Pokaż wyniki od 1 do 5 z 5

Wątek: Z kart Wierchów - W. Krygowski "W zapachu gór i wojny"

  1. #1
    Forumowicz Roku 2016
    Kronikarz Roku 2016
    Forumowicz Roku 2014
    Forumowicz Roku 2013
    Ekspert Roku 2012
    Awatar Wojtek Pysz
    Na forum od
    02.2008
    Rodem z
    Jarosław
    Postów
    2,486

    Domyślnie Z kart Wierchów - W. Krygowski "W zapachu gór i wojny"

    Na początku roku mercun umieścił w dziale "Dyskusje o Bieszczadach" skan artykułu z XVI rocznika Wierchów pt. "Cisna i zachodnie krańce Bieszczadów": http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php/9558

    Pomysł odświeżania staroci spodobał mi się, zachęcił też do ruszenia się z krzesła i poczytania czegoś "prawdziwego", nie "monitorowego". Sięgnąłem po rocznik wcześniejszy o rok i też coś wynalazłem. Kto lubi papierowe, zapraszam.




    Wierchy-XV-s087.jpgWierchy-XV-s088.jpgWierchy-XV-s090.jpgWierchy-XV-s092.jpgWierchy-XV-s094.jpgWierchy-XV-s096.jpgWierchy-XV-s098.jpgWierchy-XV-s100.jpgWierchy-XV-s102.jpg

    A tu do pobrania z innego źródła: http://ciekawe.tematy.net/temat/wierchy/15/krygowski/

  2. #2
    Botak Roku 2018

    Na forum od
    01.2009
    Postów
    584

    Domyślnie Odp: Z kart Wierchów - W. Krygowski "W zapachu gór i wojny"

    No i przez Ciebie Wojtku i poetę Władysława znowu będę chodził cały dzień niewyspany

  3. #3
    Debiutant Roku 2018
    Awatar mercun
    Na forum od
    11.2016
    Rodem z
    daleko i blisko....
    Postów
    328

    Domyślnie Odp: Z kart Wierchów - W. Krygowski "W zapachu gór i wojny"

    Władysław Krygowski, jak mało kto, potrafił wyrazić odczucia, które towarzyszyły mu w czasie górskich wędrówek, przelać na papier swój emocjonalny stosunek do gór. Potrafił snuć opowieści naprawdę piękną polszczyzną. Dzięki wielkie, Wojtku, za odkurzenie kolejnego rocznika z tekstem tak zacnego autorstwa. Notabene, " W zapachu gór i wojny" to był pierwszy duży "górski' tekst W.Krygowskiego .
    A dla zainteresowanych - w tym samym roczniku, zaraz po opowieści W.Krygowskiego, artykuł Jerzego Kondrackiego opisujący Karpaty Marmaroskie " najdalej na południe wysunięte pasmo naszych Karpat".
    To najkrajšie na svete nie sú veci, ale chvíle, okamihy, nezachytiteľné sekundy – Karel Čapek

  4. #4
    Bieszczadnik
    Na forum od
    01.2006
    Rodem z
    Ziemia Kłodzka lub Wrocław
    Postów
    120

    Domyślnie Odp: Z kart Wierchów - W. Krygowski "W zapachu gór i wojny"

    "W zapachu gór i wojny"

    Plik w PDFie.

    https://cdn.fbsbx.com/v/t59.2708-21/...=58A311E5&dl=1
    Rafał Łoziński

  5. #5
    Bieszczadnik
    Na forum od
    01.2006
    Rodem z
    Ziemia Kłodzka lub Wrocław
    Postów
    120

    Domyślnie Odp: Z kart Wierchów - W. Krygowski "W zapachu gór i wojny"

    W zapachu gór i wojny.

    Patrzę na wyłaniające się w ciemni fotograficznej kształty lipcowych i sierpniowych krajobrazów. Dziwny odwrócony świat ciemnego nieba, jasnych lasów, czarnych zapienionych rzek. Widzę utrwalone na kliszy zarysy gór i obłoków, tajemnicze widma, które magia chemii przemieni za chwilę w pozytywy wspomnień, patrzę i garnę się uczuciem do tych pejzażów, układających się w prześwietloną światłem górskim wstęgę zdarzeń wakacyjnych.

    Na próżno wszakże chcę polegać na wspomnieniach kliszy i filmu. Obok nich, tak niezdarnie przekazujących pamięć skrawków i strzępów chwili, istnieje głębsza, trwalsza i prawdziwsza pamięć oczu i myśli, niezatarte marzenie, zwielokrotnione przez odległość i przeszłość, dwa czynniki potęgujące oczarowanie.

    I chociaż coraz to inne wizje odkrywa przede mną wywoływacz, już nie widzę tych obiektywnych a jakże dalekich od prawdy utrwaleń, lecz otaczają mnie szczęśliwe przeżycia górskich godzin, niematerialne minuty leśnego czasu, sekundy piękna i zdumienia.

    Nieraz, wzorem dziesiątek ludzi zadawałem sobie pytanie, dlaczego to chodzimy po górach, porzuciwszy wygodę miast i ułatwienia życia osiadłego, i odpowiedź moja, podobna do tylu innych zdobywana na wielu tatrzańskich i beskidzkich włóczęgach, bardzo była prosta. Wieczny koczownik, ów wilk stepowy węszy w nas za coraz inną przygodą w nie- znanych puszczach kurczącego się świata. Przygoda, tajemnicze słowo Conrada i Londona jest żaglem, który ustawiamy na wiatr, skierowujący nas w jakiekolwiek byle nieznane kraje, w egzotyczną ziemię niecodziennych kwiatów, gór i obłoków. Dalekie niekończące się widnokręgi budzą w nas nieugaszoną tęsknotę za wędrowaniem bez kresu, aż się wysili w nas ciało, z którym boryka się duch niezaspokojonych pragnień.

    Tych uczuć nie odda najlepsza fotografia. Będzie krążyć dookoła nich, nie dojrzawszy wnętrza, prześlizgnie się po wierzchu wzrokiem, za którym nie zdążyła pójść dusza.

    Ogarnia mnie zakłopotanie gdy myślę jak najlepiej oddać wrażenia taternika w zetknięciu się z przyrodą Karpat Wschodnich. Można krótko i węzłowałto wtłoczyć itinerarium wędrówki w suche sprawozdanie z przebytych tylu i tylu kilometrów górskich, tylu i tylu szczytów przedeptanych po szlakach takich i owakich, można w sakramentalnych słowach dać opis kilkunastu dni spędzonych w górach, lecz cóż powie komuś 200 kilometrów, odmierzonych postojami biwaku wzdłuż głównego grzbietu Karpat od Czeremosza po wysłonecznione łąki Skolszczyzny?

    My, którzy byliśmy od dziecinnych lat pod urokiem Tatr, związani z nimi tradycją, krwią i pogańską miłością, poszerzyliśmy miłość do gór o jeszcze jedno ogniwo, bez którego więź z ziemią, jej urokami i wdziękiem nie by- łaby tak silna. Dlatego zamykam naszą wędrówkę przez górskie kresy południo-wschodu w uczuciu zdumienia i zachwytu.

    Znawca Karpat Wschodnich nie znajdzie tu żadnej rewelacji a starego wygi płajów połonińskich nie uderzy tu żaden nowy szczegół. Opowiadanie to kieruję przede wszystkim do mych przyjaciół-taterników, do towarzyszy wypraw w Beskidzie Zachodnim. Niechże będzie ono opowiadaniem przy ogniu, gdy ściana namiotu trzepoce pod wiatrem, tak miły rytm podkładającym pod szczęśliwe eposy gór.

    Przyroda - wniknijcie we wnętrze tego słowa, dobierzcie się do jego treści. Ukazują się wam dalekie puszcze nad Czeremoszami, niespodziewanie potężne masywy Torojagi, nieogarnione odległości widoków z Popadii, prześwietlone siewem upalnego słońca, ukazują się wam jak wzburzone wody horyzonty za horyzontami. To góry Wschodnich Karpat. Gdy patrzysz na nie zwrócony twarzą ku ciepłemu południowi, nie ma dla wzroku oparcia i odpoczynku. Musi z jednego grzbietu iść na inny, oddzielony perspektywą dolin, piąć się po zboczach majestatycznych zjawisk górskich, podobnych do zwierząt z innego świata czy epoki, nurzającym się w bujnej, niesamowicie rozrosłej roślinności. Nad pasmami bez końca płyną strzępiaste, pośpiechu pełne chmury, jak gdyby rozrzutności ziemi chciały odpowiedzieć bogactwem kształtów, barw i kierunków. Ukazują ci się łąki gorgańskie. Wybujałe ich kwiaty drapieżnie czepiają się ciebie, gdy pniesz się w górę. Brzęk much tworzy tajemniczą pajęczynę dźwięków. słońce oszołamia cię skwarem i światłem. W nagrzanym powietrzu rozgrywają się gody życia i śmierci, szczęśliwe i uszczęśliwiające. Po dalekich horyzontach patrolują zgłuszone burze. A ty idziesz wysłonecznioną łąką po raz pierwszy upojony myślą, że oto przyjmuje cię przyroda bez ludzi, ziemia bez tragicznych powęźleń człowieka, świat górski wyższy od małych spraw małego człowieka.

    Stały te góry na straży południowych kresów Rzeczypospolitej, skupiały każdy odruch swobody i buntu, wykuwały wolę i opór w walce i borykaniu się z żywiołami. Walczył z nimi człowiek, rąbiąc las, karczując puszczę, osuszając bagno, śluzami rzeki ujmując.

    Ukaże ci ta ziemia zasiekami drutów i wnękami rowów strzeleckich rozdarte lasy i połoniny. Wówczas uczyń znak krzyża na piersi. Bo stąpasz po ziemi, w którą wsiąkła krew żołnierska, najdroższa krew przelana za Państwo, w którym żyjesz, w którym dano ci pracować. Przeżegnaj się, czy to będzie na burkuckim cmentarzu, gdzie wśród obcych niemieckich nazwisk odczytasz jakieś polskie, czy to będzie przy chylącym się zmurszałym krzyżu na Popadii czywczyńskiej, gdzie żaden napis nie odkryje już nigdy nieznanego żołnierza tu pochowanego, czy wreszcie będzie to na przedzielonym granicą cmentarzu na przełęczy Wyszkowskiej, gdzie zbratani po śmierci śpią chłopi w ruskich brązowych szynelach i Austriacy w płaszczach «feldgrau».

    Ale czas już wyruszyć. Worek na plecy i w drogę. Jest to już czwarty czy piąty dzień wędrowania po rozmaitych szlakach czarnohorskich od ostępów Krywych Hedii po słoneczne szczyty Mariszewskiej, po nieporównanej piękności dolinie Bystrzca. Kto zna jedynie główny utarty szlak od Pop Iwana po Howerlę a nieznane mu pozostały wielogałęziste zakątki dolin Bystrzca i Dzembroni oraz sławne z dalekich widoków grzbiety Kostrzycy ten wyrobi sobie fałszywy obraz wierchowiny czarnohorskiej. Temu zostaną wprawdzie w pamięci rozległe niekończące się dale południa, ale sama wędrówka grzbietowa nie odkryje przed nim właściwego czaru tej ziemi, ukrytego po rozłogach, berdach, wodach wdzierających się ku dolinom, tonącym w bujnej południowej roślinności. Z nad spienionych potoków rwą się upojone oczy ku zawiłemu rysunkowi i rzeźbie wysokiego pasma czarnohorskiego i znów wracają w głębię pierwotnego lasu, w którym czasem jak staw czarodziejski zamigoce polana.

    Odpoczywamy w Żabiem-Ilci. Czeremosz chłodzi rozgrzane, opalone gorącym dniem doliny Bystrzca ciało. Gdzieś w górze w ostępach Hnitesy spadła nocą burza; nas dochodzą teraz jej ślady w wzburzonym Czeremoszu: fala wysoka, szypot wspieniony, kawały drzewa i mętna głębia.

    Świtem idziemy znów na zachód. Ciężko rozstawać się z tą uroczą wsią - miasteczkiem, którego ogrom i oryginalne położenie ocenia się najlepiej z góry, idąc przez Zatinok ku rozległemu grzbietowi Kostrzycy. Zalana słońcem kotlina Żabiego wypełnia się rozrzuconymi osiedlami, z których każde to tajemniczy zamknięty na siedem zamków świat huculskiego żywota. Jakże szczęśliwie, że życie naszych wsi górskich tak jest różnorakie w barwach, kształtach, wierzeniach i śpiewie, obyczaju i uczuciu, że nie zadeptała jeszcze rodzimego piękna pospolita chęć równania.

    Regionalizm nie polega na odmianach stroju, rytmie muzyki i tańca. To są zewnętrzne formy ukrytego wnętrza. We wnętrzu tai się inne słońce, ziemia i woda, inny żywioł pracy i piękna, inne myślenie i odmienna krew. Każda ziemia przynosi co ma najbardziej własne, każda składa się nieświamie na bogactwo i urodę życia jak kwiat nie wie sam kiedy złoży się na łąkę kwiecia.

    Patrząc na Żabie, coraz to rozleglejsze im z wyższa się na nie spogląda, pełni jesteśmy podziwu dla spraw życia, które tak nierozłącznie związało się ze sprawami ziemi, gdzie się rodzi i gdzie gaśnie. Ileż ważnych powodów składa się na to, że huculskie osiedle "osedok" tak wygląda a nie inaczej. Ileż czarów i wróżb pogańskich poprzedza samo wybranie miejsca pod chałupę. Ale jest za to osedok samowystarczalnym państwem na górskiej dziedzinie, skąd czasami jak rok długi nie schodzi stary gazda ku dolinom, ku Kołomyi, Kutom czy do Jaworowa. Ileż harmonii między codzienną użytecznością a estetyką budowy obejścia i sprzętów huculskich. Ileż uroku w zwykłym płocie odgraniczającym huculskie osiedla. Między podwójne ociosane z gałęzi i wbite w ziemię świerki, wysoko wzbijające się w górę, kładzie Hucuł poziomo długie rozłupane świerki tzw. worynie tak, aby opierając się wzajemnie, tworzyły węgieł i zygzakowate linie budowy.

    Pniemy się właśnie szerokim płajem między lasem takich płotów. Jest niedziela. Z grażd schodzą ludzie do żabiowskiego Boga. Twarze jakby wyrąbane w drzewie lub skale, twarze najeźdców, pastuchów wołoskich, czasem tatarskie, Bóg wie jakie jeszcze twarze tego mieszanego ludu. Raz bałbyś się spotkać z nimi pod wieczór, raz do rany przyłożyć to serdeczne słowiańskie spojrzenie.

    Dziewczyny o czarnych włosach, dużych gorących oczach i inne o Inianej głowie i prawie liliowym spojrzeniu, małe huculątka pod opieką staruch-babek trzymających fajkę w gębie schodzą do żabiowskiej cerkwi. Mijamy właśnie taką grupę. Zaczyna się niebawem las i podejście na przestronne, rozkołysane w wiatrach grzbiety Kostrzycy. Nieporównane rozległości dla oczu: od czarnohorskiej wierchowiny ku połyskującym żabią zielenią gorganu stożkom Chomiaka i Doboszanki. Najpiękniejszy widok w Czarnohorze. Nasze oczy przykuwa szczególnie Zachód. W nim kryje się dalsza nasza wędrówka szczytami.

    Śmiesznie pomyśleć: będziemy tam, kilkadziesiąt kilometrów na zachód jutro, pojutrze, wolni i szczęśliwi.

    Czym jest wędrowanie górskie? Doszukiwaniem się swobody w obcowaniu z ziemią, zmierzaniem swych sił z jej żywiołami i ze samym sobą. wędrowaniem w poprzek marzenia, życiem "inaczej".

    Otwieramy mapę. Jak wyspy pływają na niej grupy górskie. Nitki dróg i ścieżyn plączą się i rozplątują; spływają obok nich lasy, łąki i mokradła. Lecz nie ma na tych mapach rąbanisk zadyszanych gwarem owadów, malińców, w które lepiej nie wchodzić, tyle tam pierwotnej bujności, żmijowisk kwiatów podobnych do zwierząt, kwietników, gdzie przyroda daje w skrócie orgiastyczny obraz swych praw, okrucieństw i cudów. Nie ma na tych mapach drzew powalonych starością, na których pniach słoje znaczą setki lat i nie ma na tych mapach... Ach! Jakże to wyrazić?

    Dwa dni drogi do zachodniego horyzontu przebywamy z ciężkimi worami na plecach, obładowani zapasami odnowionymi w Worochcie. Otulają nas suche mgły, przelatujące chmury; ich lotność pogłębia jeszcze wrażenie egzotyzmu. Horyzont zachodni oddala się i oddala, a jednak cóż to za wspaniały i cierpliwy instrument, nogi! Przenoszą nas poprzez spadziste starodrzewie Zielenicy, przez wyniosłe stoki Doboszanki. Obok nas na południu walczy z burzami granatowe pasmo Pietrosa Marmaroskiego i Bliźnica ściąga na siebie gniew gałęzistych błyskawic. Uciekamy ku Rafajłowej, gdzie trzydniowa siąpawica zatrzymuje nas i nastraja do kontemplacji.

    Podczas deszczu włóczymy się po rafajłowskich zakątkach, poddając się czarowi deszczowych godzin. O świcie (fioletowo-wilgotne szyby) budzi nas przeciągły jęk drwali, których codzienny żywot może stać się tematem sensacyjnego reportażu; słuchamy tego beznadziejnego echa ludzkiej doli i wychylamy głowy przez okno, aby we mgle, pogłębiającej bolesność nastroju, ujrzeć od czasu do czasu jak jękowi odpowiada rytmika ruchów przy ładowaniu żółtych z kory odartych drzew puszczy gorgańskiej.

    W deszczu mocniej pachnie ścięte drzewo i żywica.

    Pachnie Far-west'em.

    Patrzysz przez zamokłe ganki domostwa i myślisz: żywica pachnie Kanadą.

    A jednak to nie Kanada, lecz wykupiona polską krwią żołnierską ziemia bojów karpackich. Już nowe życie zasiewa nowe ziarno, ale w takie dni jak nasze dni rafajłowskie, wałęsając się po słocie i mgle, wyobraźnia wraca ustawicznie w groźną zimę 1914 roku.

    Na Maksymcu, gdzie w deszczu pasie się dorodne stado krów i wybiedzone dziecko zbiera jagody, przeszło dwadzieścia lat temu (jakże to blisko i jak daleko zarazem) w zimowe noce węszyły legionowe patrole. Nad Bystrzycą pod ogniem polskich karabinów łamały się siły moskiewskie, wśród których nierzadko znachodzili się Polacy. Tam to pisze Polak w służbie rosyjskiej, kpt. Taborski, list do mjra Roji, prosząc go wydanie zwłok poległego oficera Zalotina. Na południu, w głębi granicznych borów na rozdrożu wiatrów kryją się należące już do historii pamiątki. Myśl powtarza uporczywie obce dla ucha a jakże wiele mówiące sercu słowa: Holzschlaghaus, Nemet-Mokra, Klauzura Mokranka i zatrzymuje się długo na czymś najdroższym pamięci; uwiesza się tego krzyża, któremu dane jest czuwać nad wyrąbaną w gorgańskim lesie z ziemi obcej do polskiej drogą Legionów.

    Cerkiew rafajłowska dymi prawosławnym śpiewem a opodal obok kościółka leżą w ciszy, w górskiej, kamienistej ziemi legioniści. Wysokimi kwiatami odwdzięcza się żołnierzowi ziemia, po której stąpasz.

    Drugiej nocy budzi nas jeszcze silniejszy łomot wiatru. Ogarniają nas złe myśli i przeczucia co do dalszej drogi. Wstaje trzeci posępny dzień, podczas którego kogoż to się widzi na rozmokłej drodze?

    W gumowej pelerynie chyłkiem przejdzie czasem strażnik graniczny lub leśny, w sklepie Wundermana zadzwoni jasno dzwonek u wejścia, ktoś zapyta się o kolejkę do Nadwórnej, ktoś kupi naftę lub świecę, czasem bryczka zaturkoce na drodze. Czyta się stare gazety (cała wieś ma je w rękach), zjada zapasy, wałęsa po deszczu, patrzy w niebo, obserwuje kierunki wiatru.

    Bystrzyca potężnieje z chwili na chwilę, podchodzi wysoko pod most Stary Wunderman prorokuje tydzień słoty. Wieczorem po partii szachów codzienna narada co będzie jutro. A jutro przychodzi pochmurne, złowróżbnie ukazuje się szczyt Maksymca i stoki Taupiszyrki.

    Deszcz cudem tylko nie pada. Wbrew wszystkim prognozom lądujemy plecaki i wyruszamy. Na ten znak dzieje się coś dziwnego w chmurach. Nad doliną Salatruka, w której grzęźniemy po kostki w gliniastym błocie i wodzie, zamieniając rychło podkute buty w ogromne łapcie z błota, zrywają się wiatry, ukazując raz po raz przez okiennice w mgłach wycinki horyzontu. To granatowieje ku południowi w dymach opadających chmur ociężałe cielsko lesistej Taupiszyrki, to zgniłą zielenią błysną w przesianym świetle usypiska Gaworu, to ukaże się nagle w dole, w zlewisku Salatruka, lesista przepaść zwielokrotniona woalami mgieł.

    Na Ruszczynie wpadamy jednak znów w matnię chmur. Jest tak ciemno, że można zamknąć spokojnie oczy. Nic nie widać. Przełęcz, szeroka niecka między czteroma grzbietami, stała się po paru dniach deszczu grzęzawiskiem. Zwodnicze płaje, obchodzenie bagnisk i mgła zatumaniają nas. Błądzimy. Mimowiednie przypomina się, jak to w roku 1914 cały batalion pod dowództwem por. Hofbauera zawiany śniegami kręcił się w kółko na tej samej przełęczy, nie mogąc znaleźć drogi do Osmołody. Gdy błądzimy, nadarza nam się dziwne spotkanie: oto z mgły nagle wyłania się jak zjawa apokaliptyczna stado koni. Pastucha ani śladu. Patrzymy na siebie w zdumieniu, one na nas, my na nie w niemej rozmowie, wreszcie żegnamy się z naszymi przygodnymi przyjaciółmi i przy pomocy kompasu szukamy zbawczego słupka granicznego. Dopiero wtedy gdy się to nam udaje, jakby na ironię rozjaśnia się na południu. Stoimy nad urwiskiem zwanym Piekłem.

    Przez chwilę majaczeją w dole wezbrane wody, dym ognisk na wyrębach wplata się w bladą mgłę i naraz szaro-błękitny krajobraz zaczyna grać gorącymi barwami. Lasy nasycone wilgocią granatu wydmuchują oddechem jasnoseledynowe puchy, potoki błyszczą jak rozlana umykająca rtęć a blisko spod nóg spływa zieleń, rozdrgana światłem rosy zieleń łąki. Wysoko nad głowami jak wyspa płynie zarys czystego nieba. Ledwo jesteśmy w stanie rozglądać się a na północy dźwigają się z nad chmur niespodzianie wysokie szczyty Gorganów, Kaniusiaki, Jałowa Klewa i tuż, tuż nad nami Sywula do połowy w słońcu.

    Podobnie piękne musiały wydać się te góry nad doliną Łomnicy kompaniom czwartego batalionu 2 pułku piechoty legionowej, gdy w październiku 1914 r. stanęły na dawnej granicy węgiersko-galicyjskiej nad wąwozem Darowa. Znużone długim i uciążliwym marszem z Niemieckiej Mokrej stanęły one po południu na granicy, aby po krótkim odpoczynku dotrzeć nocą do Jali i Osmołody.

    Ścigając wspomnienia, schodzimy szybko w dół ku dolinie Bystryka, zatrzymani jedynie na chwilę olbrzymim gajem malin. Towarzyszą nam znów szumy wezbranego potoku, przewalającego się wzdłuż błotnistej, miejscami belkami wyłożonej ścieżki. Gubi się ona czasem w wysokich po ramiona pokrzywach, wreszcie, gdy coraz to bliższe szczyty Kaniusiaków zaczynają gorzeć karminem zachodu, dobijamy do schroniska w Jali. Jest szósta wieczór, kończąca dziesięcio i półgodzinne przedzieranie się przez mgły ku uciekającemu na zachód słońcu.

    W schronisku mnóstwo ludzi. Nikt nie chce wierzyć, że można było bez deszczu przyjść dziś z Rafajłowej. Zapowiadamy niedowiarkom, że i jutro idziemy dalej bez deszczu. Jemy i śpimy.

    Rano znów niewyraźnie. Wiatr stara się oderwać chmurę uczepioną Gorganu. W dolinie Pietrosa spada na nas ulewa, ale chyba po to, aby później czarowniejsze wydały się nam w słońcu orosione kwiaty i drzewa Zhonyłowa, aby zdumiały nas stoki Jałowej Klewy bogactwem różnorakiej szaty leśnej i łany kosodrzewiny na spadzistych zboczach Parenek, aby coraz to oddalający się za nami masyw Ihrowyszcza i Wysokiej mógł po deszczu poprzez omżę słońca i wilgoci błękitnieć pod szybkimi chaotycznymi obłokami.

    Obżerając się malinami docieramy na Płyśce, skąd klucząc w kosówce i przez ogromne rumowisko gorganu docieramy na wysmukłą Grofę.

    Silny i zimny wiatr zgania nas szybko przez urwiste, grehotem zasłane zbocze i przez trawy, w których czają się zdradliwe głazy, wreszcie przez spadzisty las ku przełęczy między Grofą a jej bliskim sąsiadem Koniem Grofeckim.

    Dziko leży las zwalony ku dolinie Kotelca i przytulnie nęci domek myśliwski na przełęczy. Malin w bród, woda ciurczy gdzieś opodal, tylko założyć biwak i przesiedzieć tu ze dwa dni, słuchając mowy gór, ptaków i wiatru.

    Poniżej ślady lodowca: kotły, morena i do połowy zarośnięty szuwarem staw Grofecki. Z wielu stron wydeptane do niego tropy zwierzyny a ze stoków zielono połyskującego Konia Grofeckiego w dół ku potokowi żółto-złoto świeci w wąwozie rzeka ściętego lasu. Że widziałem rok temu las ten żywy i uszczęśliwiony robi mi się pusto w sercu. Głęboko smutny ból mijania i mimo tego nieśmiertelnie długie trwanie. Martwa rzeka świerków podobnych milionom rozsypanych zapałek rytmiką swego kierunku ku dolinie sprawia złudzenie spoczynku przez to, iż zbyt szybko płynie. Ale to wszystko ułuda, gdyż to nie rzeka, lecz trupy zamordowanych drzew.

    Porzucamy leniwe myśli o biwaku w tym uroczym zakątku i niebawem krzykliwy zgiełk potoku ze stawu zagłusza potężny głuchy łomot szerokiej zapienionej Mołody. Jedni z pierwszych nocujemy na sianie w ślicznym choć niewykończonym schronisku w Mołodzie.

    Następnego dnia idziemy w górę rzeki historycznym szlakiem legionowych patroli przez Hyczę do doliny Świcy. Dzień ten jest właściwie dniem odpoczynku. Wleczemy się powoli, rozkoszując płajem z Hyczowej, przez zielono-świetliste lasy. Nie wiemy jeszcze co, ale coś zmieniło się w krajobrazie. W szpilkowy las wplątują się liście a z nimi nieporównana rozrzutność kolorów i form. Wody stają się inne. Bulgocą w trawach, gdy tamte z poprzednich dni a nawet z dzisiejszego rana huczały po kamieniach. Słońce prześwieca przez liście złoto i jasno-zielono, gdy tam z trudem przedzierało się przez powałę gęstego boru. Zapach także odmienny. Woń butwieli i wilgoci miesza się z żywicznym oddechem świerczyny. W zagajnikach złocą się czeredy rydzów, które szybko zamieniają się na składanym szwedzkim prymusie, będącym chlubą naszego ekwipunku, w smakowite kąski dla zgłodniałych odmiany żołądków. Podejrzane szelesty podczas biwaku przywodzą nam na pamięć sławnego niedźwiadka z Hyczy który ponoć dość często straszy turystów, lecz idyllicznego nastroju tego dnia nic nie mąci. Przychodzimy do Świcy odurzeni śpiewem ptaków, wonią ziół leśnych, wykąpani w chłodnych powiewach lasów.

    Jedna myśl trapi nas dokuczliwie: brak pieniędzy zbliża się nieuchronnie im bardziej dochodzimy do osiedli, gdzie będą nas drażnić sklepy i sklepiki. Obliczywszy, że w Sławsku, dokąd zmierzamy, sakwy nasze będą bardzo chude, postanawiamy oszczędzać. Kto ma pasję do gór, ten będzie żywił się korzonkami leśnymi a pójdzie.

    Nazajutrz rozumiemy już dobrze, co jedynie odczuwaliśmy wczoraj. Ponurym, okutanym w las i kosodrzew ścianom środkowych Gorganów, wynoszącym wysoko zielone czapy szczytowe grehotu - przeciwstawia się odtąd uspokajający się z każdą chwilą w kształtach krajobraz ku zachodowi. Jeszcze wystrzeli przed nami wyniosłe rumowisko Gorganu Wyszkowskiego, ale jest to już ostatni bastion twierdzy Gorganów. Zaczynają się łagodne linie grzbietów, łąki i połoniny szczytowe, doliny o uroczych nazwach, stoki śpiewające ptactwem i owadami.

    W miarę oddalania się od najwyższych wzniesień Gorganów pogoda staje się coraz piękniejsza. Na Gorganie Wyszkowskim wchodzimy w strefę niegasnącego słońca i to podkreśla jeszcze różnice w krajobrazie.

    Dziwić może kogoś, że tak mało tu mowy o ludziach, ale po prostu nie ma tu ludzi. Pierwszymi, oprócz turystów w Jali, których spotykamy, to pastuchy na Tersie. Ucinamy z nimi krótką rozmowę. Uderza nas prymitywny sposób bytowania zawsze między niebem a ziemią. Gdzieś za Załomem zaczynają się wysłonecznione połoniny poorane rowami strzeleckimi. Zarosła je na pół trawa, na pół wyrównały wiatry i ręka ludzka. Wylegujemy się na jakimś okopie obok stanowiska, skąd kiedyś ział ogniem karabin maszynowy. Gdzież jest dziś ów celowniczy?

    Wysmukły Kancz i Ozirna, które oglądamy od samego świtu z różnych stron i w różnych kształtach, zostają w tyle za nami. Za to na przedzie ku południowemu zachodowi wyrastają nowe zjawy górskie: różne Menczule, Smereki, Hrabowe i inne o nazwach nie do zapamiętania.

    Niedaleko przełęcz Wyszkowska. Na nią parły masy rosyjskie w 1914 i 1915 r. na Węgry, przełamując opór 55 dywizji austriackiej, z której prawym skrzydłem nawiązywały poprzez łańcuchy górskie łączność patrole 3 pułku piechoty legionowej.

    Rozbijamy namiot na przełęczy obok przedzielonego granicą cmentarza. Kluski z mąki zakupionej w placówce straży granicznej i kiszone ogórki są wspomnieniem oszczędnej wyszkowskiej wieczerzy. W nocy straszą nas głosy lasu i ustawiczne złudzenia zbliżających się kroków. Po lesie chodzi zwierzyna, na niebie kołyszą się wyiskrzone konstelacje, nad brzaskiem wyją psy, udając wilki.

    Tyle nasłyszałem się o niegościnnej Czarnej Repie i tak utkwiła mi w pamięci jej dziwaczna nazwa, że czułem niejaką niechęć do dnia, który miał nas przenieść do Sławska. A jednak ów dzień połonin, kwiatów i słońca miał się stać przeżyciem tak drogim, jakby góry, które nie za długo mieliśmy już żegnać, chciały nam dać na koniec niezapomniane godziny wzruszenia.

    Gdzieś między Czarnym a Ostrym Wierchem jest maleńki wojenny cmentarz, okolony łąką i krzewami tarniny. Są na nim nazwiska i krzyże bez napisu i mijając ów skrawek ziemi mimowoli zasępia się dusza człowiecza. W obliczu śmierci patrzy się bez przekleństw na ruskie krzyże i niemieckie napisy. Opodal tego cmentarza spotykamy dziwaczną parę ludzi. Zanim wszakże możemy się jej przyjrzeć z bliska, wyprzedza nas niespodziewany, dziwnie tutaj brzmiący dźwięk fletu. Przystajemy nadsłuchując, zdumieni i barwą instrumentu i melodią ulatniającą się z niego. Jest to ludowy motyw narysowany rytmiką dalekich rosyjskich tańców. Nie możemy zrozumieć skąd się głos ten tutaj znalazł. Idziemy z wolna pod górę, a tymczasem za rosyjskim tańcem zrywają się z fletu inne melodie; przewijają się
    motywy ruskie, polskie i rosyjskie.

    Na Ostrym Wierchu zagadka się wyjaśnia. Zwrócony ku Seneczowowi, skąd dochodzą głuche dzwony, stoi w brązowej, podartej bluzie i parcianych portkach człowiek i przebiera palcami na flecie. Wystające kości policzkowe, oczy nieco skośne, śniada, żółtawa cera mówią wyraźnie o losach tego człowieka. Był to zapewne żołnierz rosyjski, którego przeniósł w Karpaty wicher wojny z dalekich stron i posiał w obcej ziemi. Na pół obcy, na pół swojak wychodzi teraz z krowami z Seneczowa i dwojaką duszę wyśpiewuje w dwojakiej nucie. U kolan jego plącze się dziewczynka - córka. Mało w jej twarzy rysów strzelca z jakiejś tam syberyjskiej dywizji. Urodzona w Seneczowie czy Titkowcach nic już nie wie o ojczyźnie ojca. Gdy pasąc krowy obok pobliskiego cmentarza spyta skąd tutaj znalazł się cmentarz, ojciec może powie jej:
    - bili my tu Awstryjców.
    - a któż to taki? zapyta ojca córka, bo już nic nie wie o wojnie, która tutaj szalała.

    Takie są już sprawy życia, które nie lubi stać w miejscu.

    Na Czarnej Repie przegania mocny wiatr na połoninach. Zostaje nam z tej drogi oszałamiające wspomnienie przestrzeni, wiatru, chmur i słońca. Gdy w dzień później patrzymy z Paraszki na południe, rzucając ostatnie pożegnalne spojrzenie na lesiste pasma za pasmami bieszczadzkiego kraju, pamięć górskich godzin nie zaciera się, lecz na długo utrwala. Ogarniamy wzrokiem niebieskie, coraz to bledsze widnokręgi i czujemy jak wchłania nas na koniec ta ziemia uroku i czaru.

    A teraz gdy patrzę na martwe fotografie, myślę jak to dobrze, że żywych łąk nie oddadzą nigdy najlepsze nawet zielniki.

    Władysław Krygowski
    Rafał Łoziński

Informacje o wątku

Użytkownicy przeglądający ten wątek

Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)

Podobne wątki

  1. Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty
    Przez Anyczka20 w dziale Poezja i proza Bieszczadu...
    Odpowiedzi: 43
    Ostatni post / autor: 21-09-2022, 00:15
  2. Z kart Wierchów - Cisna i zachodnie krańce Bieszczadów
    Przez mercun w dziale Dyskusje o Bieszczadach
    Odpowiedzi: 11
    Ostatni post / autor: 11-12-2018, 13:20

Zakładki

Zakładki

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •