Będzie krótko i nieregularnie, bo moja nowa profesja jest bardziej czasochłonna niż przypuszczałam zanim to wszystko się zaczęło.
Matka Polka Nosząca marzyła o wycieczce w Bieszczady już od dawna. Kiedy była tam ostatni raz? Sama już dobrze nie pamięta. Dobrze, że trzyma porządek w zdjęciach, bo jedynie dzięki nim jest w stanie dojść kiedy to było. Wychodzi na to, że dwa lata nie widziała już bieszczadzkich szlaków. Po kilku miesiącach leżenia w łóżku z brzuchem wielkości dorodnego arbuza i finalnie 24 (słownie: dwudziestoma czterema) kilogramami wagi na plusie marzyła o tym, aby w końcu ubrać schodzone, rozpadające się już buty spanish quality. Tęsknota za górami musiała jeszcze poczekać. Aż dojdzie do siebie, aż dziecię dojdzie do siebie, aż miną kolki, aż przyzwyczai się do spacerów dłuższych niż stąd do Sparu i z powrotem.
W końcu nadszedł ten dzień. Spakowali się i z lekkim podnieceniem, a zarazem niepewnością ruszyli na pierwszą wspólną Wyprawę w Bieszczady. A jeśli ktoś uśmiechnął się widząc to poważnie brzmiące słowo w poprzednim zdaniu, to niech wróci myślami do pierwszych wyjazdów z niemowlakiem... albo niech spróbuje to sobie wyobrazić. W sumie nie... ktoś, kto tego nie doświadczył, raczej nie będzie w stanie. Wierzcie mi więc na słowo - każdy wyjazd z takim kilkumiesięcznym towarzyszem, trwający dłużej niż godzinę, to poważna Wyprawa.
Pakowaniem bagaży zajęli się dzień wcześniej. Każdy wiedział co ma wziąć. Ojciec to co najważniejsze - pieluchy, chusteczki, przewijak, kocyk, ubranka na wypadek musztardowej awarii, zimna, ciepła, deszczu, wiatru, słońca, do tego kremiki, syropki i inne takie + woda + aparat fotograficzny + mapa. Brat odpowiadał za prowiant. Matka za Klocka i etui - 7 kg szczęścia + 4 metry mięsistej szmaty.
W niedzielny poranek wyjechali z Rzeszowa...
Zakładki