Ten weekend miał być szczytem jesiennych kolorów, o połoninach strach nawet było myśleć bo więcej będzie pod nimi blablacarów niż przez resztę jesieni łącznie. Przez głowę przewinął się Beskid Niski ("dawno nie byłeś w Jaśliskach, może by tak..."), Pogórze Przemyskie ("a gdybyś tak poszedł z Kuźminy tam, gdzie jeszcze nie szedłeś?") ale ostatecznie wygrały jednak Bieszczady. Nie, nie połoniny - tłumów się boję a wizja kilometrowych korków już przed Cisną (tak było rok temu) skutecznie do Wysokich Bieszczadów zniechęcała.

I znów przez głowę przewinęły się po kolei chyba wszystkie znane mi miejscowości. Od Komańczy aż po Bystre i Michniowiec... Akurat miałem pod ręką mapę wydawnictwa Compass i tak długo ją przewracałem z jednej strony na drugą aż postanowiłem wybrać to co jest na środku. Na połączeniu arkusza W z arkuszem E. Wybrałem Terkę.

A dalej już poszło łatwo, trzeba było dopasować tylko jakąś drogę "tam i z powrotem", tak akurat na dwa dni. Plan urodził się w momencie, ale nie będę go Wam szczegółowo opisywał, bo jak to z planami bywa realizowałem go na odwrót i niekoniecznie dokładnie. Palny pozwalają wybrać kierunek, w którym wyjeżdżam z domu, a zasadnicza marszruta rodzi się w głowie w drodze w Bieszczady, po to tylko aby móc ją już podczas wędrówki zmieniać wedle uznania.

W sobotę kilka minut przed 9oo przejechałem przed drewniany most i zameldowałem się na parkingu pod kościołem w Terce. I poszedłem dokładnie w przeciwnym kierunku niż planowałem