Minęło już troszkę dużo czasu od mojej wizyty z rowerem w Bieszczadach - ponad rok, ale dopiero teraz po zamęcie licznych spraw,
znalazł człowiek chwilkę oddechu, by opisać, co przydarzyło mu się użyć w Biesach uprzedniego roku.
Zainspirowany pewnymi nagraniami, postanowiłem wziąć rower w swoje sprawy, odkręcić koło, wrzucić do auta jednej z frencz marki
i pojechać w zieloną dal. Podróż przebiegła miło, bez większych komplikacji, 7 godzin drogi i kraina niebieskim kluczem pisana wita.
Jedna nocka, czerwony szlak pieszy, co by powietrza zaczerpnąć i przygotować się psychicznie, jak i płuca do tego...czystszego powietrza, bo nie każdy umie nim odpowiednio oddychać.
Kolejnego dnia zapakowałem rower i wyciągnąłem się do Wetliny, z której zaplanowałem sobie start, nie chcąc łamać przyrzeczeń parku narodowego, wybrałem dwa szlaki graniczne, najpierw szlak na grani parku, a następnie na grani z sąsiednim państwem.
Po rozłożeniu sprzętu udałem się asfaltową drogą wpierw w kierunku Jawornika. Z początku droga dająca w kość, asfalt pochylony pod dużym oprocentowaniem, fałdki, zgrubienia, falowanie terenu, czuć było pot spływający ciurkiem po twarzy. Był to dopiero początek.
Trasa cicha, ludzi zero.
Dojechałem do momentu, kiedy asfalt ustępuję zwykłej błotkowej drodze. Niestety, był to moment zagłady dla roweru, nie dało się pedałować, koła kręciły się w miejscu, dalej widać było drewniane podejścia, na których strudzeniu turyści mogą się posiłkować.
Nic innego nie zostało, jak zarzucić rower na plecy, żeby i on miał chwilkę odpoczynku.
O dziwo dogoniłem z rowerem na plecach i trzema bidonami jakiś turystów, których serdecznie pozdrawiam. Byłem przygotowany na słowa obelgi, że gdzie rowerem po ich ukochanych Bieszczadach, gdzie tak można, jak to...ale nie. Myliłem się, bo spotkałem się z życzliwym pozdrowieniem, wymianą słów, a nawet podziwu, że z rowerem, że na plecach etc.
Droga na Paportną ciągnęła się bardzo długo, lecz chwilami były przebłyski i zamiast prowadzenia roweru, było można jechać w lesie i tak oto stopniowo, delektując się pejzażem otaczającego mnie lasu, z poczuciem tego, co robię, gdzie robię, dotarłem. Paportna przywitała mnie napisem, znaczkiem i tabliczką. Miła to była chwila, lecz wiedziałem, że trzeba dostać się o tam, jeszcze wyżej, żeby rozpocząć prowizorycznie wtedy wydający mi się milusieńki zjazd połoniną.
Brnąc wśród gąszczy kwaitów, wysokich kwiatów, przyrody, jadąc, prowadząc i niosąc, dotarłem. OTO RABIA SKAŁA, ja mały człowiek z rowerem tak wysoko, jestem, dotarłem, wyżej już nie będzie. Dotąd trasę oceniłbym tak:
- 30 % jazdy
- 50 % noszenia
- 20 % prowadzenia
Od tego momentu wszystko miało się zmienić. Więc wyruszyłem, frajda nieziemska, wąska ścieżka, wysoko nad wszystkim, ponad wszystkim, połonina, wiatr, cisza, tylko ja i rower. Od tego momentu wszystko, co zdarzyło się wcześniej już nie istniało. I tak się jechało z górki i pod górkę, więcej jazdy, mniej prowadzenia, było trzeba dawać sobie radę. Po kolei zdobywana Ptasza, Kurników Beskid.
Trasa bardzo fajna, polecam. Dużo obcokrajowców spotykałem w pewnych momentach, którzy wspinali się od drugiej strony pod górę.
Aż tu nagle... jakby skończyła się ścieżka. Do dzisiaj nie wiem, co to było za miejsce. Gdzieś między Kurnikow Beskid, a Okraglikiem ( plan trasy zakładał dojazd do Okraglika i zjazd do Cisnej).
Trasa ubiegła moim oczom, prosto był tylko las i nic poza nim. Wiedziałem, że w którymś momencie muszę troszkę skręcić, ale nie wiedziałem, czy to już. Chciałem sięgnąć po mapę, okazało się, że gdzieś ją zgubiłem po drodze. Pozostało tylko oszacować i na tzw. czuja ruszyć przed siebie.
Wybrałem jedyną wydeptaną ścieżkę, która prowadziła dalej w las. Innych ścieżek nie widziałem...
Ruszyłem, po zjechaniu nią troszkę okazało się, że i ona się skończyła, pozostało przedzieranie się rowerem między drzewami po strumyku, który wodą opiewał opony. Tam też skręciłem kostkę. W oddali słyszałem gdzieś już jakieś pracujące maszyny, więc podążałem w kierunku dźwięku. Po parunastu minutach dojechałem do cywilizacji, gdzie zapytałem o drogę, droga wyprowadziła mnie do pętli bieszczadkiej na poziomie wsi Smerek.
Było miło i przyjemnie mimo zawirowań :)
Polecam każdemu!
Pozdrawiam.
Zakładki