Słowo "wyprawa" w tytule jest mocną przesadą, ale Najwyższy Szczyt jest najprawdziwszy. Cel wymyślił Krzychu Prorok i mieliśmy wybrać się tam razem. Gdy się obudziłem nad ranem, czyli o 2:10, czekał na mnie SMS ze smutną wiadomością, że Krzychu jest chory i nie pojedzie. Pojechałem więc sam.
Są dwa sposoby zdobywania Najwyższych Szczytów. Przy pierwszym sposobie, podjeżdża się jak najbliżej Najwyższego Szczytu albo jeszcze dalej. Tutaj pakuje się do małego plecaka trochę jedzenia, trochę picia, coś ciepłego i gna co sił w nogach na Szczyt i z powrotem. Przy drogim sposobie, Szczyt zdobywa się powoli, z szacunkiem dla jego najwyższości i czterocyfrowej wysokości. Zaczynamy wędrówkę i powoli zbliżamy się do Szczytu, w celu poznania terenu i aklimatyzacji. Już w pobliżu zakładamy ostatni obóz i stąd i wchodzimy na Szczyt (a czasem nie wchodzimy). Zanim się tam wybrałem, już tę górę polubiłem i dalej będę nazywał ją bardziej sympatycznie; po prostu będzie to Góra.
Ja wybrałem ten drugi sposób. Najpierw dojechałem do miasteczka, w którym zostawiłem samochód.
Rowerem lepiej tam nie jechać, bo niektóre rowery źle kończą.
Wczesnym rankiem padał tu deszcz, ale zgodnie z prognozą, późnym rankiem wypogodziło się. Z miasteczka trzeba było długo wychodzić asfaltowymi dróżkami.
Dróżki stawały się mniej asfaltowe i coraz węższe.
A przy nich stare sady …
… podmurówki starych domów …
… i stare cmentarze.
Góra leży za granicą. Przed pójściem za granicę zjadłem w Polsce ostatni posiłek.
A na granicy, jak to na granicy, znajdują się głównie okopy w I wojny światowej.
Wędrowałem tą granicą do późnego popołudnia, aż doszedłem do przełęczy, oddalonej o 2,5 km (w linii prostej) od Góry. Do wieczora było jeszcze trochę czasu, ale „na liczniku” miałem już planowane 20 km a takiego ładnego miejsca na biwak nie spodziewałem się dalej znaleźć.
Mając sporo czasu, ustawiałem sobie namiot w różnych miejscach, patrząc, gdzie będzie najlepiej pasował do krajobrazu
Rezygnując z pięknych widoków, zniosłem dobytek na skraj polany, gdzie znajdował się drewniany schron, miejsce na ognisko i pniaki do siedzenia. A obok, w lesie dużo, dużo opału. Ognisko rozpaliłem, zanim zrobiło się ciemno. Bo tyle miałem do roboty.
I gdy zrobiło się ciemno i zimno, miałem gotowe jasno i ciepło.
Rano, przy otwieraniu namiotu tropik zatrzeszczał, jak szyba, na którą stanął słoń. Okazało się, że jest pokryty cienką warstwą lodu. Trochę pary osiadło z góry, trochę ja nachuchałem. Odległe góry już grzały się w słońcu a u mnie jeszcze panowała zima.
W pobliżu namiotu znalazłem dorodną kanię, ale na śniadanie zjadłem coś innego.
Teraz trzeba szybko się zwijać i uciekać w stronę ciepłego. Dzisiaj po raz pierwszy zobaczyłem moją Górę.
Przy prawej krawędzi zdjęcia widać górę, która stąd wydaje się najwyższa. To nie jest moja góra. Tę nazwałem ją później „żyletką”.
A na lewo od żyletki, na ostatnim planie, z dwoma wierzchołkami, to jest właśnie moja Góra. A miedzy mną a Górą – dolina, w którą teraz mam zejść.
Zejście w dolinę było też potrzebne po to, by uzupełnić zapas wody.
W dolinie świeciło słońce i można (a nawet trzeba) było zmniejszyć liczbę warstw odzieży na sobie.
Przed wyjściem na Górę czekały mnie jeszcze dwie przełęcze. Na pierwszej z nich zobaczyłem przed sobą wioskę, do której będę po południu schodził z Góry. A po lewej – zbocza „żyletki”, na którą za chwilę trzeba będzie wleźć.
W podejściu na żyletkę na szczęście dało się dojść do grzbietu śladami starej drogi. A na górze wędrówka była już bardzo przyjemna. Wąska, długa grań, opadająca na południe omszałymi skałkami dała mi właśnie pomysł nazwania jej żyletką.
Po ostrzu żyletki prowadziła wąziutka ścieżka, widać ktoś tędy czasem chodzi.
W nielicznych prześwitach na północną stronę widać było grzbiet graniczny, który tutaj jest na tyle niski, że niemal pozwala zobaczyć miejsce, z którego wczoraj wyszedłem.
Teraz trzeba ostrym zejściem dojść do przełączki, ostatniej już przed podejściem na Górę. Stoi tam fragment pojazdu wojskowego, pamiętającego pewnie II wojnę. Jest świeżo pomalowany i zamknięty na kłódkę.
Teraz będzie ostatnie pół kilometra przed siebie i ostatnie 150 m pod górę.
Zakładki