Ot taki nowy cykl
Bieszczady, Bieszczady i tylko w te Bieszczady… no cóż trzeba znaleźć złoty środek w swoim działaniu, jak to opisał słowami Buddy Jan Ostrowski, w przypowieści na swoim portalu.
Tym razem miała nastąpić chwila odpoczynku na poziomie zerowym, tam gdzie najdalej mamy wysuniętą część Polski na północ. Spory szmat czasu temu byłem nad polskim morzem a i tak były to głównie szkolenia, kursy lub zjazdy. Nie do końca więc można powiedzieć o jakimś tam nadmorskim pobycie.
Drogi są obecnie dobre, niepotrzebnie tylko wpakowaliśmy się w objazd Łodzi, ale podczas powrotu była nauczka i z GPS-em pojechaliśmy bocznymi drogami. Kola, bo tego kundla nakazałem też zabrać, niczym królowa miała legowisko na tylnym siedzeniu. Kiedy już wpadliśmy na autostradę to licznik nie schodził poniżej 130 i po popołudniu mogliśmy chodzić już po plaży.
Zanim tam ruszyliśmy musiałem załatwić logistykę. Poszukiwanie noclegu od samego początku nie szło z oczekiwaną łatwizną, a przecież to nie sezon. A jak nie sezon to wszystko zamknięte a to co otwarte to z cenami z kosmosu. Nawet na helskim półwyspie coś zaklepałem, ale podczas plenarnej debaty Ewa stwierdziła bym się lepiej postarał.
Trzeba było podejść do tematu z małym sprytem, w trivago zaklikałem miejsce i taki rozrzut 20-kilometrowy, popatrzyłem na ceny z narzutem i zadzwoniłem pod 1 wytypowany adres. Cena była o ćwierć setki procentów mniejsza niż na portalu, ale za psa trzeba było zapłacić dodatkowo, chociaż pobyt był możliwy a to ważne. No cóż, wyszło tak, że Kola była pierwszy raz na płatnych wczasach. Ewa gdy zobaczyła dom i kwaterę i całe towarzyszące okoliczności to od razu zaakceptowała wszystko, bez żadnego nawet plenum.
I tak stało się faktem, że w okresie zimowym jedziemy na północ Polski, na plażę, po jod, po słońce, po fale, po rybki i inne jeszcze bzdety. Oczywiście po rybki wędzone wstępujemy po drodze do wędzarni we Władku, przy okazji zwiedzamy go trochę z okien samochodu. I jedziemy dalej, bo cel już blisko.
Jastrzębia Góra pierwszego dnia, i następnego też, i po następnego też, to totalnie wyludnione wczasowisko, żyjące gwarem w sezonie, lecz nie teraz… no trochę, zwłaszcza przez Trójmieszczan, w weekend się zaludnia, ale tylko trochę.
Więc w to pierwsze popołudnie, tam gdzie obelisk Gwiazdy Północy, to głównie obejście kątów, obadanie co otwarte, co zamknięte i spacer po plaży. Na plaży wieje, co chyba normalne w tym miejscu, z tą drobną różnicą, że teraz nie wieje a zimno piździ i o jakimś kopaniu grajdołów można zapomnieć. Śniegu zero, jest nawet plusowa temperatura, ale już taka odczuwalna będzie z – 10. Dla Koli to wszystko, co ją spotyka, jest jakieś abstrakcyjne… jakaś duża kuweta dla zakichanych kotów i ta ogromna woda z falami zbyt dużymi jak na psią perspektywę i jeszcze szumią… no jakoś tak zbyt głośno… oj duża, duża rezerwa, by nie powiedzieć strach, do tego czegoś mokrego.
Dla mnie to retrospekcyjny spacer po miejscowości, którą w ubiegłym wieku dobrze poznałem i tylko patrzę jakie ogromne zmiany poczyniono w tej, ówcześnie mi znanej, mieścinie.
Spacer kilkugodzinny i powrót na kwaterę, gdy było już dość ciemno. Mordy mamy wszyscy ogorzałe z zimnego wiatru, w nogach czujemy spacerek, sierść psa pachnie jodem a on sam padł na swoje wyro. Nam zaczyna ślinka kapać na wędzoną rybkę… tylko którą wybierzemy, bo kilka rodzajów nabyliśmy.
CDN