Strona 2 z 7 PierwszyPierwszy 1 2 3 4 5 6 7 OstatniOstatni
Pokaż wyniki od 11 do 20 z 61

Wątek: Bieszczadzkie okruchy

  1. #11
    Szkutawy
    Guest

    Domyślnie Odp: Bieszczadzkie okruchy

    Ha, ha , ha ... przypomniało mi się jak ileś tam lat do tyłu, tłumaczyłem swojemu najstarszemu synowi jak ma PKP jechać... jak byli nieświadomi i mama z tatą u boku byli, to wnikania nie było... ale jak w wieku gimnazjalnym trzeba się było zmierzyć z problemem... to ratuj ojcze!!!.... teraz zasuwają wszyscy pociągami, aż miło.... ale do wszystkiego trzeba dorosnąć ( a może tak się nie da). Dziewczęcia to z autostopem mają jednak większy problem... i nie idzie mi o łapanie stopa.

  2. #12
    Bieszczadnik Awatar rico
    Na forum od
    07.2006
    Rodem z
    Pforzheim
    Postów
    46

    Domyślnie Odp: Bieszczadzkie okruchy

    Hmm...Bieszczadzkie okruchy-moje początki pamiętam jak przez mgłę ,były to przecież tak odległe czasy/wczesne lata 70-te/.Wyjazd rankiem i po kilkunastu godzinach męczące jazdy starym śmierdzące od spalin autobusem wreszcie upragniony cel Wetlina.Obóz harcerski położony gdzieś obok głównej drogi Cisna-UG (po wielu latach odnalazłem to magiczne miejsce)dziś juz zarośnięte ,natura upomniała się o swoje,wtedy tętniące źyciem i gwarem młodzieży. Nie był to tylko obóz harcerski jaki znamy z opowiadań naszych dzieci i dzieci znajomych,odpoczynek i zabawa połączone były z ...pracą,tak właśnie pracą.Codziennie po śniadaniu w towarzystwie najczęściej leśniczego lub gajowego maszerowaliśmy nawet po kilka km by tam otrzymać konkretne zadanie.Dziś to nie do pomyślenia ale wtedy dziewczęta pracowały na równi z chłopakami a praca nie należała do łatwych.Mieliśmy np. Wykopać po 10 m rowu melioracyjnego (dziewczęta 4 m) wzdłuż stokówki ,a warunki jakie tam były kaźdy bieszczadnik wie -glina zmieszany z kamieniami.Za punkt honoru braliśmy sobie wykonać swą robotę i pomagać ile kto mógł dziewczętom .Wracaliśmy zmęczeni z piekącymi do krwi rękami ale bardzo szczęśliwi bo kaźdy czekał na wieczór przy ognisku,w środku obozu głównym punktem było ognisko,duże ognisko,przysiadaliśmy się w kręgu by patrzeć w źar ognia i snop iskier wznoszących się ku rozgwiaźdźonemu niebu,przy dźwiękach gitar i śpiewu harcerskich pieśni rozchodzących się echem po lesie-a także niesamowitych opowieści leśników,zwykłych tutejszych ludzi a nawet...partyzanta Upa który po odsiedzeniu swej kary na Montelupich w Krakowie osiedlił się w bieszczadach i pozostał.Dlatego teź uwielbiam zasiąść przy ognisku w gronie bieszczadników/KIMB/i słuchać opowiadań prawdziwych weteranów jak i nowicjuszy pieszych wędrówek po tym przepięknym zakątku kraju.z pozdrowieniami Rico

  3. #13
    Bieszczadnik Awatar jank
    Na forum od
    10.2008
    Postów
    78

    Domyślnie Odp: Bieszczadzkie okruchy

    Piękny watek nam się robi...


  4. #14
    diabel-1410
    Guest

    Domyślnie Odp: Bieszczadzkie okruchy

    Ech aż chce się wynaleźć wehikuł czasu.Gdy podopieczni na obozie wędrownym rozgrzewali piwo w parnikach w których wodę do mycia się grzało.A puszki bo to już lata 90te były eksplodowały i cała stanica w Olchowcu czuła zapach piwa,dziewczyny wywołujące duchy i uciekające z namiotu po tym kiedy któryś z nas dla żartu uderzył gałęzią w ścianę namiotu,słowa goprowca u Lutka-pierwszy raz widzę żeby wódki ludzie odmawiali w noc około sylwestrową.Pisz dalej Marcowy proszę

  5. #15
    Powsimorda h.c.
    Awatar Marcowy
    Na forum od
    09.1998
    Rodem z
    Zacisze
    Postów
    2,663

    Domyślnie Odp: Bieszczadzkie okruchy

    Cytat Zamieszczone przez Jimi Zobacz posta
    Marcowy -Wojtek ma rację! Piszesz tak barwnym językiem stworzonym "pod książkę"!
    Cóż, dziękuję bardzo Pisuję czasem za pieniądze, ale na razie nie przybrało to formy książki

  6. #16
    Powsimorda h.c.
    Awatar Marcowy
    Na forum od
    09.1998
    Rodem z
    Zacisze
    Postów
    2,663

    Domyślnie Odp: Bieszczadzkie okruchy

    Taki okruch:

    Lato ’85 albo ’86, mój pierwszy wyjazd w Bieszczady.

    Wyjazd organizowało moje licealne koło turystyczne, czyli SKKT. Koło przez lata prowadziła ubóstwiana przez wszystkich geograficzka, pani Ela. Panią Elę wielbiliśmy za doświadczenie górskie i totalne zaufanie, którym nas obdarzała podczas wyjazdów. Nie pamiętam, żeby przez te wszystkie lata ktoś ośmielił się sprawić jej zawód. Chociaż na nikogo nie krzyczała, nikogo nie karała, niczego nie zakazywała. Mimo tego każdy wiedział, jak trzeba się zachować. Ponieważ na dodatek była piękną kobietą, oczywiście wszyscy chłopcy się w niej podkochiwali. Do czasu, gdy poznaliśmy jej męża, również fantastycznego człowieka i zapalonego „górala”, który czasem towarzyszył małżonce podczas wyjazdów jako opiekun grupy. Ze starszymi podobno nawet popijał przy ognisku, ale z nami nie – nie byliśmy jeszcze wtedy pełnoletni, a on był zasadniczy. Niezapomniane wyprawy, pod znakiem których minęła mi szkoła średnia, skończyły się przed klasą maturalną. Pani Ela z rodziną przeprowadziła się – jakżeby inaczej – na południe Polski, a koło turystyczne się rozpadło, bo nikt z nauczycieli nie był zainteresowany przejęciem.

    Ale wróćmy w Bieszczady. Dwutygodniowy obóz wędrowny zaczęliśmy w Brzegach Dolnych, a skończyliśmy w Cisnej. Spaliśmy oczywiście w PTSM-ach. Pierwszy nocleg w Brzegach pamiętam, bo wylosowałem dyżur w kuchni, który polegał na krojeniu i smarowaniu góry kanapek masłem, na którym lądowała mielonka albo dżem. Ponieważ w puszkach po mielonce zostało sporo łoju, ktoś wpadł na pomysł, żeby – dla kawału – użyć go na jednej kanapce zamiast masła, a na górę położyć wyjątkowo dużo dżemu, żeby przyciągnąć, a potem ukarać żarłoka. Po obrzydlistwo sięgnęła pechowo… pani Ela. Od razu wypluła, ale się nie obraziła, jak to pani Ela.

    Kolejne etapy trasy pokonywaliśmy w małych grupach. Wyruszaliśmy po śniadaniu. Można było iść dowolną drogą i w dowolnym towarzystwie. Jedyne przykazanie: trzeba pojawić się wieczorem w miejscu docelowym. I wszyscy się pojawiali, choć niektórzy mocno spóźnieni. Pewnego razu z kolegą postanowiliśmy, że trasę pokonamy najkrótszą drogą, jaką uda nam się znaleźć. Z mapy wynikało, że najkrótsza trasa wiedzie wzdłuż nurtu Wetlinki. Ale w praktyce okazało się, że na tym odcinku wzdłuż rzeki nie ma żadnych ścieżek, a wszystkie rzeczne kamienie - tak malowniczo wyglądające na zdjęciach z Bieszczadów - są zalane wodą. Przeważnie brnęliśmy więc z plecakami środkiem koryta, czasami po pas w wodzie. Ale dobrnęliśmy do Wetliny, oczywiście jako ostatni z całej ekipy. Po wyjściu na ląd, człapiąc mokrymi trepami po asfalcie, darliśmy się na całą – uśpioną już – wieś: „Nieeech żyjeee baaal!”

    Jednak w większości przypadków docieraliśmy na miejsce popołudniem i zamiast – jak to dziś bywa – przez resztę dnia dochodzić do siebie po ekstremalnym wysiłku fizycznym, zrzucaliśmy plecaki, organizowaliśmy skądś piłkę i szliśmy grać. Byliśmy wówczas zakręceni na punkcie siatkówki, bo któraś (kobieca ?) reprezentacja Polski święciła wtedy tryumfy pod światłym przywództwem Huberta Wagnera i w kraju panowało coś na kształt wagneromanii. Po prostu nie wypadało grać w cokolwiek innego.

    Pamiętam takie zdarzenie z PTSM (chyba) w Czarnej: przy szkole było porządne boisko z prawdziwą siatką, a w schronisku rezydowała jakaś inna grupa, więc turniej właściwie sam się zorganizował. Rozgrywki przeciągnęły się do zmroku i już mieliśmy kończyć, ale ktoś odkrył, jak zapalić latarnię przy boisku. Sodowa żarówka dawała tylko odrobinę światła, ale i tak nam się wydawało, że gramy co najmniej w Spodku. No to gramy dalej. W pewnym momencie piłka spada na sąsiednią posesję. A na przyległej, zarośniętej po pas działce, stała zrujnowana, opuszczona chałupka. Któryś z kolegów dziarsko skacze przez niewysoki płot, a po chwili daje się słyszeć trzask i krzyk, a kolega znika nam z pola widzenia. Okazało się, że po drugiej stronie, tuż przy płocie, był dół przykryty spróchniałymi deskami. Może stara piwnica, może studnia? Na szczęście kolega zawisł na łokciach, więc nie sprawdził. Ale gdy go wyciągnęliśmy, w dole coś złowróżbnie połyskiwało i chlupotało. Ale piłkę odnaleźliśmy i graliśmy dalej.

    W Bieszczady jechaliśmy z własnymi zapasami żywności porozkładanymi sprawiedliwie po wszystkich plecakach, ale puszki, słoiki i paczki wystarczyły jedynie na pierwszy etap trasy - dalszą wędrówkę miały umożliwić kartki. Oczywiście w praktyce nie było mowy o ich użyciu, bo sklepy (nie tylko bieszczadzkie) dostawały niewielkie ilości reglamentowanych towarów. Przez dwa tygodnie tylko raz (w GS-ie w Lutowiskach) udało nam się zrealizować kartki na cukier i jakieś konserwy, ale jedynie dlatego, że towar „rzucili”, gdy akurat przechodziliśmy. Kilkoro z nas ustawiło się od razu w kolejce, skąd jednak – na wniosek przybyłych natychmiast tubylców – zostaliśmy wyproszeni przez panią sprzedawczynię. Po długich negocjacjach wszechwładna sklepowa zgodziła się zrealizować niewielką część naszych kartek, dzięki czemu nie umarliśmy z głodu. Wtedy wydawało nam się, że to jawna szykana i dziejowa niesprawiedliwość, ale po latach dotarło do mnie, że gdybyśmy wszyscy ten reglamentowany towar dostali (a było nas ze 20 osób), dla miejscowych zostałoby niewiele. A pewnie dostawy konserw do Lutowisk nie znajdowały się wśród priorytetów ówczesnego KW.

    Problem był także z chlebem. Nie był reglamentowany, ale - jak doskonale pamiętacie - sklepy zamawiały określoną liczbę bochenków, z których nic nie zostawało dla przyjezdnych. Któregoś wieczoru, po przybyciu do PTSM w Kalnicy okazało się, że nie mamy ani kawałka. Cóż było robić? Udaliśmy się do sąsiednich domów po prośbie. Wszędzie otwierano, choć było już mocno po zmroku. Czasem dawali pół bochenka, częściej kromkę lub dwie, ale nikt nie odmówił. Po godzinie mieliśmy tyle pieczywa, że mogliśmy zakładać piekarnię. Zjedliśmy ten nasz "powszedni wyżebrany" do ostatniego okrucha. Ostatnie kromki, wyschłe na kamień, piekliśmy kilka dni później przy ognisku.

    ***

    W charakterze epilogu dwie refleksje:

    Z tamtego wyjazdu mam kilka zdjęć, ze wszystkich licealnych wypraw w góry - może 30. Są czarno-białe, w większości niewyraźne, ale wystarczy rzut oka, by wrócili ludzie i miejsca. Te czarno-białe nie mają opisów (najwyżej datę i nazwę miejscowości na odwrocie), ale znam je na pamięć. I wracam do nich częściej, niż do setek kolorowych obrazków z późniejszych czasów i bardziej egzotycznych miejsc, zapisanych w pamięci komputera i zlewających się w jeden wielki kalejdoskop.

    ***

    Próbuję wyobrazić sobie dziś swoją reakcję, gdyby moje dziecko po powrocie z obozu opowiadało, że:
    - całe dnie łaziliśmy sami po górach,
    - nie było żadnego transportu, najwyżej autostop,
    - pani opiekunka znikała na cały dzień,
    - można było chodzić środkiem strumienia po pas w wodzie,
    - trzeba było żebrać o chleb,
    - a jeden kolega to nawet wpadł do niezabezpieczonej studni…

    A przecież wtedy „nikt nie narzekał” :)

  7. #17
    Forumowicz Roku 2016
    Kronikarz Roku 2016
    Forumowicz Roku 2014
    Forumowicz Roku 2013
    Ekspert Roku 2012
    Awatar Wojtek Pysz
    Na forum od
    02.2008
    Rodem z
    Jarosław
    Postów
    2,441

    Domyślnie Odp: Bieszczadzkie okruchy

    Pięknie opowiadacie , Panie Marcowy, pięknie. Wystarczy zamknąć oczy i widzieć te cuda, które opisujesz.

    Przy czytaniu przypomina mi się mój worek podobnych okruchów. Piękne i barwne są one tylko w mojej głowie.
    Gdy próbuję je komuś przekazać lub zamienić na słowo pisane - bledną, zwijają się w kłębek i stają się dla odbiorcy niezrozumiałe.
    Ale pomimo tego, też kiedyś zacznę "sypać";-)

  8. #18
    Bieszczadnik
    Na forum od
    05.2012
    Postów
    841

    Domyślnie Odp: Bieszczadzkie okruchy

    Marcowy dobrze opowiada i tymi opowiadaniami powoduje, że człowiekowi przypominają się własne przeżycia. A było tego trochę.

    Możliwe, że moja wychowawczyni też zaszczepiła nam włóczęgę, z tym że była strasznie nietolerancyjna i karała z byle powodu - taki typ stalinowca bez prochu. Raz maszerowaliśmy cały dzień i byliśmy głodni a w plecakach mieliśmy wspólny chleb. Po kryjomu z kolegami jeden bochenek połamaliśmy. Odebrała(wydarła) nam te kawałki i przydzieliła do karnej kompanii - do odwołania. Jak pojawiała się na horyzoncie, to przez kilka lat obowiązywało hasło: kryj się i ratuj się kto może.

  9. #19
    Forumowicz Roku 2015
    Debiutant Roku 2013
    Awatar Jimi
    Na forum od
    03.2010
    Rodem z
    Rzesza
    Postów
    1,439

    Domyślnie Odp: Bieszczadzkie okruchy

    Świetne! Ja też w tym wszystkim odnalazłam cząstkę siebie, mimo że w wyżej wymienionych latach mnie jeszcze nie było na świecie. Ale też miałam swój czas, gdy miałam naście lat i pojechałam w Bieszczady. To były kompletnie inne wyjazdy niż dzisiaj -różniły się wszystkim. Były piękne.
    "Wędrujemy zarośniętą dzikim zielskiem drogą..." W.P.

  10. #20
    Debiutant Roku 2018
    Awatar mercun
    Na forum od
    11.2016
    Rodem z
    daleko i blisko....
    Postów
    328

    Domyślnie Odp: Bieszczadzkie okruchy

    Cytat Zamieszczone przez Marcowy Zobacz posta
    Taki okruch:

    Lato ’85 albo ’86, mój pierwszy wyjazd w Bieszczady.
    ***
    Próbuję wyobrazić sobie dziś swoją reakcję, gdyby moje dziecko po powrocie z obozu opowiadało, że:
    - całe dnie łaziliśmy sami po górach,
    - nie było żadnego transportu, najwyżej autostop,
    - pani opiekunka znikała na cały dzień,
    - można było chodzić środkiem strumienia po pas w wodzie,
    - trzeba było żebrać o chleb,
    - a jeden kolega to nawet wpadł do niezabezpieczonej studni…

    A przecież wtedy „nikt nie narzekał” :)
    Wtedy jeszcze obowiązywała inna hierarchia wartości. Doceniało się rzeczy proste i szanowało ludzi z autorytetem. I trzeba sobie było radzić bo łatwo nie było. I nie narzekać. I chyba radość z przeżytych doznań była wtedy głębsza.
    A czarno-białe odbitki, często nieostre, rozmyte to dla wielu nośniki niesamowitych emocji. Pewnie i barwne z tych czasów działają podobnie - z pewnością najbardziej emocjonalnie odbiera je autor, ewentualnie obiekt fotografii.
    A pojawią się jakieś foty bez naruszania danych osobowych, oczywiście? Dopuszczam paski na oczach
    To najkrajšie na svete nie sú veci, ale chvíle, okamihy, nezachytiteľné sekundy – Karel Čapek

Informacje o wątku

Użytkownicy przeglądający ten wątek

Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)

Podobne wątki

  1. Limeryki bieszczadzkie
    Przez Piskal w dziale Poezja i proza Bieszczadu...
    Odpowiedzi: 45
    Ostatni post / autor: 10-07-2010, 18:58
  2. Aleksander Sołżenicyn – Okruchy.
    Przez Gryf w dziale Poezja i proza Bieszczadu...
    Odpowiedzi: 0
    Ostatni post / autor: 13-11-2006, 16:54
  3. Czasopisma bieszczadzkie
    Przez yorick w dziale Dyskusje o Bieszczadach
    Odpowiedzi: 8
    Ostatni post / autor: 08-11-2005, 19:01
  4. Bieszczadzkie...
    Przez Ewa_natta w dziale Bieszczady praktycznie
    Odpowiedzi: 68
    Ostatni post / autor: 03-09-2004, 19:13

Zakładki

Zakładki

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •