisk upamiętniający mężczyzn pomorndowanych przez UPA, czy niezwykle ciekawy epizod z pobytem w tym miejscu Karola Wojtyły... Aż żal było wracać z powrotem do Jabłonek...
Dzień szósty to wędrówka szlakiem rowerowym do Rabe. Świetne miejsce. Stamtąd udałem się zobaczyć pobliskie Huczwice, Jeziorko Bobrowe, Kapliczkę Synarewo i sztolnię. Piękne miejsca. Po udaniu się jednak do pierwszego punktu - Jeziorka Bobrowego, wolałem nie ryzykować i nie iść w stronę Hryszczatej, tylko wracać tą samą drogą - czułem, że będzie padać. I miałem rację. Pierwszą falę przewidzialem co do minuty. Zdążyłem schować się w wiacie przy mostku prowadzącym do Kapliczki. Po tym jak deszcz ustał stwierdziłem, że już nic mi nie grozi - obszedłem pozostałe punkty i udałem się w stronę Rabego. Niestety za wcześnie - burza powróciła po kilku minutach. Po kilku minutach tej ulewy już nic mi nie przeszkadzało - jedyne czego chcialem, to zobaczyć znajomy już znak "Rabe". I po kilkudziesięciu minutach go ujrzałem. W bazie spotkałem niesamowitych ludzi, a wieczór spędzony na słuchaniu niezwykle ciekawych opowieści był jednym z najlepszych. W ogóle nie czuło się uciekającego czasu, alkohol smakował lepiej niż zawsze, a pomimo tego, że było mokro, noc była ciepła, aczkolwiek krótka.
Rano nie chciało się jednak spać. Także poranna zupka zalana wodą zagotowaną na żarze z ogniska z dnia poprzedniego smakowała lepiej niż w dniach poprzednich. Tam wszystko było inne, a każdy człowiek miał świetną historię, którą z chęcią się dzielił. Z żalem trzeba było ruszać - tego dnia w planach był ostani już przystanek: Komańcza.
Najpierw drogą ku przełęczy Żebrak, a dalej GSB wprost do Komańczy. Mimo wczesnej pory dość szybko spotkałem "szaleńców", którzy nocowali na Żebraku a celem ich drogi było przejście całego GSB. Szybko trafiłem także na ślady bytu Żubrów w tym miejscu, a krzyże mijane po drodze były punktami zamyślenia się nad bolącymi losami Najjaśniejszej...
Niesamowita droga, ludzie spotkani po drodze: weseli i rozmowni. Jedni kończyli GSB, inni go dopiero zaczynali. Po tych, którzy kończyli, wcale nie było widać zmęczenia, byli weseli i radośni. Każdy z nich był dla mnie mega pozytywnym impulsem i powodem do podziwu.
Naprawdę, podziwiam tych wszystkich ludzi, którym chce się tułać kilkanaście dni po to, by przebyć w skwarze, czy deszczu, z obciążeniem na plecach te kilkaset kilometrów po górach. Mam nadzieję, że też mi się kiedyś uda wybrać na taką wędrówkę. To musi być coś niesamowitego.
Dotarłem najpierw do Duszatyna, gdzie znowu mogłem zadumać się nad tym, że jedynym znakiem po istniejącej tu przed siedemdziesięcioma laty wsi jest jedna mogiła na cmentarzu... Byłem jednak także miło zaskoczony: nie zawsze, praktycznie rzecz biorąc na środku pola, można zaopatrzyć się w coś do picia i coś zjeść.
Komańcza była już na wyciągnięcie ręki: ostatni fragment drogi był jednak bardzo błotnisty, szczęście, że prawie na końcu czekał strumień, w którym można było sobie umyć buty.
W Komańczy jednak czekało mnie niemiłe zaskoczenie: schronisko PTSM, zaznaczone na mapie było schroniskiem "widmo", schronisko PTTK oferowało jedynie podłogę, w cenie pokoju, a wszystkie cerkwie i kościoły, które chciałem zobaczyć były pozamykane. Jednak po kilku godzinach szukania udało się znaleźć "kawałek łóżka".
Wieczorem udało też się dotrzeć do pięknego miejsca jakim jest klasztor w Komańczy. Nie dziwię się, że komuniści wysłali kard. Wyszyńskiego właśnie tam: wszak te 50 lat temu musiał być to istny "koniec świata"...
Tak dobiegła moja przygoda z Bieszczadami do końca. Następny dzień spędziłem głównie na dworcach, w autobusach i pociągach, by dotrzeć do Centralnej Polski. Zauważyłem również, że w Rzeszowskiem od mojego ostatniej wizyty w tych "okolicach" wiele lat temu nie zmieniło się jedno: uwielbienie do wody i oranżady w szklanych butelkach. Tutaj dalej kupuje się ją skrzynkami.
Jeśli ktoś dobrnął do tego miejsca, to bardzo przepraszam za wszystkie błędy i to, jak mało szczegółowo opisywałem swoje wrażenia. Zauważyłeś pewnie także częstotliwość występowania słowa "niesamowite". Tak, to wszystko było niesamowite. Kiedy o tym myślę, przypominam sobie pewne sceny, to tylko to słowo potrafię z siebie wydusić. Wszak był to niesamowity tydzień.
A ja już patrzę w kalendarz i zastanawiam się, kiedy będę mogł znowu "tam" wrócić...
Zakładki