Tegoroczna karpacka wyprawa prawie do ostatniej chwili stała pod znakiem zapytania - lumbago, nawał pracy, infekcje... . Jednak ostatecznie nie daliśmy za wygraną i w komplecie całą czwórką stawiliśmy się w piątek 20.05 na dworcu głównym we Wrocławiu...
Plan na ten rok był prosty - zdobyć dwa najbardziej na południe wysunięte punkty Polski (przedwojenny i współczesny) podczas jednego wyjazdu.
Jak wiadomo najdalej na S wysuniętym współczesnym punktem Polski jest znak graniczny nr 219 pomiędzy szczytami Piniaszkowego i Opołonka w Bieszczadach - dojście tam od polskiej strony jest (przynajmniej oficjalnie) niemożliwe, postanowiliśmy więc spróbować szczęścia na Ukrainie - na poruszanie się przy granicy potrzebna jest jednak zgoda właściwego oddziału "Przygranicznej Państwowej Służby Ukrainy".
W międzyczasie (zanim sytuacja wyjazdowa nie wyklarowała się) nie próżnowałem więc i wysłałem dwa podania - co prawda rejon granicy ukraińsko - polskiej po szczyt Piniaszkowego jest w gestii czopskiego oddziału strefy przygranicznej, ale ponieważ naszą wędrówkę planowaliśmy zacząć od Sianek, tak więc wysłałem podanie o "propusk" także do oddziału w Mościskach.
O dziwo z Czopu nadeszła (i to szybko!) odpowiedź - wyrażono zgodę na planowaną prze ze mnie marszrutę, jednak pod warunkiem posiadania przez nas przewodnika z Użańskiego Parku Narodowego. Nie będąc jednak aż tak zdeterminowanymi, postanowiliśmy spróbować szczęścia ruszając z przeł. Użockiej i w przypadku otrzymania zgody na dojście na Piniaszkowy od sianeckiego komandira, kontynuowania marszu na Opołonek "półlegalnie".
Tak jak napisałem ruszyliśmy z Wrocławia piątkowym popołudniowym pociągiem do Przemyśla. Stamtąd ruszyliśmy dalej wypróbowaną już wcześniej metodą: taksówką na przejście w Medyce, stamtąd pieszo przez granicę do Szegini (przejście bezproblemowe; ukraińska celniczka pytała tylko Alę i Marka co to za "pałki" niosą ze sobą; uspokojona jednak wyjaśnieniem, ze są to kijki pomagające chodzić po górach puściła nas bez problemu dalej (odtąd już do końca wyjazdu kijki nazywaliśmy "pałkami" )).
Na przystanku w Szeginiach nie czekaliśmy długo, ponieważ autobus do Sambora mieliśmy już o 5.20 (4.20 czasu polskiego) - tym bardziej, że nasz pociąg miał godzinne opóźnienie i w Przemyślu miast o 1.45 byliśmy za piętnaście trzecia nad ranem.
Sambor od Szegini dzieli jakieś 50 km, tak więc nastawialiśmy się na co najmniej dwugodzinną jazdę, a tu miła niespodzianka - droga z Mościsk jest świeżo wyremontowana i autobus jedzie tylko nieco ponad godzinę.
W Samborze mamy więc sporo czasu (elektriczka do Sianek odjeżdża dopiero około 9 rano) i wykorzystujemy ten czas m in. na spacer w okolicach dworca:
malowniczy kibelek:
Kupujemy także bilety na dalszą trasę z Sianek - na nocny pociąg relacji Lwów - Sołotwyno.
W końcu, nieco opóźniona, przyjeżdża nasza elektriczka.
Ludzi wsiada bohato i ruszamy. Po drodze jednym z widomych elementów zmian i europeizacji zachodniej Ukrainy są przydworcowe napisy na murach:
W Turce wysiadają prawie wszyscy:
i zostajemy w wagonie sami:
Na stacji w Sokolikach nikt już nie sprawdza paszportów i wkrótce docieramy do Sianek.
Sianki, ech Sianki... Ilekroć tu jestem, mam wrażenie, że znalazłem się gdzieś w Mongolii:
Na dworcu zrzucamy plecaki i dogadujemy się co do możliwości zostawienia ich na przechowanie u obsługi i "na lekko" ruszamy w kierunku sianeckiej "prikordonnej zastawy" .
Z jej budynku wychodzi ku nam młody żołnierz o dziwo widać poinformowany o celu naszej wizyty; poleca nam udać się na przełęcz Użocką gdzie zostaniemy spisani i przepuszczeni dalej.
Początkowo podążamy tam wzdłuż torów, ale że torami nie idzie się najwygodniej ruszamy w kierunku “asfaltowej” drogi głównej (ponoć słynne dziury na tej trasie maja wkrótce zniknąć, bo ruszył już remont tego karpackiego odcinka drogi Lwów – Użgorod). Po drodze mijamy nieśmiertelnie zamknięte “Cafe Beskid” z widokiem na Kińczyk Bukowski:
Po niecałej godzince docieramy wreszcie na przełęcz, gdzie zostajemy spisani przez stacjonujących tam dwóch żołnierzy i jedną żołnierkę. I tu kolejne zaskoczenie - “komandir” tego check-pointu trzyma w ręku kopię mojego zgłoszenia! Niestety dowiadujemy się, że zgodę otrzymaliśmy tylko na dojście do źródła Sanu i że towarzyszyć nam będzie sam “komandir” wraz z psem. Składamy więc jeszcze po trzy podpisy na jakimś oświadczeniu i ruszamy.
Żeby dojść do źródła trzeba przekroczyć sistiemę. Ktokolwiek wędrował wzdłuż sistiemy na ukraińskich granicach ten wie, że jest ona w opłakanym stanie – druty pordzewiały i nie spełniają już dawno swojej funkcji. A tymczasem na ścieżce z Przeł. Użockiej mijamy coś w stylu “wioski potiomkinowskiej” sistiemy: przejście na zaorany pas ziemi jest zaopatrzone w starannie pomalowaną na srebrno furtkę w nienagannym stanie, zamkniętą na kłódkę, którą nasz komandir otwiera kluczykiem:
Przy źródle Sanu jesteśmy po kilku minutach (to dobra opcja dla osób, dla których dojście od polskiej strony wydaje się niemiłosiernie długie i monotonne – zajechać na Przeł. Użocką samochodem i myk – po kwadransie jest się przy obelisku). Niestety – nie ma żadnych polskich turystów (a jest już koło dwunastej czasu polskiego) i nie ma jak poszpanować, że przyszliśmy tu nie dość, że od strony ukraińskiej, to jeszcze z prywatną ochroną . Robimy więc pamiątkowe zdjęcie:
i z psem:
po czym wracamy na przełęcz. Tam pięknie dziękujemy za eskortę i wdrażamy plan B, czyli przejście grzbietem wododziałowym przez Perejbę - Kruhłę w kierunku wsi Karpackie (dawna Hnyła).
Zakładki