W Czarnohorze zawsze mam dobrą pogodę. Zwłaszcza na Popie Iwanie. Kiedykolwiek tam byłem, a wdrapałem się na ten najpiękniejszy z czarnohorskich szczytów już czterokrotnie, zawsze miałem powalające dookolne widoki. Na sąsiednie Góry Marmaroskie, na równie bliski Beskid Huculski, na także oddalone o krok Połoniny Hryniawskie i trochę bardziej oddalony Świdowiec i Gorgany. Na wypiętrzające się gdzieś za szczytami Gór Marmaroskich najwyższe w całych Karpatach Wschodnich Góry Rodniańskie wreszcie...
Tak było - pierwszy raz w moim życiu - w poniedziałek 13 sierpnia 1990 r.
Podobnie niemal dokładnie 18 lat później, we wtorek 19 sierpnia 2008 r.
Znowuż w sierpniowy wtorek - tym razem 25 sierpnia 2009 r.
I wreszcie już nie w sierpniu, lecz na samym początku jesieni - w czwartek 27 września 2012 r. Chyba było tam wtedy najpiękniej
Czarnohora - wielu to podkreśla - bywa bardzo kapryśna. Chłód i mgły w miesiącach letnich to często norma. Deszcze - standard. Skąd więc to moje szczęście do pogody w tych górach? Po ostatnim pobycie zacząłem doszukiwać się nawet jakichś irracjonalnych przyczyn.
Może to była nagroda za cierpliwość? Za trwające równe dziesięć lat marzenia o wędrówkach po Czarnohorze. Marzenia - dodam tu - zdawałoby się całkowicie nierealne! O Czarnohorze mogłem czytać, mogłem polować we wrocławskich antykwariatach na przedwojenne widokówki z tych gór, mogłem studiować zdobyte gdzieś szczęśliwie mapy Wojskowego Instytutu Geograficznego (tzw. WIG-ówki)... ale być tam? Nie, to wydawało się niemożliwe. Dopóki Związek Radziecki trwał - a ten wydawał się być wieczny - Czarnohora była czymś nierealnym i bardziej od Himalajów od Wrocławia odległym!
Ale na Czarnohorę mogłem za to popatrzeć! W sierpniu 1984 r. podchodziliśmy od strony zachodniej - od przełęczy Şetref - na główny grzbiet Gór Rodniańskich. Jeszcze przed Batriną, dzień drogi przed Pietrosulem, zobaczyliśmy ponad Górami Marmaroskimi jakieś wyższe od nich pasmo górskie... Wiedzieliśmy, że to musi być ona - Czarnohora. Wtedy też było pięknie! Godzinę, dwie gapiliśmy się w kierunku północno-zachodnim. Tylko że na kilku zrobionych wtedy przeźroczach tych naszych wymarzonych gór praktycznie nie widać...
Na Howerlę, Popa Iwana, Breskuła, Kostrzycę i inne czarnohorskie szczyty, doliny i uroczyska zachorowałem - pamiętam to dokładnie - w listopadzie 1980 r. Był to drugi miesiąc mojego studiowania we Wrocławiu. Wcześniej chodziłem po górach, mieszkałem wszak u stóp Sudetów, spacer z domu na zamek Książ nie trwał dłużej niż 45 minut. Ale na studiach zaczęło się czytanie. Odkryłem bibliotekę Ossolineum oraz zbiory naszej Biblioteki Uniwersyteckiej. W moje ręce trafiły - na początek tylko w bibliotekach - przedwojenne tomy "Wierchów" i przewodniki Henryka Gąsiorowskiego po Beskidach Wschodnich (później zdobyłem to wszystko we wrocławskich antykwariatach). No i najważniejsze - po powstaniu "Solidarności" w sierpniu 1980 r. o naszych dawnych Kresach zaczęły pojawiać się artykuły w periodykach krajoznawczych i turystycznych. W "Wierchach", w wydawanym co miesiąc "Gościńcu", w wydawnictwach studenckich kół turystycznych. Oficyna "PAX" wydała pozostający przez dziesiątki lat na indeksie cenzury huculski i wschodniokarpacki epos "Na wysokiej połoninie" Stanisława Vincenza.
Byłem znokautowany... I zacząłem marzyć o Czarnohorze.
13 grudnia 1981 r. moje marzenia o Howerli oddaliły się jeszcze bardziej. Stan wojenny! ... nie można było wyjechać w Sudety, a co dopiero w te miejsca, o których się śni i marzy... Tkwiłem w Świebodzicach, gdyż na uczelniach wrocławskich zarządzono "dni generalskie" (w akademikach Uniwersytetu, Politechniki i Akademii Rolniczej miejsce studentów zajęli ZOMO-wcy). Nielegalne wyjścia do Książa i na Stary Książ (nielegalne, bo obydwa zamki znajdowały się już na terenie sąsiedniej gminy, tj. Wałbrzycha) i czytanie... Beletrystyka, archeologia i góry. I jeszcze gitara...
20 stycznia 1982 r., pięć tygodni po ogłoszeniu stanu wojennego, ułożyła mi się taka piosenka. Zatytułowałem ją "Pejzaże", raczej świadomie nawiązując do tych najsławniejszych Bellonowych, czyli "Harasymowiczowskich", chociaż później najczęściej tytułowana była - ale nie przeze mnie - po prostu jako "Howerla".
Zaczyna się tak:
Są takie góry, o których marzę
Nocami, w starym śpiworze
Moja myśl biegnie z sudeckich ścieżek
Hen na wschód - ku Czarnohorze
Przewędrowałem tam cały swój sen
Pijany zielem połoniny
Gdy na Howerlę wspinałem się
W nie nasze chcąc spojrzeć doliny...
- w nie nasze już doliny
Ref.
Nie ukołysze już Prut mnie do snu
Nie zbudzi też Hucułów śpiew
Tylko marzenia pozostaną mi
I buntująca się krew
Czy nigdy też nie zobaczę już was
Z Vincenza kart krajobrazy
Bezzwrotnie chyba przeminął ten czas
O którym wciąż mi się marzy,
O którym ciągle się marzy
Później leciała jeszcze druga zwrotka i ten sam refren...
Nigdy nie traktowałem tej piosenki jako rewizjonistycznej. Ten bunt dotyczył raczej tego, co nas wtedy otaczało, tego że nawet Śnieżka (pojawia się nawet w drugiej zwrotce) była dla mnie w te dni niedostępna; a nie wiedziałem, ile tych dni jeszcze będzie. Że wiele górskich i nie tylko górskich marzeń i planów się wtedy po prostu waliło... Człowiek głupiał i dlatego o górach, tych w Polsce i tych dalszych, mógł tylko myśleć, czytać o nich i śpiewać. Zresztą później wielokrotnie śpiewałem (zresztą nie tylko ja) "Pejzaże" przy Ukraińcach - zarówno w Polsce, jak i w ukraińskich Karpatach - i nigdy nie spotkałem się z jakimś niezrozumieniem moich intencji. Prosili nawet o tekst...
Pamiętam, jak we wrześniu 1982 r. kupiłem w księgarni w Brzegu (w pobliskich Buszycach odbywałem studencką praktykę archeologiczną) drugi tom wspomnień górskich Władysława Krygowskiego "W litworowych i piarżystych kolebach" (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982).
W porównaniu z tekstami zamieszczonymi w poprzednim tomie, wydanym jeszcze "przed Solidarnością" (w 1977 r.), w "Górach i dolinach po mojemu" ten tom był wręcz przepełniony Karpatami Wschodnimi. Jak urzeczony patrzyłem w jedno czarno-białe zdjęcie, przedstawiające panoramę zachodniej części Czarnohory z dominującą zaśnieżoną jeszcze Howerlą, zrobione z Kostrzycy. Próbowałem wyobrazić sobie, jak to może wyglądać w kolorze. Poznałem już wcześniej nasze Tatry, dwa tygodnie przed wykopaliskami wróciłem z mojej pierwszej rumuńskiej włóczęgi po obiektywnie przecież atrakcyjniejszym od Czarnohory Retezacie, a mimo to gapiłem się i gapiłem na ten czarno-biały obrazek
Byłem wtedy przekonany, że tylko takie gapienie będzie mi dane...
Wczesną wiosną 1990 r. przeżyłem szok, chociaż słowo "szok" absolutnie nie oddaje moich oraz wielu moich koleżanek i kolegów uczuć. Przez studenckie koła turystyczne w Polsce przebiegła lotem błyskawicy informacja, że rzeszowskie Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich organizuje w lecie pięć lub sześć krótkich 10-dniowych obozów wędrownych po Czarnohorze. Dogadali się z jakimś turystycznym partnerem w Lwowie, korzystając z "pieriestrojki" i ostatnich podrygów Związku Radzieckiego (a jednak nie był wieczny). Telefon do Rzeszowa - a był to przecież inny etap w rozwoju telekomunikacji - dłuuuugie oczekiwanie na połączenie z tamtejszym Oddziałem Akademickim PTTK i rozmowa. Krótka...
Po drugiej stronie łączy uznali mnie chyba za nienormalnego, gdyż w ciemno zarezerwowałem dla naszego wrocławskiego Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich cztery "turnusy". Jęk niedowierzania i prośba, abym w ciągu tygodnia przyjechał do Rzeszowa z furą pieniędzy - chodziło o zaliczki.
Zacząłem szukać chętnych na rzeszowski wyjazd w Czarnohorę. Nie było najmniejszych problemów ze skompletowaniem składów. Wiadomo - Wrocław. Wielu starszych już wtedy mieszkańców miasta opowiadało o swoich młodzieńczych wędrówkach po Bieszczadach Wschodnich, Gorganach i Czarnohorze. O Kozłach, Szpyciach i jeziorku Mariczejka... Wielu kolegów zrezygnowało wtedy z wyjazdu w Dolomity, nie doszła do skutku wyprawa na Berninę i coś tam jeszcze... Alpy poczekają, natomiast ledwo uchylone drzwi do ukraińskich Karpat mogły się nieodwracalnie zatrzasnąć!
Co się w ZSRR wydarzy, tego wtedy nikt przewidzieć nie mógł! Czarnohora w 1990 r. mogła być zatem jedyną taką szansą w życiu.
Pojechałem więc do Rzeszowa z zebraną kwotą. Uformowały się cztery składy i... czekaliśmy. Wiedzieliśmy, że w ówczesnej sytuacji politycznej będziemy pewni ujrzenia Czarnohory dopiero wtedy, gdy wysiądziemy z pociągu w Worochcie. Stąd trwający kilka miesięcy niepokój i nerwowe oczekiwanie.
A ponadto kserowanie stron z przewodnika H. Gąsiorowskiego, map WIG-ówek i czytanie Vincenza oraz rozmaitych innych tekstów, również etnograficznych. Po to, aby później niczego nie przeoczyć...
Obóz, którego byłem uczestnikiem, trwał od poniedziałku 6 sierpnia 1990 r. (wyjazd z Wrocławia) do piątku 16 sierpnia (powrót do Wrocławia). Grupę wrocławską stanowiło 10 osób, w Rzeszowie dołączył do nas przewodnik z tamtejszego SKPB, natomiast w Lwowie dwie osoby - Lonia (Leonid) będący ukraińskim przewodnikiem i jego kolega.
Relacja z naszej sierpniowej wędrówki po Czarnohorze oraz - czego wcześniej nie planowano - po małym fragmencie Gorganów będzie nietypowa. Wrażeń było tyle, że spokojnie można byłoby napisać dość sporą nawet książkę (Lonia opowiadał nam na przykład o swoich wojennych przygodach w Afganistanie). Dlatego pójdę na łatwiznę. Pokażę zdjęcia i zacytuję swoje bardzo lakoniczne notatki czynione podczas trwania obozu. Dodam tylko trochę komentarzy do zdjęć - te komentarze przedstawione zostaną kursywą (drukiem pochyłym).
Przed rozpoczęciem relacji jeszcze tylko parę zdań. Gdzieś tam wcześniej napisałem, że "Czarnohora pod względem pogody jest dla mnie łaskawa" i że "będziemy pewni ujrzenia Czarnohory dopiero wtedy, gdy wysiądziemy z pociągu w Worochcie". Tymczasem pierwsze dwie i pół doby naszego pobytu w górach to permanentna ulewa, grad i mgła. Nie decydowaliśmy się na wyjście w Czarnohorę, zrobiliśmy deszczową jednodniową wycieczkę w Gorgany (na Jawornik-Gorgan) i wybraliśmy się na zwiedzanie Jaremcza, połączone z tzw. wieczorkiem zapoznawczym (impreza odbywała się w turbazie "Huculszczyzna"). Przez te dwie i pół doby nie zobaczyliśmy nawet zarysu Czarnohory.
Myślałem, że te góry całkiem się na nas i na mnie obraziły.
Na szczęście byłem w błędzie!!!
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
CZARNOHORA '90 (!!!!!!) (a nawet odrobina GORGANÓW (!!!))
Wrocław - Przemyśl
Przemyśl - Lwów
Lwów - Stanisławów
Stanisławów - Worochta
Wszystkie przejazdy pociągami
W Worochcie 3 noclegi w domu prywatnym. Z Worochy zorganizowaliśmy dwie wycieczki w okolice Jaremcza.
8 sierpnia 1990 r. (środa)
Jaremcze - dolina Żonki - dolina Bohrowca (przysiółek Bohrowiec) - połoninka Jawor - Jawornik-Gorgan (1467) - połoninka Prutinek - Jamna. Pogoda zmienna - od Jawornika mgła. Uciekliśmy przed gradem.
Poranek 8 sierpnia - ściana deszczu. Można szwendać się po Worochcie i próbować coś zwiedzać, ale to byłoby tylko oszukiwanie siebie. Można imprezować "na miejscu" - ale to jeszcze gorzej.
Wojtek wpadł jednak na pomysł, aby nawet w tej ulewie pojechać marszrutką (autobusem) do Jaremcza i wrócić stamtąd do Worochty pociągiem. Chciał zrobić zdjęcia budynku szkoły w Jaremczu, której kierownikiem przed wojną był jego dziadek i kilku innych rodzinnych pamiątek. Dostaliśmy zgodę na wyjazd - rzeszowsko-lwowskie kierownictwo obozu pozostało w Worochcie.
Okazało się, że pomysł Wojtka był nie tylko przysłowiowym "strzałem w dziesiątkę", ale całą serią dziesiątek. Gdzieś tak na początku drugiej godziny chodzenia po Jaremczu przestało padać. Szybka decyzja - "Wzięliśmy przecież ze sobą mapy, a zatem idziemy w góry!!! Nie, nie w Czarnohorę - w Gorgany!"
Dworzec (?) autobusowy w Worochcie. Przejazd marszrutką do Jaremcza
Nasza ekipa w najlepszej, czyli w tylnej, części marszrutki
Tego pana widocznego za szybą, w Jaremczu od wielu lat już nie ma. Zdjęcie Cześka K.
Spacer po Jaremczu
Przedwojenna "kurortowa" część miasta - jedna z powstałych w latach 20. i 30. XX w. willi o charakterystycznej "ogólnopolskokarpackiej" architekturze.
Cerkiew p.w. Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny z 1911 r. Co ciekawe - wtedy, w 1990 r. obita obrzydliwą blachą, natomiast w 2008 r., gdy byłem w Jaremczu po raz drugi - zbroja ta była zdemontowana. Tendencja więc zupełnie inna, niż w pozostałej części Ukrainy. Ale jak jes dzisiaj - nie wiem?!
Południowa część Jaremcza, widok na okoliczne góry i na tzw. Nowy Wiadukt kolejowy na Prucie, wzniesiony w konstrukcji żelbetonowej w 1956 r. Dzieje wcześniej znajdujących się w tym miejscu konstrukcji zasługują na osobne opracowanie
"Hotel" w Jaremczu
Domek, jakich w tym terenie tysiące, ale z jakiegoś powodu go sfotografowałem. Wtedy decyzję o naciśnięciu spustu migawki podejmowało się trudniej niż w dzisiejszych cyfrowych czasach.
Początek części górskiej w tym dniu - huculski budynek gospodarczy w dolinie Żonki, w przysiółku Bohrowiec
Trochę etnografii - taczka "na ludowo". Tę wykorzystywano do przewożenia gnoju.
Drewniana kładka na Żonce.
Przysiółek Jaremcza Bohrowiec
Pierwsze maliny pod połoninką Jawor
Zakładki